Wciąż bezsilni przeciwnicy dyktatorskich zapędów PiS zaszokowani są nie tylko bezceremonialnością, brakiem jakichkolwiek zahamowań partii rządzącej w nadużywaniu władzy, przekraczaniu mandatu, demontażu fundamentów ustroju. I nie tylko stylem „dobrej zmiany” – osobliwą mieszanką arogancji, pychy, krętactwa na poziomie cwaniaczków oraz pomysłowej i bezczelnej przewrotności w podmianie znaczeń, odwracaniu kota ogonem. Bodaj jeszcze bardziej zaszokowani i zdeprymowani są obojętnością blisko połowy społeczeństwa, wysokimi notowaniami PiS z przystawkami w sondażach, zdecydowanie większą niż po stronie opozycji determinacją, karnością i niezłomną wiernością „żelaznego elektoratu”.
Skala przyzwolenia
Protesty protestami, społeczeństwo obywatelskie dojrzewa (ale jakoś słabo rozlewa się na otoczenie), a w układzie sił i w rozkładzie zaufania/nieufności ani drgnie, a nawet przybywa tym kandydatom na dyktatorów, niejako proporcjonalnie do ich zdecydowania. Optymiści pocieszają się myślą, że impet nosorożca, który – jak wiadomo – nie zbacza z drogi, ani się nie zatrzymuje przed przeszkodami, kiedyś zakończy się uderzeniem w skałę i złamaniem rogu. Ale tak czy inaczej niewiele rozumieją z tego dziwnego stanu – widocznego zbiorowego przyzwolenia na podważanie Konstytucji i zawłaszczanie państwa, nawet na coraz bardziej śmierdzące szwindle, afery, kompromitacje, popisy nepotyzmu i prywaty w urzędowym funkcjonowaniu.
Jak to możliwe? Przecież wiadomo, że jedynie niewielka część obywateli ma zdeklarowane i konsekwentne poglądy, a tym bardziej zainteresowania polityką. Inni „pilnują koryta”, byle im się poprawiło lub nie pogorszyło.
Jakimś wytłumaczeniem jest fakt, że polityczne fascynacje u części z tej części społeczeństwa skorelowane są z wiedzą polityczną, kompetencją obywatelską, kulturą prawną i polityczną. Choć dyletantyzm polityczny, ignorancja nie są żadną przeszkodą, by namiętnie uczestniczyć w walce politycznej; jest nawet wręcz przeciwnie. Co bardziej samokrytyczni rozumieją, że obecny stan to kompromitujący wynik sprawdzianu – jak na maturze – z efektywności szkolnej, a poniekąd i medialnej edukacji politycznej. Społeczeństwu naszemu daleko jest np. do standardów amerykańskich (co prawda, mocno zmitologizowanych) – powszechnej świadomości własnych praw, powszechnego zrozumienia znaczenia tych praw nie tylko dla wspólnoty, ale i dla każdego obywatela, znajomości i zrozumienia konstytucji.
Ale i to wytłumaczenie nie wszystko wyjaśnia. Jak bowiem wytłumaczyć liczne sytuacje, gdy mamy do czynienia z osobami, ba, z całymi grupami społecznymi wyposażonymi w zawodowe kompetencje, wykształconymi w danej dziedzinie (w kwestiach zarządzania, systemu prawnego, środowiska naturalnego itd.), których postępowanie i sposoby jego uzasadniania jako żywo zaprzecza ich wykształceniu, kompetencjom, doświadczeniom zawodowym, obowiązkom przypisanym do danego stanowiska lub roli społecznej? W zanikającej już tradycji językowej nazywano to sprzeniewierzaniem się – wyznawanym zasadom, złożonym ślubowaniom, zobowiązaniom, etosowi zawodowemu, posłannictwu danej grupy (np. – w zawodach zaufania publicznego – misji przypisywanej lekarzom, duchownym, nauczycielom, prawnikom, dziennikarzom, żołnierzom, służbie leśnej).
Tu kłania się korupcja.
Nie wszystkich można przekonać (często jest to wręcz z góry niemożliwe), bo siła przekonań (jeśli są autentyczne) bywa imponująca, jak w impregnacie. Ale też nie wszystkich warto przekonywać, jeśli nie mają żadnych przekonań ani nie zamierzają przyswoić sobie jakiekolwiek. Tych, których nie można przekonać lub nie warto przekonywać (bo i tak nie będą ciekawi jakichkolwiek argumentów, jakiejkolwiek wiedzy, a w swoich decyzjach kierują się zupełnie czym innym – opinią i naciskiem swego środowiska, własną wygodą, kalkulacją sytuacyjną), można jednak albo zniechęcić do uczestnictwa i wyłączyć z rozsądzania sporów, albo zastraszyć i zmusić do milczenia, posłuszeństwa, albo też „kupić”.
