Gdy 2 sierpnia 2018 roku ujrzał światło dziennie drugi pełnometrażowy film Jagody Szelc, Monument, widzowie i krytycy podzielili się na dwa obozy. Pierwszy obóz, sceptyczny, zarzucał reżyserce, że przeszarżowała. Drugi obóz, zachwycony, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, aby opisać emocje, których doświadczył. Te dwa obozy łączył jednak wspólny mianownik – zgadzały się, że poprzeczka filmów dyplomowych łódzkiej filmówki została zawieszona bardzo wysoko. Czy Kalinie Alabrudzińskiej i jej debiutowi Nic nie ginie udało się do tej poprzeczki doskoczyć? Na pewno młoda autorka podjęła ambitne zadanie: pokazać współczesne polskie społeczeństwo i skomentować jego stan.
Kalina Alabrudzińska, jeszcze przed pełnometrażowym debiutem fabularnym, wypuściła na światło dzienne kilka etiud. Pierwsza była dokumentalna; powstały w 2008 r. Kierunek: Islandia opowiada o podróży trzech pokoleń kobiet na tytułową wyspę. Drugą produkcją, która tak jak poprzednia dostępna jest za darmo na YouTube’owym kanale łódzkiej filmówki są Niestrudzeni wędrowcy (2016). W tym romantycznym komediodramacie reżyserka nie skupia się już na kilku pokoleniach, a na jednym, wiekowo sobie najbliższym.
Nic nie ginie zdaje się poniekąd łączyć charaktery bohaterów poprzednich produkcji Alabrudzińskiej. Znajdziemy w nim trudną relację pomiędzy matką a córką oraz rozdrapywanie niezagojonych ran z dzieciństwa, tak jak w Kierunku: Islandia. Elementy budowy świata przedstawionego użyte w Niestrudzonych wędrowcach również są tu obecne – to nowoczesna miłość, samoświadome, głupkowate poczucie humoru oraz koncentracja na problemach bardzo obecnych w dzisiejszej debacie publicznej. Nic nie ginie zdecydowanie zasługuje na tytuł najsmutniejszej komedii roku, ale jednocześnie na tytuł najciekawszego obrazu, jaki pojawił się w Polsce w ostatnich miesiącach.
Nie poznajemy jednego albo dwóch głównych bohaterów. W pokazanej na ekranie terapii grupowej uczestniczy kilka osób… oraz sam widz. Film trwa nieco ponad 70 minut – niewiele, ale jego immersyjny charakter pozwala w pełni zatopić się w problemach bohaterów, a z każdą kolejną minutą zanurzamy się jeszcze głębiej w psychice postaci. Gra aktorska w filmach dotyczących terapii grupowych jest ważniejsza od dobrze napisanego scenariusza. Znakomitym przykładem jest film Pawła Łozińskiego Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham z 2016 roku. Tam również mieliśmy do czynienia z terapią, ale rodzinną, a nie grupową. Problem leżący u podnóża tamtego konfliktu córki z matką był jednak identyczny, jak u bohaterów w filmie Alabrudzińskiej – samotność, nieumiejętność odnalezienia się w dzisiejszym świecie oraz brak komunikacji.
W terapii nie biorą udziału wyłącznie osoby młode. Są millenialsi i boomerzy. Jest aktor oraz fascynat przyrody, liberalni Warszawiacy i zagubiony w swoim jestestwie nacjonalista-mizantrop. Brzmi znajomo? Do panoramy sylwetek reprezentatywnych dla polskiej debaty publicznej dochodzą sceny wprost nawiązujące do niedawnej historii. Są urodziny Mussoliniego w lesie oraz ratowanie flory i fauny, rozwój cyfrowej miłości oraz niehandlowe niedziele. Tak samo filmowy komentarz dotyczy więc nie tylko problemów Klaudii czy Przemka. To próba podsumowania stanu całego narodu, społeczeństwa.
O tym też rozmawiałem z reżyserką.
W swoim filmie poruszyłaś historię młodszych i starszych osób, ale z tego samego środowiska – warszawskiej bańki, która ma swoje problemy, aczkolwiek nieco inne, niż te, z którymi zmagają się mieszkańcy innych części kraju. Dlaczego akurat to środowisko?
