Język to miecz obosieczny. Zwłaszcza w polityce.
Komentarze do wojny politycznej, propagandowej i ideologicznej między PiS a liberalnym nurtem opozycji zazwyczaj odwołują się do metafory „dwóch plemion”. Mimo wielkiej przesady jest niej sporo prawdy, gdyż antagonizm jest i postrzegany, i rozgrywany przez obydwie strony w kategoriach „swoi – obcy”, zwierania szeregów, bezwarunkowej solidarności grupowej wobec swoich, a przeciw tym obcym (obcym mentalnie, ideowo). Słuszne i święte jest to, co nasze, i święci we wszystkim, co mówią i robią, są nasi. Oni są zaś obrazą boską.
I rzeczywiście, sposób myślenia i działania zwolenników i eksponentów PiS, a po przeciwnej stronie PO i Nowoczesnej jest nie tylko wzajemnie przeciwstawny, ale przy tym całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek styczności. Jedyne, co ich łączy – można by na to się nabrać – to jak u Kargula i Pawlaka wzajemna nienawiść.
Tym m.in. można wytłumaczyć – byle nie zapominać o różnicy interesów kryjącej się za poglądami – niemożliwość dialogu ani kompromisu. Można by wręcz uznać, że te dwa obozy pochodzą z innych światów, ba, żyją w innym świecie – może w innym wymiarze; tak niekompatybilne są ich wyobrażenia o rzeczywistości społecznej, interpretacje i oceny zdarzeń i przemian społecznych, dążenia i zamiary. Co prawda, obie strony posługują się tym samym językiem polskim. I odwołują się do tego samego rezerwuaru zaklęć, aksjomatów i świętości (PRL jako przerwa lub dziura w dziejach polskiej państwowości, heroiczno-wolnościowa legenda „Solidarności”, Kościół jako synonim i ostoja wolności, moralności i patriotyzmu, Jan Paweł II, demoniczna wizja Rosji Putina, niezupełnie odwzajemniona adoracja USA). I dość podobną mają intencję monopolizacji władzy i rządu dusz, a wykluczenia postronnych, na czele z „postkomunistami”. A jednak ich komunikacja niewiele się różni od rozmowy ziemian z kosmitami.
Przy tej okazji unaoczniło się, jak płytka, powierzchowna jest zmiana w świadomości zbiorowej, w mentalności ludzkiej. Choć ideologom transformacji wydawało się, że przekształcenia gospodarcze i otwarcie na świat po zimnowojennej izolacji wystarczą, aby przez dwadzieścia kilka lat utrwalił się sposób myślenia uznawany przez nich za synonim światłości, nowoczesności, praktyczności. Podobnie jak w krajach jeszcze bardziej zacofanych ludzie szybko nauczyli się korzystać z dobrodziejstw technologii, uroków konsumpcji i swobody podróżowania, ale nie stali się – w skali powszechnej – kompetentnymi obywatelami, racjonalnymi wyborcami i demokratami, obywatelami świata. A wielu z nich opanowało do perfekcji praktyczną dialektykę: jak opluwać Unię Europejską za jej pieniądze.
Ale też na mentalno-emocjonalną przepaść między „Polską PiSu” i „Polską liberalną” można i warto spojrzeć jeszcze z innej perspektywy – w konwencji „co jest po drugiej stronie lustra”. I wtedy osłania się przed nami intrygujący fenomen, który można by nazwać zasadą opaczności. Opaczność pojęć to coś więcej niż fotograficzny i lustrzany właśnie schemat negatywu.
