Prowadzone przez policję i pod nadzorem prokuratury przesłuchania studentek i studentów Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach świadczą o głębokim kryzysie systemowym, w jakim znalazła się instytucja uniwersytetu w Polsce. Powodem tego kryzysu – jak często można słyszeć – jest niedofinansowanie badań naukowych w Polsce. Jest to zgodne z prawdą. Kryzys polskiej akademii jest jednak przede wszystkim kryzysem moralnym. Łatwość, z jaką prywatna organizacja Ordo Iuris może odgrywać wiodącą rolę w policyjno-prokuratorskiej partyjce, dobitnie tę kiepską kondycję moralną polskiego uniwersytetu pokazuje.
Polityka wymóżdżania zamiast polityki naukowej
Polska nauka jest niedofinansowana, a sposób jej organizacji i bariery mentalne, jakie charakteryzują rodzimą akademię, wprawiają często w bezradność. Rozwój nauki, wbrew solennym zapewnieniom kolejnych ministrów i premierów z bardzo szerokiego konserwatywnego centrum, nigdy nie był priorytetem żadnego z rządów po 89 roku. Fakt, że głos naukowczyń i naukowców pozostaje dzisiaj niemal niesłyszalny w polskiej debacie publicznej jest efektem tego zawinionego systemowego niedbalstwa. Podobnie jak to, że rząd nie czuje się nawet w obowiązku podać do publicznej wiadomości listy naukowców i naukowczyń, na wiedzy których polega, gdy podejmuje decyzje odnośnie pandemii, jak gdyby byli oni tajnymi agentami w posiadaniu pilnie strzeżonej wiedzy, a nie pracownikami polskich uczelni państwowych.
W odniesieniu do tego zawinionego niedbalstwa problemem jest zatem nie tyle niedofinansowanie polskiej nauki, ile nieumiejętność prowadzenia polityki przyjaznej nauce – polityki, która dbałaby o dialog między nauką i społeczeństwem, a także o obecność nauki w debacie publicznej. Żaden z rządów po 89 roku nie zrobił nic, aby taki dialog zbudować i o taką obecność zabiegać, ponieważ zwyczajnie nie rozumiał takiej potrzeby i wolał widzieć w narodzie domową trzódkę, którą można ogłupić i trzymać pod nadzorem biskupa, a nie samoświadome społeczeństwo. Z perspektywy rozwoju nauki wszystkie rządy po 89 roku, mniej lub bardziej ostentacyjnie, były głęboko antyoświeceniowe i mogły co najwyżej naukę tolerować, nie przejmując się specjalnie tym, co mówią badaczki i badacze, bo przecież człek poczciwy takich rzeczy nie pojmuje i chce mieć tylko ciepłą wodę w kranie: „ma księgę, która myśli za [niego], duszpasterza, który za [niego] ma sumienie, doktora, który decyduje za [niego] o diecie i wówczas sam nie mus[i] się o nic starać”. A także ma odtąd samoregulujący się rynek. Czy jest zatem sens wyruszać ze społeczeństwem na podbój oświecenia, które Kant rozumiał jako wyjście z „zawinionej przez [człowieka] niedojrzałości” oraz „nabycie odwagi i zdecydowania, by swym rozumem posługiwać się bez zwierzchnictwa innych” [1]. Przecież to się politycznie nie opłaca i nie jest warte zachodu. Minister rolnictwa Ardanowski, który proponuje nauczycielom zbieranie truskawek latem, jeśli chcą mieć testy na koronawirusa, ponieważ, jak informuje, minister edukacji Piontkowski, takich testów w szkole robić nie ma potrzeby, jest bolesnym przykładem ostentacyjnej pogardy rządu dla zawodu nauczyciela i roli nauki. Zamiast polityki naukowej – polityka wymóżdżania jako sprawdzona recepta na rządzenie, stosowana przez Króla Ubu.
