„Uwolnijcie więźniów albo wsadźcie nas wszystkich!” – na styku Afryki i Europy powstał punkt zapalny.

„Meczety mają służyć Bogu czy ziemskiej władzy?” – tym głośnym pytaniem 40-letni Nasser Zefzafi przerwał nagle piątkowe kazanie imama meczetu w nadmorskiej Al-Husajmie. Imam wykonywał polecenie władz, potępiał ruch obywatelski Hirak, który od wielu miesięcy niepokoi dwór królewski. Zefzafi stanął na czele tego buntu, podjął polemikę, ktoś wezwał policję. Oskarżono go o „obrazę duchownego”, chciano aresztować, ale uciekł. Gdy go w końcu schwytano, zarzuty stały się mocniejsze: „zagrożenie bezpieczeństwa wewnętrznego państwa”. W ciągu 48 godzin policja aresztowała ponad 70 osób działających w Hiraku, tych aktywnych na portalach społecznościowych, pod podobnymi zarzutami. Wtedy Rif wyszedł na ulice.

Miejscowości marokańskiego Rifu, w których od wielu dni trwają antyrządowe manifestacje, leżą naprzeciw Gibraltaru, po drugiej stronie słynnej cieśniny. Góry Rifu czynią z tego regionu enklawę odciętą od reszty kraju. Al-Husajma leży w połowie drogi między dwiema innymi enklawami Ceutą i Melillą, hiszpańskimi portami w Afryce. Kiedy pod koniec października zeszłego roku w mieście zginął sprzedawca ryb Mohsine Fikri, zmiażdżony przez śmieciarkę uruchomioną przez policjantów, wybuch społecznych protestów przypominał początek „arabskiej wiosny” w Tunezji, wywołanej tragiczną  śmiercią w płomieniach prowincjonalnego sprzedawcy warzyw. Zamieszki w Rifie nie mogą należeć do spóźnionej „arabskiej wiosny”, choćby dlatego, że mieszkańcy nie są Arabami. Ale i tak władze robią wszystko, by zdusić rewoltę.

Przed oblicze władcy

To Berberowie z Rifu byli pierwszymi muzułmańskimi mieszkańcami brukselskiej dzielnicy Molenbeek. To oni zakładali pierwsze marokańskie skupiska imigranckie we Francji, krajach Beneluxu i w Niemczech. Są niby razem ze wszystkimi, ale izolują się trochę od reszty swoich rodaków – nie mówią po arabsku i znaczna część z nich wykonuje specyficzną działalność, od dziesiątek lat zajmuje się nielegalnym importem marokańskiego haszyszu do Europy. Mimo walki, którą król Maroka Muhammad VI kazał wydać plantatorom marihuany, w Maroku rośnie ona na dziesiątkach tysięcy hektarów, zaopatruje pół Europy.

W górach Rifu władze nie interweniują, by zachować spokój społeczny. Produkcja haszyszu utrzymuje część ludności, która nie znalazłaby na miejscu innego zajęcia. Pozostają jeszcze dwa źródła utrzymania: „mrówczy” handel – codziennie do hiszpańskich enklaw wchodzi do 30 tysięcy ludzi, by kupować towary w sklepach wolnocłowych (papierosy, alkohole, sprzęt AGD), a potem sprzedawać w Maroku. I łowienie ryb. Nie ma w królestwie regionu z wyższym wskaźnikiem bezrobocia.

„Jestem po stronie ubogich!” – słowa bezrobotnego Nassera Zefzafiego, który od początku działał na rzecz sprawiedliwego śledztwa w sprawie śmierci sprzedawcy ryb, docierały do ludzi w formie internetowych filmów wideo, kręconych w domu. Na nielegalnych wiecach mówił o sprawiedliwości społecznej, zaniedbaniu regionu przez skorumpowane władze, zyskał posłuch. Wcześniej był kelnerem, wykidajłą w nocnym klubie, założył sklepik z telefonami i zbankrutował. Narzeka na „islamistyczny” rząd, ale w czasie słynnej kłótni w meczecie krytykował „goliznę” w telewizji i upadek obyczajów. Gdy go aresztowano, domagał się spotkania z królem. Dwór podejrzewa go jednak o sprzyjanie separatyzmowi, będzie trzymał go w izolacji.