W filmie opowiadam o tym, co mnie otacza i dotyka. Moi bohaterowie nie są w warszawskiej bańce – każdy z nich jest w swojej indywidualnej bańce. Bańce przekonań o sobie, o świecie, która pęka w filmie dla każdego bohatera. Świadomie tworzę bohaterów, którzy żyją w miarę wygodnych warunkach – mają dach nad głową, pracę, ludzi dookoła. Interesuje mnie weltschmerz i małe dramaty każdego z nas. Uwielbiam oglądać na ekranie bohaterów, który mówią, że „Wszystko jest niby w porządku, a jednak czuję smutek”. Nie chcę opowiadać o wielkich problemach. Chcę opowiadać o tych drobnych, które z czasem potrafią jak kula śniegowa – powiększyć się i stworzyć niebezpieczną mieszankę, z którą nie potrafimy sobie poradzić.
Historia Przemka zdaje się być dosyć znaną drogą ucieczki młodych mężczyzn, którzy nie potrafią odnaleźć się w dzisiejszej rzeczywistości. Czy dostrzegasz pewne niebezpieczeństwo w tym zwrocie ku nacjonalizmowi wśród tej grupy społecznej?
Dostrzegam ogromne niebezpieczeństwo. O tym jest historia mojego bohatera, ale w moim filmie przede wszystkim zajmuję się przedstawianiem świata, a nie jego oceną. Ja lubię ludzi. Interesują mnie. Chcę ich lepiej poznać. Chcę ich prawdziwie pokazać w filmach i żeby to zrobić, nie mogę podchodzić do nich jak reprezentantów nurtów społecznych. Muszą być indywidualnościami. Lubię znajdować powody, dla których są, jacy są. Na tych powodach pracować dalej z aktorami, dawać i aktorom i widzom dużo przestrzeni na ich własne interpretacje i odczucia. Robię filmy nie, żeby podsumowywać, ale żeby zadawać więcej pytań. To wynika z tego, jakim jestem człowiekiem. Jestem ciekawa ludzi. Czasem ciekawska. Każdego chcę zrozumieć.
Terapia, w której uczestniczą postaci w Twoim filmie odbiega raczej od standardów polskiej opieki psychologicznej. Myślisz, że dzięki portretowaniu takiej formy sięgania po pomoc, co jest zresztą coraz popularniejsze w polskim kinie, uda się coś zmienić w tej kwestii?
Według mnie terapia w moim filmie wcale nie odbiega od standardów. W Polsce i na świecie są terapeuci skuteczni i mniej skuteczni. Mój terapeuta (grany przez Dobromira Dymeckiego) jest ciepły, mądry, ale też ludzki, czyli momentami słaby. Prowadzi swoich pacjentów tą wyboistą drogą samopoznania, ale sam też jest w swojej podróży. Lubię w nim to, że się czasem myli i do tego przyznaje. Może to właśnie sprawia, że jest skuteczny?
Polska kinematografia zdecydowanie jest na fali. W ciągu ostatnich piętnastu lat aż pięć polskich produkcji otrzymało nominację do Oscara. W 2013 Ida Pawła Pawlikowskiego zdobyła nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej w kategorii Best Foreign Picture. Nasi twórcy prześcigają się w coraz to nowszych pomysłach na scenariusze oraz ich ekranizację. W tym wszystkim jednak nie można osiąść na laurach. Przestrzegał przed tym zeszłoroczny zdobywca nominacji do Oscara – Jan Komasa, reżyser Bożego Ciała i Sali Samobójców. Hejter. Ma on sporo racji – pomiędzy światową premierą obu jego filmów żadna polska pełnometrażowa produkcja nie była pokazywana na najważniejszych festiwalach. Wyjątkiem była animacja Mariusza Wilczyńskiego Zabij to i wyjedź z tego miasta, które prezentowane było na tegorocznym Berlinale.
Niemniej szansa dla polskiego kina i na jego renesans jest. Wszyscy na lewicy powinniśmy trzymać kciuki, aby tak jak Kalina Alabrudzińska w Nic nie ginie poruszało ono problematykę społeczną i nie bało się tworzyć dyskurs przeciwny wobec tego, jaki generują polskie elity polityczne.
Debiut Kaliny Alabrudzińskiej od 20 kwietnia można obejrzeć na platformie Player+ VOD. Dwa poprzednie, krótkometrażowe Kierunek: Islandia oraz Niestrudzeni wędrowcy dostępne są na kanale Łódzkiej Filmówki w serwisie YouTube.
Halo, czy dr Lynch?
August Grabski, profesor Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowca, ciesząc…