Świat z kreskówki i milczenie uniwersytetu
W rezultacie tej antynaukowej, antyspołecznej, nieodpowiedzialnej, krótkowzrocznej i, koniec końców, prawdziwie diabelskiej postawy, polska debata publiczna u progu trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku przypomina antyintelektualne szambo, które regularnie wybija. My natomiast zaczynamy przyzwyczajać się z jednej strony do tego smrodu, a z drugiej – do świata alternatywnych faktów, które wypełniają ziejącą pustkę po odpowiedzialnej społecznie polityce naukowej. W czasie, gdy to właśnie odkrycia nauki decydują o przyszłości ludzkiej cywilizacji i pozwalają określić szanse społeczeństw na przetrwanie w obliczu kryzysu klimatycznego/epidemiologicznego; gdy to jedynie z naukowego dialogu pomiędzy racjonalnymi dyscyplinami może zrodzić się eksperymentalna alternatywa dla autodestrukcyjnego modelu makroekonomicznego, w który wszyscy jesteśmy uwikłani, naszą uwagę zaprzątają przedpotopowe spory światopoglądowe, których ton nadają nie państwowe uczelnie i zatrudnione na niej naukowczynie, lecz prywatna organizacja dla niepoznaki określająca siebie jako „instytut”. Zamiast poważnej debaty publicznej, która określałaby warunki zdatnej do życia przyszłości w antropocenie i która byłaby troskliwą odpowiedzią na powszechną dezorientację wywołaną bezprecedensowym rozwojem technologicznym, my tkwimy zatopieni po uszy w obskurantyzmie religijnych przesądów, wyssanych z palca historiach i preparowanych mitach, jak gdybyśmy żyli w skrzyżowaniu epoki polowań na czarownice, świata baśni i amerykańskiej kreskówki.
Jak doszło do tego, że w 2020 roku kandydujący na urząd prezydenta RP radykał Bosak kwestionuje na twitterze teorię Kopernika o Ziemi krążącej wokół Słońca? Jak to się stało, że były już minister nauki Jarosław Gowin wprowadza opinię publiczną w błąd oznajmiając, że zdania odnośnie wpływu człowieka na globalne ocieplenie klimatu, również wśród naukowców, są podzielone, pomimo że nie są? Jak to możliwe, że jego następca wysyła do rektorów i dyrektorów instytutów list, w którym zachęca polskich naukowców do sięgnięcia do dorobku intelektualnego Karola Wojtyły, „Ojca Świętego dla Polski, Kościoła i Świata”? Dlaczego Rada Towarzystwa Ekonomistów Polskich, powołując się na „prawa ekonomii”, może sobie oświadczyć, że „rozwój gospodarczy nie jest bezwzględnie ograniczony przez prawa fizyki oraz zasoby naturalne” [2]i wciąż uchodzić za poważne ciało eksperckie? Jaki jest powód, dla którego na polskich uczelniach, takich jak Uniwersytet Śląski w Katowicach, może działać studenckie koło naukowe Ordo Iuris? I wreszcie dlaczego coraz bardziej rozochoceni skrajnie prawicowi katolicy pozostają najczęściej tzw. „klimatosceptykami”, w czym zresztą są bardzo podobni do gospodarczych ultraliberałów, którzy tzw. „prawa rynku” traktują jak prawa boskie i są gotowi ich bronić z tą samą quasi-religijną żarliwością? A przede wszystkim – dlaczego polski uniwersytet w obliczu tego upowszechnionego wymóżdżenia milczy lub reaguje zachowawczo i najciszej jak się da, jak gdyby nie chciał, aby ktoś jego głos usłyszał.