Językoznawcy (Głowiński i wielu innych) dawno już zauważyli, iż retoryka PiSu („pisomowa”) – lecz nie tylko retoryka, bo i w znacznej mierze spontaniczny, a nie czysto cyniczny, ich sposób myślenia – jako żywo przypomina Orwellowską nowomowę. A cechą tamtej, jak wiadomo, jest nadawanie nowych, ale przy tym paradoksalnych znaczeń utrwalonym pojęciom, skojarzeniom, symbolom. Znaczeń paradoksalnych do tego stopnia, iż utrwalone nazwy zyskują sens jako żywo zaprzeczający dotychczasowemu, wydawałoby się – oczywistemu. Jest to odwracanie znaczeń.
Na tej zasadzie w reżimie autorytarnym lub zwłaszcza totalitarnym możliwa jest nazwa „Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego” dla określenia ministerstwa, które, wręcz przeciwnie, stwarza publiczne, powszechne niebezpieczeństwo. Co prawda, czyni to pod hasłem i pretekstem walki o bezpieczeństwo. A to, rzecz jasna, wymaga ustalania i ścigania sprawców niebezpieczeństwa. Zatem jesteśmy tym bardziej bezpieczni, im więcej niebezpiecznych ludzi udało się obezwładnić i wyeliminować. Brzmi nawet logicznie, ludzie to kupują. W ferworze ideologicznego zapału można by nawet nazwać taki resort Ministerstwem Miłości. I nie byłaby to ironiczno-literacka inwencja, lecz nawiązanie do starszych praktyk inkwizytorów, którzy tępili herezję – torturami, stosem i ćwiartowaniem – właśnie w imię religii miłosierdzia, wznosząc przy tym intensywne modły o zbawienie duszy grzeszników.
Podobnie – Ministerstwo Informacji może znaczyć: Ministerstwo Dezinformacji i Cenzury, a uwolnienie od dorobku życia może nazywać się wyzwoleniem (społecznym lub narodowym). Obozy stworzone w celu izolacji, niewolniczej pracy osadzonych, a nawet ich eksterminacji mogą nosić wzniosłą nazwę ośrodków wychowawczych, miejsc „reedukacji”.
Jeśli ktoś wcześniej myślał, że tak karkołomna inwencja językowa w Europie i w samej Polsce ma już tylko walor muzealny, to „Dobra Zmiana” poszerzyła mu wyobraźnię.
Ministerstwo Ochrony Środowiska znaczy w praktyce: Ministerstwo Wyrębu i Odstrzału czy też w ogóle: Ministerstwo Utylizacji, bo ministra Szyszkę i jego podwładnych absorbują nie drzewa, lecz drewno, nie zwierzęta, lecz ich futra i mięso. Minister Szyszko znacznie szybciej uporałby się z tą bezużyteczną dziczą w Amazonii, z którą tak ceregielą się różni nieudacznicy.
Lekarze spod znaku „dobrej zmiany” nie zajmują się leczeniem ciała (z dolegliwości, chorób, cierpień), lecz – przymusowym zresztą – leczeniem duszy pacjentów, według swoich samozwańczych wyobrażeń. Aż dziwne, że jeszcze utrzymuje się rozdział studiów medycznych oraz studiów teologicznych i seminariów duchownych. Klasyczny kodeks etyki lekarskiej (po pierwsze, nie szkodzić; dobro pacjenta mą powinnością) porósł mchem, nad nim wyrósł kodeks strażnika moralności, obyczajności, tropiciela grzechu. Cnotą najwyższą jest tu odmowa, nie – świadczenie pomocy. Taki lekarz musi wybić z głowy pacjentowi rozmaite zachcianki (antykoncepcję, cesarskie cięcie, marihuana); swoich pryncypialnych przekonań oczywiście nie uważa za widzimisię i nie wydaje mu się, że się mylił z powołaniem. Nazywa się to wzniośle „klauzulą sumienia”, co jest dowcipną nazwą dla bezduszności ludzi bez sumienia albo hipokrytów (bo, jak wiadomo, klauzula sumienia wiąże takiego lekarza tylko w lecznicy publicznej, już nie w prywatnej).