Korupcja pospolita
W potocznym rozumieniu przez korupcję zwykle rozumie się wręczanie i przyjmowanie łapówek.
W rozumieniu szerszym, choć nadal potocznym, dostrzega się, że narzędziem załatwiania spraw (w prywatnym interesie) z naruszeniem prawa i interesu społecznego niekoniecznie muszą być pieniądze w kopercie, przelewy na konto, ale równie dobrze rozmaite przysługi, świadczenia, dary rodzące po stronie urzędnika, sędziego, lekarza czy nauczyciela zobowiązania wobec tego, kto mu dogadza i kto go wspiera (z prywatnych pobudek w uzyskaniu także prywatnych wygód i korzyści).
W tym sensie korumpowany jest urzędnik, któremu przedsiębiorca budowlany, przy zastosowaniu kreatywnej księgowości, wyremontuje na swój koszt jego mieszkanie lub domek; wysoko postawiony decydent w policji, któremu w okresie poprzedzającym przetarg na zamówienie samochodów dla komisariatów dostawca samochodów przekazuje jeden z nich do „przetestowania”.
Korupcja zbiorowa
Rzadziej już dostrzega się, że korupcja może mieć zasięg i charakter zbiorowy. Nadal chodzi tu o interes partykularny realizowany kosztem interesu społecznego i wbrew zasadom moralnym oraz prawnym wyrażającym ten interes społeczny. Ale jest to interes grupowy, nie jednostkowy czy rodzinny. I tak, koncerny farmaceutyczne masowo, hurtowo korumpują lekarzy „szkoleniami”, „konferencjami naukowymi” na Bermudach i Seszelach, prowizjami od recept z właściwymi preferencjami, sponsorowaniem specjalizacji czy doktoratów w zamian za przyszłą spolegliwość. Koncerny samochodowe umieją zadbać o to, by w czasopismach przeznaczonych dla pasjonatów motoryzacji i użytkowników, nabywców samochodów – zainteresowanych w fachowych diagnozach, porównaniach, poradach, ostrzeżeniach – analizy dziennikarzy i artykuły kryptoreklamowe miały odpowiednią wymowę. Wynagrodzenia dziennikarzy za etat, ryczałt lub wierszówkę bywają odwrotnie proporcjonalne do wartości samochodów, które „ujeżdżają”, „testują” i reklamują pod tym pozorem. Z innej parafii: niejedno z badań naukowych zamówionych i sfinansowanych przez biznes (producentów tego czy tamtego, usługodawców, dystrybutorów) ma wynik jakoś dziwnie z góry możliwy do przewidzenia. Reformatorzy szkolnictwa wyższego i nauki wzywający do symbiozy badań naukowych z praktyką (czytaj: z biznesem i z urzędami) zdają się udawać, iż nie wiedzą, jak wpływa taki sponsoring na niezależność badań, bezstronność założeń i wyników, na morale uczonych (ewolucja od dociekliwych, „nieposłusznych umysłowo” poszukiwaczy prawdy, odkrywców także wiedzy niewygodnej na pozycje dostawców zamówionej usługi ekspertyzowej).
Z mechanizmów korupcji zbiorowej korzystają jednak nie tylko podmioty życia gospodarczego. I nie tylko organy administracji czy samorządu lokalnego, które stypendiami, dotacjami, nagrodami zapewniają sobie np. właściwe priorytety i właściwe wyniki badań nad środowiskiem naturalnym, zagrożeniami i mechanizmami bezpieczeństwa, pożądane ukierunkowanie zainteresowań dziennikarzy i odpowiednią wymowę publikacji w prasie lokalnej. Dodajmy, nie wszystkie z tych form wytwarzania zobowiązań i wręcz uzależniania przedsiębiorców, dziennikarzy, uczonych, działaczy społecznych mają charakter bezprawny, nawet jeśli czasem ocierają się o mechanizm szantażu (jeśli nam pomożesz, to i my ci pomożemy, ułatwimy, jeśli nam przeszkadzasz, utrudniasz, będziesz miał trudności i straty). Wbrew pozorom, korupcja na poziomie strukturalnym (a nie czysto personalnym) najczęściej wbudowana jest w legalny mechanizm działania, w formalne procedury, w tym w te… antykorupcyjne. Polak potrafi. I dlatego np. konkursy i przetargi, które mają zapobiec protekcji i korupcji właśnie, faktycznie bywają rozstrzygane w formie właśnie korupcyjnej (choć bynajmniej nie przez łapówki czy ich ekwiwalenty).