Barbarzyńcy u naszych drzwi a etos akademicki
Jako badacz z zamiłowaniem do transdyscyplinarnych poszukiwań mam skłonność twierdzić, że winę za ten stan faktyczny ponosi w istotnej mierze zarządzające polskimi uczelniami profesorstwo, które nie zrobiło wiele, aby mu się aktywnie przeciwstawić, lecz zaczęło się w i z nim układać, dając się zepchnąć do defensywy – najpierw imperatywom rynku i „prawom ekonomii” (sławetna współpraca uniwersytetu z gospodarką), a obecnie skrajnie prawicowym organizacjom, których przedstawiciele niejednokrotnie dorobili się tytułów naukowych na coraz bardziej potulnej i dostosowującej się, a jednocześnie wytracającej własnego ducha akademii. Rzecz nie w tym, aby wskazywać palcem winnych, lecz wyciągnąć wnioski w duchu samokrytyki, bez której nie istnieje żadna racjonalna dziedzina wiedzy. Smutna i niewygodna prawda jest być może taka, że oprócz niedofinansowania oraz barier organizacyjnych i mentalnych, polska akademia zwyczajnie nie dorosła do standardów nauki na płaszczyźnie moralnej. W obliczu takiego upadku kondycji moralnej zachodzi obawa, że pozostalibyśmy dokładnie w tym samym miejscu, w jakim obecnie jesteśmy, nawet gdybyśmy w procencie PKB przeznaczonym na naukę prześcignęli Niemcy.
O upadku kondycji moralnej polskiego uniwersytetu nie mówię z pozycji moralizatora. Nie znoszę filozoficznego moralizowania. To zła filozofia – niedzisiejsza, męskocentryczna, bardziej arystokratycznie napuszona niż inteligencka, nudna jak flaki z olejem i ponura jak program „Kronos” na TVP Kultura. Kondycja moralna to inaczej etos akademicki, a więc – w zgodzie z greckim ethos – zwyczajowe postępowanie lub charakter, który polska akademia po 89 roku zatraciła.
Przez etos rozumiem tutaj przede wszystkim cywilną odwagę, dzielność i samodzielność, która winna charakteryzować samodzielne pracowniczki i samodzielnych pracowników nauki, a więc profesorów, których profesja, jak przypominał Derrida, polega na „głoszeniu i wyznawaniu prawdy” [3]. Etos to „żadne crede, a tylko credo”, a więc „żadna wiara, a tylko wyznanie wiary”, jak pisał Kant w Sporze fakultetów, jednym z fundamentalnych tekstów dla nowoczesnego uniwersytetu i uniwersyteckiego rozumienia tego, czym jest spór. [4]Etos to postawa, czyli, jak dopowiadał dwieście lat po Kancie Foucault, „sposób ustosunkowywania się do aktualności, dobrowolny wybór”, a także „sposób myślenia i odczuwania, a także działania i zachowania, który zarazem oznacza przynależność i jawi się jako zadanie” [5]. Wreszcie etos to, jak sam argumentuję wraz z fińską filozofką Susanną Lindberg, niezmiennie krytyczna refleksja nad upowszechnioną automatyzacją i algorytmizacją, które, z braku prowadzenia racjonalnej polityki technologicznej ze strony państw i ponadnarowowych instytucji, a także w obliczu beztroskiego pozostawiania danych w rękach technologicznych gigantów z GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Apple i Microsoft), w dużej mierze uniemożliwiają czyn etyczny, jeżeli przyjąć, że taki czyn zawsze musi być następstwem świadomie podjętej decyzja. [5] Taki etos to akademicki elementarz etyczny.