Rozdział państwa od Kościoła nie polega na tym, że Kościół nie wtrąca się do gry politycznej i nie przesądza decyzji państwowych, lecz na tym, że państwo nie ma nic do powiedzenia w kwestiach majątku kościelnego, podatków dotyczących duchownych ani w kwestiach programu „nauczania” i poziomu intelektualnego oraz pedagogicznego kadry katechetów w szkołach publicznych.
Media dawniej „publiczne” nazywają się teraz „narodowymi” – ale to jedynie po to, by wiadomo było, które inne – poza nimi – nie są narodowe, a nawet są antynarodowe.
Sprawiedliwość – ta wyniesiona na sztandar w nazwie partii rządzącej – polega na tym, że minister sprawiedliwości dowodzi słowami i czynem, że tak długo nie ma sprawiedliwości, dopóki lekarzy, których wini o śmierć ojca, nie wsadzi do pudła. Jak u Kargula czy Pawlaka: moje ma być na wierzchu. Jak u Kalego: sprawiedliwie jest, kiedy jest po mojemu. Jak w plemienno-klanowej tradycji zemsty rodowej, zresztą obowiązującej bez końca.
Kult prawa – mocno sugerowany nazwą partii (Prawo i Sprawiedliwość) – znaczy tyle, że prawem jest to, co my uważamy za sprawiedliwe. To absolutny fenomen, że nikogo już nie śmieszy pretensjonalna nazwa partii, przez opozycję przemianowana na Bezprawie i Niesprawiedliwość.
Solidarność – ta genealogiczna cnota rządzących dzisiaj, ich świadectwo przyzwoitości (mające taką moc magiczną, jak w praktyce miewa zaświadczenie od proboszcza czy błogosławieństwo biskupa) polega oczywiście na tym, że żadnych kebabów, nawet chrześcijan z Syrii (to wszak heretycy, a i tak Araby) nie wpuścimy. A suwerenność – na tym, że Unia w tej sprawie (jak i w sprawie demontażu porządku konstytucyjnego) może nam „naskoczyć”.
Naprawą – w znanej ustawie w sprawie Trybunału Konstytucyjnego – nazwano psucie tej instytucji i naruszenie Konstytucji.
Walką o prawdę nazywana jest litania kłamstw, zmyśleń, urojeń, mitomańskich hipotez oraz eksperymentów śledczych z parówkami, puszkami po piwie i mini-modelarstwem w sprawie katastrofy smoleńskiej.
Przywiązanie do prawdy nader specyficzne, skoro przejawia się w istnej biegunce kolejnych wytłumaczeń katastrofy, z których każde następne jest inne i jak gdyby nic unieważnia wcześniejsze, a w każdym razie wszystko relatywizuje (mogło być tak, a mogło siak).
W imię racji stanu (by Polska „wstała z kolan” i przestała służyć obcym) oraz bezpieczeństwa czyści się „do kości” służby państwowe: policję, wywiad, dyplomację, kadry dowódcze w armii; a zamiast inwestycji w czołgi czy śmigłowce inwestuje się w panterki, glany i proce dla „obrony terytorialnej”. Po latach wasalizacji „Polska odzyskuje suwerenność”, a znakomitym tego przejawem jest wyłączenie zaproszonych żołnierzy amerykańskich spod polskiej jurysdykcji.
A wszystko to dokonuje się – a jakże – demokratycznie.
Oponentów PiS bulwersuje, jak można tak zaprzeczać wszystkiemu po kolei w żywe oczy. Nie ma co się dziwić. Wiele wyjaśnia Freudowski lapsus Prezesa: „Nikt nam nie wmówi, że czarne jest czarne, a białe jest białe”.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Świetnie P.Mirosławie, wisienką na torcie byłoby przypomnienie wszelkich afer i innych niecnych działań polityków wszelkiej opcji, pytanie czy doczekamy się normalnego rozsądnego rządu bez uprzedzeń chciwości i prawdziwej służbie dla obywatela ?