Korupcja polityczna
Mechanizmy korupcji zbiorowej mają też miejsce w sferze bardzo dostojnej, opromienione majestatem państwa jako całości. Przytomni obserwatorzy i badacze polityki naukowej wiedzą np., że lansowana natrętnie, nachalnie ideologia grantów w nauce jest… właśnie ideologią, i narzędziem hegemonii ideologicznej, co najmniej w kolizji z pięknoduchowską ideą niezależności nauki, autonomii uniwersytetu itd. Badajcie to, na co jest „zapotrzebowanie”. Społeczne? Niezupełnie – polityczne i administracyjne. W naukach społecznych i humanistycznych oznacza to w praktyce podwójną selekcję i nieformalną cenzurę. Z jednej strony, przyjmuje się kryterium użyteczności, praktyczności badań (bez dopowiedzenia, że to kryterium jest właśnie ideologiczne). Z drugiej strony, promuje się dociekania, ale i banalne powtórne odkrycia Ameryki w szczególikach, które potwierdzają obowiązujący czy dominujący kanon poprawności polityczno-ideologicznej, zaś odrzuca się projekty sceptyczne, niezależne, tym bardziej kontestacyjne, z pozycji krytycznych, demaskatorskich. Polityka grantów nie jest po prostu megakonkursem („niech zwyciężą najlepsi”?), lecz selekcją ideologiczną i takim sterowaniem karierami naukowymi, aby „najlepszymi” byli badacze afirmujący system i legitymizujący go swoimi ustaleniami, nawet już samymi zainteresowaniami.
Od pewnego czasu dotarło do świadomości powszechnej, że istnieje też coś takiego jak korupcja polityczna. Polega ona na tym, że taka czy inna siła polityczna, rząd takiej czy innej partii względnie opozycyjny establishment dysponujący niezłą infrastrukturą i wpływami w lokalnych ogniwach władzy przedstawicielskiej lub administracyjnej zapewniają sobie partykularno-partyjne korzyści polityczne przez dysponowanie majątkiem publicznym, podejmowanie decyzji w ramach uprawnień lub z przekroczeniem i nadużyciem uprawnień – w takim celu, by „kupić sobie” poparcie albo przychylną neutralność w kręgu rywali i przeciwników politycznych.
Typowym tego przykładem są gorszące transakcje – „transfery” polityków (jak piłkarzy z klubu do klubu) w zamian za powierzenie stanowisk państwowych (lub samą niekonkretna obietnicę takich perspektyw). Także – „zamknięcie gęby” kłopotliwym oponentom przez załatwienie im lukratywnych posad w spółkach skarbu państwa i atrakcyjnych kredytów w „zaprzyjaźnionych” bankach (gdzie zasiadają „nasi”). Także – „zjednywanie” sobie mediów dotychczas niezależnych, a nieprzyjaznych przez zasilanie ich strumieniem dobrze płatnych reklam spółek skarbu państwa i urzędów państwowych. Wiadomo, trudno brać od kogoś pieniądze i nadal na niego zrzędzić.
Z pozoru to działania niewinne, choć niesmaczne. Ale to przecież jest „kupowanie sobie” i promocja sprzedajności z pieniędzy państwowych, z kieszeni podatników. To wykorzystywanie instytucji publicznych do celów partykularnogrupowych. A bywa to wykorzystywaniem wspólnego państwa (i tego, co jest w nim wspólną własnością) do zwalczania własnych przeciwników politycznych.
Drastyczne prawzory znamy z przeszłości odległej i nieco bliższej: inkwizycyjna zachęta dla donosicieli (udział w majątku heretyka), hitlerowska nagroda dla obywateli czynnie demaskujących Żydów (zwalnia się dla nich miejsce pracy, mieszkanko). A skoro mowa o III Rzeszy, to warto pamiętać, iż dyktatura nazistowska powstała i cieszyła się poparciem nie tylko dlatego, że uwięziono i wymordowano jej przeciwników, ale i dlatego, że miliony obywateli uczyniono jej udziałowcami – za sprawą korzyści odniesionych z przywłaszczenia mienia żydowskiego, z grabieży krajów podbitych, z niewolniczej pracy ich ludności.