To właśnie w imię tego etosu należy dzisiaj sprzeciwić się współczesnym barbarzyńcom, którzy, podobnie jak starożytni barbaros niewładający wspólną greką, nie mówią językiem nauki, gdy podstępnie przedstawiają się jako obrońcy akademickiej wolności słowa i prawa do swobodnego głoszenia rzekomo naukowych poglądów; to właśnie w imię tego etosu, a także wyrastającej z niego umiejętności rozróżniania wiedzy, opinii i dogmatu, należy głośno przypominać, że akademicką wolność słowa warunkuje konsensus naukowy. Ów konsensus stanowi wartość nadrzędną względem sprowadzanej obecnie do wytartego sloganu „wolności słowa”. Barbarzyńcy są u naszych drzwi, a my, ludzie uniwersytetu jesteśmy z nimi w stanie wojny, w której nie możemy pozwalać rozgrywać się przez nich jak dzieci, lecz dzielnie stawić im czoła, a przede wszystkim nie dać się dzielić na wierzących i niewierzących. W akademickim wyznaniu wiary problem wiary pochodzącej z religii nie istnieje. Wiara nie sprowadza się do religii. Nie jest to wybór ideologiczny wymierzony przeciwko religii, lecz wybór etyczny dokonywany w zgodzie z akademickim zwyczajem oraz w innym porządku epistemologicznym i aksjologicznym.
Dlaczego Ordo Iuris nie rozumie, czym jest wolność akademicka?
„Istotą sprawy jest spór o wolność akademicką i prawo do prowadzenia badań i wygłaszania uzasadnionych poglądów naukowych w środowisku akademickim. W istocie to spór pomiędzy prof. Ewą Budzyńską a Uniwersytetem Śląskim w Katowicach, na którym doszło do rażącego naruszenia konstytucyjnej zasady wolności akademickiej, kluczowej dla realizacji głównego celu uniwersytetu, jakim jest ochrona wolności prowadzenia badań naukowych i poszukiwanie prawdy” – pisze na swoim profilu fejbsukowym prezes i współzałożyciel Ordo Iuris Jerzy Kwaśniewski. Wszystko w tym krótkim oświadczeniu na pierwszy rzut oka wydaje się zasadne, a jednak nic się w nim nie zgadza. Innymi słowy, nie ma w nim nic, co nie byłoby sofistyką, a ściślej – wykorzystywaniem wieloznaczności pojęć, takich jak wolność i prawda, a także instrumentalnym rozumieniem istoty tego, czym jest akademicki spór. Taka strategia pozwala na stosowanie nieuczciwej argumentacji w celu udowodnienia fałszywej tezy, która brzmi: na Uniwersytecie Śląskim naruszono zasady wolności akademickiej, gdyż nie dopuszczono tam do głoszenia pewnych poglądów naukowych jednej z jego pracowniczek. Poglądy te, jak zauważał były minister nauki Gowin, są tymczasem zgodne z moralną nauką kościoła.
Zobaczmy zatem, powołując się na zasady kształtujące i kształtowane przez etos akademicki, dlaczego pan Kwaśniewski jest w błędzie, gdy mówi o „zasadzie wolności akademickiej”, uznając ją nawet za „konstytucyjną”, co jest dziwne o tyle, o ile więcej o tej zasadzie mówią nam statuty uczelni państwowych, podczas gdy Konstytucja – co jest zrozumiałe, gdyż uczelnie państwowe cieszą się autonomią – na temat akademii milczy.