Hiszpańska chemia

W Brukseli mieści się siedziba Ruchu 18 Września na rzecz Niepodległości Rifu. Jest to oczywiście w Maroku organizacja zakazana i Zefzafi zaprzecza jakoby miał z nią coś wspólnego, ale władze twierdzą, że działacze Hirak byli finansowani z zagranicy. Tożsamość Rifu określa historia marokańskiego bohatera narodowego Abd al-Karima Al-Chattabiego, który na początku lat 20. ub. wieku dowodził regionalnym powstaniem przeciw hiszpańskim okupantom. Powstańcy z Rifu pokonali wtedy wojska hiszpańskie, a ogłoszona wtedy Republika Rif przetrwała 5 lat.

Hiszpanie zdusili powstanie dopiero za pomocą gazów bojowych. Masowe użycie chemii zabijało całe wioski. Do dziś w Rifie istnieją stowarzyszenia bezowocnie walczące o odszkodowania z Madrytu, zachorowania na raka są tu rekordowo wysokie. Na manifestacjach po śmierci sprzedawcy ryb było widać berberyjskie flagi tamtej, zaginionej republiki, nie flagi Maroka. W lutym policja zaatakowała manifestację świętowania rocznicy śmierci  Al-Chattabiego, doszło do prawdziwej bitwy, 30 policjantów rannych.

Tłumy, które wychodzą na ulice Al-Husajmy i innych miast Rifu, domagają się teraz uwolnienia więźniów z Hiraku i Zefzafiego, którego portrety skopiowane na domowych drukarkach trzyma wysoko wielu ludzi. Policja rozpędziła manifestacje solidarnościowe w Rabacie, Casablance, Tangerze, Marakeszu. Tymczasem numer dwa ruchu społecznego Nadżib Ahmadżi, który umknął policji i się ukrywa, wezwał do strajku generalnego w Rifie. W Al-Husajmie wszystko stanęło, podobnie w najbliższych miejscowościach. Na transparentach „Jesteście rządem czy gangiem?”, „Wszyscy jesteśmy Zefzafi”, ale też „Godność dla Rifu”. Rząd marokański może ustąpić w żądaniach socjalnych, może też stłumić je  pod pretekstem walki z separatyzmem.

Marny bilans

„Arabska wiosna” w Maroku już się właściwie odbyła. W lutym 2011 r., jak w innych krajach północnej Afryki, ulice miast zapełniły się manifestantami domagającymi się więcej demokracji i sprawiedliwości. Król Muhammad wykonał wtedy działanie wyprzedzające, sam zaproponował liczne zmiany w konstytucji. Wzmocnił pluralizm polityczny, prawa człowieka i wolności indywidualne, pozbył się części władzy na rzecz rządu i parlamentu. Ludowe referendum  zatwierdziło te zmiany i to był koniec „rewolucji”.  W praktyce zmieniło się niewiele, „bakszysze” w administracji pozostają normą. Ruch Hirak w Rifie nie domaga się zniesienia monarchii. Nie ma też mowy o prawdziwym separatyzmie, ale raczej o pragnieniu równości z innymi, arabskimi regionami Maroka, które korzystają z programów socjalnych i lepszej edukacji. W Al-Husajmie nie ma szpitala. Mowa o prowincji, której turyści nie odwiedzają, gdzie bieda nie musi się ukrywać.

„Arabska wiosna” nie ma zbyt dobrej opinii w regionie. W Egipcie jedna dyktatura zamieniła drugą, Libia przestała właściwie istnieć, a Tunezja, jedyny pozytywny przykład, dryfuje w kierunku islamizmu. O Syrii lepiej nie wspominać. Ten bilans powoduje, że po latach uaktywnili się „baltadżis”, „obrońcy króla i ojczyzny”, którzy już w 2011 r. stanowili jądro kontr-manifestacji. „Baltadżis” wystąpili siłowo przeciw sympatykom ruchu Hirak w Tangerze, Marakeszu, Casablance, innych miejscowościach. Policja musiała rozdzielać manifestantów.

Kiedy pod koniec ubiegłego wieku młody Muhammad VI wstępował na tron, ogłosił się „królem ubogich”. Wielu Marokańczyków myślało wtedy, że nowy król będzie jak hiszpański Jan Karol, wprowadzi nowoczesną demokrację, wolność słowa, zwalczy korupcję. Te aspiracje nie zostały do dziś zaspokojone. Na manifestacjach pokazały się już napisy „Lud chce upadku reżimu”. Trudno taki upadek dziś sobie wyobrazić, ale społeczny bunt w Rifie nie słabnie.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Para-demokracja

Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…