Korupcją polityczną jest dziś, jeśli kariera w służbach specjalnych jest nagrodą za zwalczanie opozycji i przymykanie oka na nadużycia rządzących.
Korupcji politycznej towarzyszy korupcja moralna obywateli. W zamian za korzyści, wygody, nawet za Schadenfreude wyrzekają się zasad, skrupułów, poczucia odpowiedzialności. Skoro dostali „swoją dolę” w takiej czy innej postaci, skwapliwie skorzystali z czyjejś krzywdy w nagonce albo z darów pochodzących z zawłaszczenia, skoro im się poprawiło, to najpierw – gdy rzecz się dzieje – nie zadają niestosownych pytań, nie wtrącają się, trzymają się z boku, albo i czynnie wspierają z wdzięczności, a potem, gdy „sprawa się rypnie”, nie są zainteresowani w tym, aby rozgrzebywać i osądzać to, na czym sami skorzystali. Kryją sprawców nadużyć, nawet zbrodni, jak spolegliwi wspólnicy, choć niebezinteresownie.
Opozycjo, nie łudź się, że w przyszłości tabuny obywateli pomogą zdemaskować i rozliczyć bohaterów „dobrej zmiany”.
Klientelizm
Sprawcy korupcji politycznej dobrze wiedzą, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. A więc, że opinie i stanowiska ludzi w określonych sprawach zależą od tego, czy sami są zainteresowani w określonych rozwiązaniach problemów spornych.
Ludzie zadają sobie najpierw pytanie, czy ta sprawa ich w ogóle dotyczy, i zwykle poprzestają na kryterium, czy dotyczy ich bezpośrednio. Związki pośrednie, skutki wtórne, rozmaite rykoszety w różnych decyzjach administracyjnych, gospodarczych lub prawnoustrojowych najczęściej wykraczają poza ich wyobraźnię.
Jeśli uznają, że sprawa ich nie dotyczy, to jedynie znikoma mniejszość spośród nich interesuje się nią w kategoriach abstrakcyjnych, przez pryzmat zasad, dobra wspólnoty, poczucia obywatelskości itd.. A większość przyjmuje postawę „to nie moja sprawa, nie mój kłopot”, „moja chata z kraja”.
I tak, beneficjenci 500+ „biorą, co dają” i nie zadają sobie ani rządzącym zbędnych pytań w sprawach Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, wolności mediów czy reformy-deformy edukacji, skoro ich dzieci już ukończyły szkoły albo rozpoczną naukę dopiero za pięć lat. Protesty, demonstracje, petycje, kontrprojekty ustaw to dla nich taka sama egzotyka, medialna ciekawostka jak trzęsienie ziemi w odległych Chinach, tsunami w Bangladesz, zastrzelenie ostatniego tygrysa w tajdze.
Z kolei, jeśli sądzą, że sprawa będąca przedmiotem kontrowersji i konfliktu właśnie ich dotyczy, i to nawet żywotnie, to oczywistym kryterium jest dla nich kwestia, czy chodzi o zagrożenia (dla nich samych, niekoniecznie pomyślą od razu o ludzkości, narodzie, całym państwie), czy też przeciwnie, o jakąś dobrą okazję, korzyść, wygodę.
Horyzont „przeciętnego zjadacza chleba” – zwłaszcza po takiej edukacji i socjalizacji, jaką zafundowano Polakom w dwudziestoparoletniej transformacji – jest taki, że architektura krajobrazu, estetyka miejsc publicznych, efekt cieplarniany, bioetyka, interes wspólny właściciela posesji z interesem sąsiadów, przechodniów i turystów to dla niego czysta abstrakcja. Zresztą, dosyć śmieszna; tym bardziej śmieszna, im więcej o to wrzasku. Podczas gdy jego prawo do wycięcia drzewa na własnym podwórku (postronnym nic do tego!), bo mu zasłania słońce w kuchni, bo sójki na nim hałasują o poranku i srają na trawę, bo mu zabrakło do kominka albo taki ma kaprys – to oczywista oczywistość. Za sprawą lex Szyszko poczuł odzyskanie godności, wolności, dumy z własności i dziką satysfakcję z tego powodu, że z tym, co moje, mogę zrobić co chcę. A nie brakuje w naszym społeczeństwie psów ogrodnika ani takich, o których śpiewał Kazimierz Grześkowiak „chłop żywemu nie przepuści”.