W języku nauki spory nazywamy kontrowersjami, przy czym termin ten nie ma nic wspólnego z tym, co w języku potocznym jest określane jako kontrowersyjne. Kontrowersje to inaczej rozbieżności, racje, które się ze sobą ścierają. W epoce postprawdy warto elementarną wiedzę przypominać: konsensus naukowy oznacza powszechną zgodę panującą wśród ludzi nauki. Zgody tej nie należy jednak mylić z jednomyślnością. Dzieje się tak dlatego, że podstawowym ruchem, który umożliwia przyrost wiedzy naukowej, jest toczący się w obrębie określonej dyscypliny i między dyscyplinami spór. Konsensus naukowy, sam w sobie, nie jest zatem ani argumentem naukowym, ani częścią metody naukowej, której zastosowanie umożliwia poczynienie ustaleń, albowiem takich metod jest wiele i mogą one prowadzić do poznania wielu aspektów badanego problemu lub badanej dziedziny. To dzięki tej różnorodności spojrzeń nauka może się rozwijać i przybierać formę konsensusu. Każda nowa, przynosząca przełomowe ustalenia, odkrycia czy obliczenia metoda taki konsensus bardziej koryguje niż podważa. W porządku nauki, bez względu na to, czy mowa o filozofii, literaturoznawstwie, naukach bazujących na wskaźnikach i obliczeniach czy socjologii rodziny, nowa wiedza zawsze jest wypracowywana na bazie przekształcenia poprzedniej formy wiedzy, która stanowiła dotychczasowy konsensus. Te, które takich przekształceń dokonują i wpływają na kształt konsensusu nazywamy odkrywczyniami. Natomiast znakomita większość, której nie udaje się z równych względów czegokolwiek przekształcić, ma moralny obowiązek stać na straży konsensusu: sprawozdawać, wyjaśniać lub rozwijać to, co ustalili inni. Dlatego też rola tych wielkich przeciętniaków – propagatorek, interpretatorów i tłumaczek – jest w nauce nie do przecenienia, ponieważ to właśnie oni zapewniają przepływ wiedzy.
To z uwagi na tę właśnie zasadę przekształcania tego, co już ukształtowane fakt, iż również wśród wspólnoty ludzi nauki w ramach określonej dyscypliny istnieje marginalna grupa, która ma odmienne poglądy względem panującego konsensusu nie oznacza, że ich głoszenie unieważnia mozolnie wypracowywany konsensus. Dzieje się tak dlatego, że poglądy te w ogóle się z konsensusem nie liczą i w całości go odrzucają, co jest równoznaczne z odrzuceniem samej możliwości uczestnictwa w kształtującym naukę sporze i skorygowania konsensusu. I z takim właśnie przypadkiem mieliśmy do czynienia na Uniwersytecie Śląskim, co doskonale zrozumieli studenci tamtejszej socjologii: brak poszanowania konsensusu naukowego przez jedną z pracownic, gdy ta wygłaszała podczas zajęć swoje poglądy, spowodował, że stały się one naukowo bezwartościowe. Pogląd naukowy nie może wypływać jedynie ze światopoglądu (ideologicznego lub religijnego), lecz musi jeszcze mieć oparcie w racjonalnej wiedzy, naukowej metodologii i faktach. Granica między poglądem naukowym a światopoglądem jest oczywiście nieostra, co nie oznacza, że jej nie ma i że nie należy jej przestrzegać. Każdy z nas ma jakiś światopogląd, a więc ukształtowany, nota bene za sprawą edukacji, zespół przekonań, które motywują do prowadzenia badań naukowych, a więc poszukiwania prawdy.
Warto jednocześnie dodać, że w przypadku aktywnych naukowczyń i naukowców ów światopogląd jest zazwyczaj bardzo szeroki i rośnie wprost proporcjonalnie do prowadzonych poszukiwań w obrębie jednej lub kilku dyscyplin wiedzy. Nie odkrywam tutaj Ameryki: dzięki czytaniu rzetelnych opracowań naukowych i możliwości udziału w debacie naukowej nasz horyzont myślowy się poszerza. Dlatego na przykład tak jak nauczanie socjologii rodziny nie może równać się hołdowaniu jednemu modelowi rodziny, tak też teologia nie może sprowadzać się do moralnej nauki kościoła, albowiem wówczas mielibyśmy do czynienia nie z nauczaniem akademickim, lecz z narzucaniem jednego światopoglądu i ciasnym horyzontem, który kończy się wraz z granicami własnej parafii.