Rząd PiS dobrze wiedział, jak zyskać przyzwolenie dla samowoli swoich ludzi przez dogodzenie prostym ludziom w ich samowoli.
Toteż, gdy garstka dziwaków – intelektualistów, artystów, ekologów – protestowała przeciw drzeworąbnej anarchii, przeciw bezmyślnej rzezi drzew, dewastacji krajobrazu, to większość wyzwolonych ustawą właścicieli drzew z tym większą i złośliwą satysfakcją (na złość i na zapas, zanim ktoś się rozmyśli) włączyła piły łańcuchowe. Przez całą Polskę – jak długa i szeroka – przetoczył się symultaniczny koncert na piłę i siekierę.
Adresaci takich rządowych ofert „róbta co chceta” (na swoim podwórku, w swoim ogródku, lesie) miewają taką skalę wyobraźni, jak od oka do czubka nosa. I jak straszni mieszczanie z wiadomego wiersza wszystko widzą oddzielnie. Nie widzą związku między swoim amokiem właściciela – wszechwładcy (wszystko wyrżnąć na działce, wykarczować, wyrównać walcem, zasiać trawkę i jeździć po niej traktorem-kosiarką w upojnym samopoczuciu kowboja na koniu) a późniejszym narzekaniem, że poziom wód gruntowych niski, że znów nie ma czym podlać tej równej trawki.
Bliższa koszula ciału
Na tej zasadzie rozstrzygane są projekty unowocześnienia ulic, ruchu drogowego. Za czym innym opowiadają się piesi, inny priorytet widzą i lansują rowerzyści, a jeszcze inne potrzeby i oczywistości forsują kierowcy samochodów osobowych i dostawczych.
Planista miejski oraz uczestnicy dyskusji o budżecie miasta rozstrzygają dylemat, czy z ulicy Świętokrzyskiej zrobić raczej trasę przelotową, czy bardziej deptak dla pieszych mieszkańców i turystów. Czy ulicę poszerzyć, ale i zadbać o miejsca do parkowania samochodów, czy też, przeciwnie, zapewnić komfort pieszym, wspierać zdrowe usportowienie obywateli (przez ścieżki dla cyklistów i biegaczy), a użytkowników samochodów zniechęcić do zatruwania powietrza w mieście przez utrudnienia (zwężenie jezdni i bus-pas) zrekompensowane systemem park and ride.
Otóż stanowisko obywateli w tej sprawie zależy od tego, czy są mieszkańcami, czy przyjezdnymi, czy z reguły poruszają się po mieście pieszo, ewentualnie autobusami i tramwajami komunikacji miejskiej, czy przestrzeń miasta woleliby udrożnić dla rowerów, czy też należą do kategorii „samochodziarzy”. To osoby zmuszone do szybkiego przemieszczania się samochodem, z częstą zmianą miejsca postoju albo też wcale do tego nie zmuszone, ale przyzwyczajone i demonstrujące swój samochodowy styl życia (poczucie komfortu, statusu) przeciwstawny stylowi życia rowerzystów lub pieszych. I podobnie będzie z opiniami i oczekiwaniami w przypadku zmian w przepisach ruchu drogowego – w kwestiach pierwszeństwa, zwiększenia bezpieczeństwa, kryteriów odpowiedzialności za tak zwane zdarzenia drogowe. Każdy z nich (pieszy, rowerzysta lub automobilista) skłonny będzie swój punkt widzenia (swój interes) uznawać za naturalny, priorytetowy, a zarazem skłonny będzie bagatelizować racje, oczekiwania, postulaty tych, z interesem których jego interes, wygoda, korzyść pozostają w kolizji.