Religijny fundamentalizm i „klimatosceptycyzm”. Zgrana para
To, czym jest i jak działa konsensus naukowy można zobrazować na jeszcze innym przykładzie, który wszelako nie jest bez związku ze światopoglądem skrajnie prawicowych obrońców życia i akademickiej wolności słowa. Owi wolnościowcy bardzo często idą ręka w rękę z tymi, którzy utrzymują, że zmiana klimatu to wymysł ekologicznego lobby lub się z nich rekrutują. W środowisku naukowym panuje szeroki konsensus co do tego, że obecne, dalekosiężne zmiany w biosferze mają charakter antropogeniczny, a więc są wywołane przez działalność ludzką. Spór naukowy, jak pokazuje między innymi Ewa Bińczyk [8], nie toczy się już również o to, czy zasadne jest mówienie o antropocenie jako nowej erze geologicznej. To prawda, sceptycyzm wobec tak rozumianego antropocenu mogą ewentualnie przejawiać konserwatywni geologowie, przyzwyczajeni do badania skał, które mają setki milionów lat, w związku z czym sam fakt, że jakiś gatunek w tak krótkim odstępie czasowym miałby wpłynąć na ich strukturę wydaje się trudny do zaakceptowania. Taki sceptycyzm geologów wszelako nie oznacza, że negują oni istnienie oczywistych skutków zmian antropogenicznych, utożsamianych w szerokiej, transdyscyplinarnej debacie naukowej z nadejściem epoki antropocenu i są niezdolni do uznania ustaleń poczynionych w ramach innych dziedzin nauk (choć takich opornych na inną wiedzę geologów, zwłaszcza w polskiej akademii, nie brakuje), lecz wynika raczej z kwestii czysto metodologicznych.
Spór naukowy o antropocen dotyczy natomiast określenia momentu przełomowego, począwszy od którego moglibyśmy w istocie mówić o nowej epoce. Obecnie konsensus naukowy, w oparciu o wskaźniki stratygraficzne, za taki potencjalny początek przyjmuje drugą połowę dwudziestego wieku, kiedy to, po zakończeniu drugiej wojny światowej, nastąpiło tzw. wielkie przyspieszenie. Do takiego przyspieszenia doszło jednak w obrębie trwającej Rewolucji przemysłowej, która sama wyznaczyła początek nowej epoki określanej jako nowoczesność. Dlatego też, jak trafnie zauważa Bernard Stiegler, „rozdźwięk między Rousseau a Marksem jest nieskończenie większy niż rozdźwięk między Nietzschem a nami” [9]. To właśnie z uwagi na ten rozdźwięk, a także biorąc pod uwagę, że debata o antropocenie nie jest wyłącznie kwestią geologii lecz przede wszystkim stanowi kwestię przemysłową i jest ściśle związana z dominującym modelem makroekonomicznym, można uznać, że antropocen zapoczątkowała Rewolucja przemysłowa. Twierdzenie to w żadnym stopniu nie podważa naukowego konsensusu, lecz wypływa z toczącej się w jego obrębie dyskusji: respektuje jej ustalenia, lecz proponuje spojrzeć na problem z innej racjonalnej perspektywy.