Zakładnicy darów
Nie oczekujmy zatem, gdyż byłaby to naiwność, że większość mieszkańców okolic Puszczy Białowieskiej poprze ekologów z miłości do przyrody, skoro większość z nich pali w kominkach i piecach drewnem tanim, bo pozyskiwanym z pobliskiego lasu. Dla nich to las po prostu, czyli żywy zasób drewna, a Puszcza to tylko szumna nazwa własna. Górale też kochają Tastry, ale w nich nie świstaki i chojaki w dolinach, lecz swój zarobek. Nie spodziewajmy się – równie naiwnie – że leśnikiem zostaje się po prostu z umiłowania przyrody i serdeczności wobec robaczków, ptaszków, sarenek, a nie np. z tego powodu, że do pracy blisko, praca stabilna, na świeżym powietrzu i z deputatem. Nie oczekujmy, że leśnicy przychylą się, tym bardziej – przyłączą, do opinii i protestów ekologów lub przynajmniej podejmą z nimi merytoryczną dyskusję, jeśli ich zarobki, wysokie premie i awanse służbowe zależą od dobrych wyników w gospodarce leśnej, która polega na pozyskiwaniu drewna, regulacji liczebności określonych gatunków w przestrzeni przez nich zarządzanej itd. Leśnik dobrze wynagradzany przez Ministra Wyrębu i zależny od niego pojedzie nawet na demonstrację w obronie szefa – i opowiadał będzie o korniku tam, gdzie go nie ma lub gdzie… powinien być w imię samoregulacji naturalnej. Nie dziwmy się, że leśnik należy raczej do koła łowieckiego niż do kółka obrońców życia każdej istoty. Tym bardziej nie spodziewajmy się, że drwale i właściciele firm zajmujących się wyrębem płaczą nad drzewkami, którym wyrządzają krzywdę.
Władza kupuje społeczeństwo
Otóż korupcja zaprogramowana zbiorowo – jako forma kupowania obojętności, przyzwolenia, a nawet czynnego poparcia całych kategorii społecznych dzięki decyzjom politycznym przynoszącym im bezpośrednią (mniejsza o to, że tylko doraźną, z czasem nawet obosieczną) korzyść – jest metodycznym instrumentem rządzenia w formacjach autorytarnych. Jest sposobem utrwalania władzy, poszerzania jej zakresu (mimo ewidentnych nadużyć władzy, przekraczania kompetencji, naruszania elementarnych norm ustrojowych). Jest środkiem pozyskiwania jeśli nie zwolenników i sympatyków (kierujących się poglądami, identyfikacjami ideologicznymi, spójnymi emocjami, zwłaszcza uprzedzeniami politycznymi), to w każdym razie klienteli. Klientelę tworzą środowiska społeczne, grupy zawodowe, społeczności lokalne zainteresowane w określonych udogodnieniach, przysługach świadczeniach, „prezentach” od władzy, a gotowe w zamian zaprzedać się rządzącym, wyrzec pewnych zasad istotnych dla ich grupowej tożsamości.
Zbiorowo zaadresowana oferta korupcyjna pozwala w krótkim czasie zlegitymizować i zalegalizować paternalistyczno-klientelistyczny model państwa. Taki, że „władza” jest łaskawym i hojnym lub powściągliwym – w zależności od dobrego lub złego zachowania obywateli – rozdawcą dóbr, które zresztą może odebrać lub uszczuplić za karę. I właśnie to rozdzielnictwo (z pozycji arbitralnej, samowolnej, samowładnej) oraz uzależnienie sytuacji materialnej i prawnej całych grup społecznych, nawet elementarnych warunków ich egzystencji, od łaski lub niełaski rządzących, sprawia, że możliwa się staje tyrania.
Miedziaki rozrzucane w tłum, cukierki rozdawane co grzeczniejszym dzieciom to atrakcyjne preludium do późniejszego dokręcania śruby. A władza bardzo nie lubi niewdzięczności, to znaczy sytuacji, gdy poddani przyjmują dary, ale upominają się o inne sprawy i jeszcze mają czelność stawiać żądania lub w czymś się sprzeciwiać. Autorytarna władza zawsze ma pod ręką i kij, i marchewkę. Jeśli panuje nad sytuacją i własnymi emocjami, to używa ich odpowiednio do sytuacji. Jest spokój, ogólny błogostan i posłuszeństwo, to jest i marchewka. Posłuch słabnie, szum się zaczyna, to i marchewkę zabieramy, albo serwujemy selektywnie – tylko tym, którzy zasłużyli właściwą postawą. Pozostałych przegłodzimy, aż zmiękną, a dla krnąbrnych kij się znajdzie.
Dla rządzących autorytarnie korupcja zbiorowa ma wieloraki walor. Pozwala poszerzyć bazę – do ideowych zwolenników dołącza klientela przepojona lojalnością, nawet wdzięcznością. Pozwala zawczasu rozbroić minę: zanim zacznie się awantura, już ludzie są zadowoleni z tego, co dostają, i to ich interesuje, a nie jakieś warcholstwo. Pozwala zbliżyć władzę do ludu, wytworzyć poczucie wspólnoty używania: dygnitarze mają swoje limuzyny, ale ludzkie paniska, dali na motocykl. Wreszcie, pozwala izolować i zmarginalizować przeciwników. Nie tylko dlatego, że konsumenci marchewki za nimi nie pójdą. Za to chętnie zobaczą w nich „odsuniętych od koryta”. Ale i dlatego, że zaczynają być śmieszni (frajerzy, tyle krzyczą, nic nie dostają).
Wśród nas są tacy, jest ich więcej niż myślimy, którzy wolność chętnie odstąpią w zamian za konkret – kiełbasę i piwo do grilla.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
„Tych, których nie można przekonać lub nie warto przekonywać (bo i tak nie będą ciekawi jakichkolwiek argumentów, jakiejkolwiek wiedzy, a w swoich decyzjach kierują się zupełnie czym innym – opinią i naciskiem swego środowiska, własną wygodą, kalkulacją sytuacyjną), można jednak albo zniechęcić do uczestnictwa i wyłączyć z rozsądzania sporów, albo zastraszyć i zmusić do milczenia, posłuszeństwa, albo też „kupić”.
Drzewa i korupcja
Stosunek do drzew pokazuje ignorancję nas wszystkich. Biznes widzi „drewno” i „zysk”, mieszkańcy miast i ekolodzy gubią z oczu fakt, że jakość życia jednostki ważna.
„Horyzont „przeciętnego zjadacza chleba” […] jest taki, że architektura krajobrazu, estetyka miejsc publicznych, efekt cieplarniany, bioetyka, interes wspólny właściciela posesji z interesem sąsiadów, przechodniów i turystów to dla niego czysta abstrakcja.”
Zgoda, ale czy z tego wynika, że taka osoba ma mieć mniejsze prawa do dysponowania własnością?
„.. jego prawo do wycięcia drzewa na własnym podwórku (postronnym nic do tego!), bo mu zasłania słońce w kuchni, bo sójki na nim hałasują o poranku i srają na trawę, bo mu zabrakło do kominka albo taki ma kaprys – to oczywista oczywistość.”
Czyli nie wszyscy mają równe prawa? Wszyscy właściciele drzew (którzy, z jakiegoś ważnego dla siebie powodu, chcą usunąć drzewo) zostali przez autora potraktowani pogardliwie.
„Za sprawą lex Szyszko poczuł odzyskanie godności, wolności, dumy z własności i dziką satysfakcję z tego powodu, że z tym, co moje, mogę zrobić co chcę. ”
Nie mam prawa do godności, dumy, wolności? Nie mogę robić co chcę w swoim ogrodzie? Kto może? Dlaczego nie mogę decydować o sobie i swojej własności? Wolno mi samowolnie posadzić drzewo, ale nie wolno mi go usunąć?
A co w sytuacji kiedy moje drzewo rzuca cień na dom sąsiada. Ja mam słońce, a on nie dosyć, że nie ma owoców, ma liście i cień?
„dobra zmiana” dała ludziom marchewkę (wolność decydowania o swoich drzewach). Nie mam złudzeń, że chodziło o „wolność”, chodziło o zysk z masowej wycinki, „wolność” to tylko odprysk. Jednak niezwykle ważny, bo to jest wolność decydowania o sobie. Prawo do dysponowania drzewem we własnym ogrodzie jest, nawet ważniejsze nić prawo do decydowania o aborcji.
„Mój ogródek, moja sprawa”. To prawo do decydowania o jakości własnego życia. Ciemna kuchnia, mieszkanie (bo pod domem dziadek posadził lipę) to wilgoć, to mrok, to zagrożenie podczas wichury, to sprzątanie, to oklejone sokiem wszystko. Skoro ta lipa rosła przez dziesięciolecia to jest nieuczciwie przypisywać mi samowolę i chęć równania walcem. No i czy ja posiadaczka lipy mam mniejsze prawo do słońca w kuchni i trawnika?
Posadzenie kasztanowca pod blokiem też było samowolą i głupotą. Ale tę samowolę usprawiedliwiamy? A, że jest głupotą, to nic nie szkodzi? Niezrozumienie, że moje prawo to nie samowola, sprawia, że jestem wdzięczna „dobrej zmianie”, (choć bezustannie manifestuję przeciwko niej).