To dlatego właśnie minister nauki, który oznajmia, że zdania odnośnie wpływu człowieka na globalne ocieplenie klimatu, również wśród naukowców, są podzielone, nic nie rozumie z toczonego w świecie nauki sporu lub go zwyczajnie lekceważy i woli opowiadać bzdury. Podobnie jak Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda, który kilka tygodni po zakończeniu szczytu klimatycznego w Katowicach w grudniu 2018 roku, otwierając zorganizowaną przez Ministerstwo Środowiska konferencję „Wczujmy się w klimat”, mówił: „Ja nie wiem, na ile w rzeczywistości człowiek przyczynia się do zmian klimatycznych. Głosy naukowców są bardzo różne. Wiemy doskonale o tym, że mamy do czynienia też ze skrajnościami. […] Zmiany klimatu były w historii świata. Były bardzo różne te klimaty, od epok lodowcowych, aż po epoki, kiedy mieliśmy tutaj, na naszych ziemiach, klimat tropikalny. Było różnie. Jakie były tego przyczyny? Naturalne. Bo nie było wtedy człowieka na świecie. I ta emisja musiała w związku z tym następować w inny sposób”. Zresztą w dniu otwarcia szczytu, 7 grudnia 2018 roku, były już minister środowiska Henryk Kowalczyk udzielił wywiadu w telewizji publicznej. Na pytanie prowadzącego program, które brzmiało następująco: „Duża część lobby związanego z tym całym przemysłem ekologicznym […] mówi, że nie ma cienia wątpliwości, że człowiek odpowiada za ocieplanie się klimatu. Naprawdę nie ma co do tego wątpliwości?”, minister środowiska odpowiedział w ten sposób: „Na pewno działania człowieka wpływają, ale tak naprawdę na ile, w ilu procentach wpływają na to, to my chyba nie wiemy, dlatego, że oprócz działalności człowieka jest wiele innych zjawisk naturalnych, które powodują emisje dwutlenku węgla – to są choćby emisje wulkanów i wiele innych rzeczy, więc tak naprawdę trudno to ocenić”. Minister środowiska zaprezentował również swój pogląd (sic!) na wpływ hodowli przemysłowej na emisję CO2 do atmosfery: „Zwierzęta oddychają i wydzielają dwutlenek węgla, więc gdyby tak myśleć logicznie i konsekwentnie, człowieka też powinno się zlikwidować, bo człowiek jak oddycha również emituje dwutlenek węgla. Taka jest logika tego myślenia, więc może nie oddychajmy”.
Brońmy konsensusu naukowego, a nie wolności słowa
Z przywoływanych tu przykładów zaprzeczenia, obskurantyzmu lub infantylizmu jasno wynika, że wolność słowa lub wolność jako taka nie są – wbrew powszechnej opinii – wartością bezwzględną czy bezwarunkową. Ba, opaczne rozumienie wolności może prowadzić do bezwstydnego zaprzeczania faktom, które dzisiaj, gdy opinie i dogmaty konkurują z wiedzą również w obrębie uniwersytetu, można odrzucić tak, jak odrzuca się połączenie lub ofertę kredytu. Uniwersytet nie może tego stanu faktycznego ignorować lub zachowywać się tak, jak gdyby on go nie dotyczył, zwłaszcza w jego społecznej misji, gdyż całkowicie wytraca własną pozycję symboliczną i rezygnuje z udziału w publicznej debacie, pozwalając tym samym na to, aby na jej przebieg mieli wpływ szaleńcy; uniwersytet nie może wciąż biernie przyglądać się, jak inni samozwańczy obrońcy wolności akademickiej doprowadzają do jej wynaturzenia. Mówiąc o „konstytucyjnej zasadzie wolności akademickiej” prezes Ordo Iuris poprzestaje na naiwnym sloganie normatywnym. Nie możemy ulegać bezpardonowemu szantażowi tej sloganowej wolności, która bez konsensusu naukowego jest warta funta kłaków. Dlatego też, aby tę wolność uczynić mniej tępą i podatną na anarchię w postaci anything goes, które dostęp do uniwersyteckiej agory daje religijnym fundamentalistom, należy zawsze uzależniać ją od konsensusu naukowego, a nawet go jej przeciwstawiać w zakresie, w jakim on tę wolność usubtelnia i niuansuje.
„Tak, wolność podawania w wątpliwość, dochodzenia swoich praw, zgłębiania, ocalania, migrowania i myślenia innego niż myślenie na polecenie jest dzisiaj zagrożona i wydaje się, iż zachodzi konieczność, aby jej bronić i przywrócić do zdrowia. Ale czy w kontrapunkcie należy bronić wolności zanieczyszczania w beztrosce, niszczenia życia, prześladowania mniejszości, nieszczepienia swoich dzieci i wynoszenia nam sam szczyt naszych gnuśnie niszczycielskich zachowań? Mam co do tego wątpliwości” – pisze francuski astrofizyk Aurélien Barrau. [10]Co nam po wolności akademickiej, jeśli nawet nie potrafimy jej porządnie obronić przed tymi, którzy ją depczą, zniekształcają jej sens i przejmują, by następnie wymachiwać ją na swoich sztandarach?