Pisze Pan PIS dał „przyzwolenie dla samowoli swoich ludzi przez dogodzenie prostym ludziom w ich samowoli.” PIS przywrócił nam podmiotowość, przywrócił prawo. Ludzie, których lewica mogłaby pozyskać, są przez lewicę dyskryminowani, pogardzani, niezrozumieni. Ich potrzeby są podporządkowane potrzebom wspólnoty. Lewica powinna się zdecydować czy walczy o prawa jednostki, czy o dobro narodu. Prawica nie ma z tym problemu, prawa jednostki stoją na drugim miejscu, ale prawica jest spójna, dlatego ma wierny elektorat. Lewicy brak spójności i zrozumienia jednostki (każdej jednostki).
Jeśli zgadzam się niemal ze wszystkim, to w punkcie „drzewa” mówię „nie”. Prawo do decydowania o własnym ogrodzie nie jest fanaberią, a wycinka drzewa nie jest samowolą, jest moim prawem. Jako właścicielka kawałka ziemi, mogłam nie sadzić drzew, tylko róże. Posadziłam drzewa, przez wiele lat produkowały tlen, były ostoją dla ptaków i owadów. Teraz ogród wymaga przecinki. Obowiązek występowania o zgodę na wycinkę (koszt, czas, ryzyko braku zgody wynikające z ideologicznej siły ekologów) uważam za opresję, za ograniczanie mojej wolności. Jako posiadacz ogrodu jestem obywatelką gorszej kategorii. Inni obywatele nie mają obowiązku „produkowania” tlenu dla wspólnoty, na własny koszt.
Jest wystarczająco dużo miejsc i sposobów „produkowania tlenu”. Są miejsca dla dużych drzew, dla małych drzew, i miejsca dla ludzi. Ludzie nie mogą być podporządkowani drzewom. Ludzie mają mieć świadomość korzyści jakie wynikają z ochrony przyrody, ale ich życie jest równie ważne. Ważne jest słońce w kuchni i na podwórku, bezpieczeństwo, pewność że podczas wichury drzewo nie runie na dom, samochód, na dziecko, że oprócz drzewa będą rosły kwiaty i będzie ładny trawnik.
To co robi lewica i elity w kwestii drzew, robi też na polu sztuki. Ludzie mają być bezrefleksyjnymi odbiorcami, którzy „są nauczani”, a kiedy coś ich oburza, staja się „moherami”. Pisze Pan o tym, na przykładzie nauki.
„Przytomni obserwatorzy i badacze polityki naukowej wiedzą np., że lansowana natrętnie, nachalnie ideologia grantów w nauce jest… właśnie ideologią, i narzędziem hegemonii ideologicznej, co najmniej w kolizji z pięknoduchowską ideą niezależności nauki, autonomii uniwersytetu itd. Badajcie to, na co jest „zapotrzebowanie”. Społeczne? Niezupełnie – polityczne i administracyjne.”
Tak samo jest w sztuce. Artyści! Róbcie to, co wam w duszy gra. Ale najlepiej, żeby było n.t. „ciało”, „płeć”, „gender bender”, „Holocaust”, „wykluczenie”… Dla „zwykłej sztuki” w prestiżowych publicznych galeriach nie ma miejsca. Na sztukę „ludzką” nie ma pieniędzy ani publicznych, ani z grantów. Nie ma mody na klasyczną (zrozumiałą) sztukę. Sztuka jest narzędziem manipulacji, indoktrynacji. I zwykły zjadacz chleba to czuje i odwraca się od sztuki i od lewicy, która nie potrafi otworzyć się na potrzeby człowieka. Lewica stawia się na pozycji „wiem lepiej co jest dobre, co jest dla ciebie dobre”. problem lewicy polega jednak na tym, że siłą oddziaływania nie dorówna KK, który robi to samo. KK robi to od tysiącleci i ma „ambony”. Lewica musi najpierw mnie zrozumieć, dopiero wtedy mnie porwie.
Dziś płacimy za własną (elit, lewicy) ignorancję. Ci wzgardzeni, wykluczeni, odrzucenia biorą odwet. Prawicowa „dobra zmiana” korumpuje. Jest w tym dobra, bo uczyła się od mistrzów, od swoich poprzedników.
Przecież od 1978 roku łamie się prawo bez konsekwencji prawnych, (np. Jaruzelski zamknął na rok Edwarda Gierka)