Uniwersytet, niechby i w kontrze do bigoteryjnego ministra nauki i rządu, który niejednokrotnie dał dowód, że nie rozumie logiki rozwoju nauki, winien nie tylko nauczyć się przeciwstawić tej sloganowej wolności akademickiej silę racjonalnej argumentacji, lecz również zastanowić się nad taką polityką komunikacyjną, która uczyniłaby tę argumentację wystarczająco przekonującą dla zdezorientowanego społeczeństwa, zastępując tym samym durny uczelniany marketing. Możemy i musimy tego wymagać od świeżo wybranych rektorów, którym minister Murdzek zaleca kult papieski w momencie, gdy borykamy się z pandemią.
Obywatelskie nieposłuszeństwo i kultura-bunt
Ktoś jednak zapyta: w jaki sposób uniwersytet ma zdobyć się na taki akt obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec tych, którzy go finansują? Odpowiem na dwa sposoby: pragmatycznie i idealistycznie, przy założeniu, że obie te płaszczyzny – płaszczyzna pragmatyczna i płaszczyzna idealistyczna – na siebie zachodzą, a nie wykluczają się.
Odpowiedź pragmatyczna: ponieważ dzisiaj naprawdę nie ma alternatywy i w zgodzie z etosem akademickim, zawierzając ustaleniom naukowców i naukowczyń z Międzyrządowego Zespołu ds. Klimatu przy ONZ, pozostaje zakasać rękawy i, wraz z biolożkami, fizykami, matematyczkami, humanistami, prawniczkami, krytycznie myślącymi ekonomistami, aktywistkami i wszystkimi ludźmi dobrej woli, zabrać się do wymyślenia nowego modelu makroekonomicznego, na którego wymyślenie pozostało nam dramatycznie mało czasu, choć wciąż mamy w rękach wszystkie narzędzia technologiczne, aby tego dokonać. Oczywiście, wciąż możemy, jak gdyby nigdy nic, jeszcze trochę i do zwymiotowania, punktować w prestiżowych czasopismach z listy snów ministra Gowina. Jednak w obliczu stanu faktycznego poprzestawanie jedynie na tego typu aktywności pozostaje postawą bezmyślną i trudną do utrzymania zarówno z naukowego, jak i etycznego punktu widzenia.
Odpowiedź idealistyczna: ponieważ bez takiego nieposłuszeństwa, które jawi się dzisiaj jako absolutna konieczność, duch akademicki umiera. Duch uniwersytetu nie istnieje poza doświadczeniem buntu i czymś, co Julia Kristeva nazywa „kulturą-buntem”: nie kulturą buntu, lecz kulturą, której bunt jest składową. „Szczęście – pisze francuska psychoanalityczka – istnieje wyłącznie za cenę buntu. Nikt z nas nie zaznaje radości bez zmierzenia się z przeszkodą, zakazem, autorytetem, prawem, które umożliwiają nam zmierzenie samych siebie, autonomicznych i wolnych. Bunt, który okazuje się towarzyszyć głębokiemu doświadczeniu szczęścia jest integralną częścią zasady przyjemności”. [12] Dzisiaj ten bunt i możliwe do osiągnięcia dzięki niemu szczęście, należy rozpoznać jako integralną część uniwersytetu. Taki jest wymóg chwili.
Spokojna kontrrewolucja na uniwersytetach
Nie sposób wszelako takiemu wymogowi chwili sprostać, tracąc cenną i skończoną energię psychiczną na dyskusje z religijnymi fundamentalistami, którzy dzisiaj – z wiatrem w żaglach – domagają się własnego miejsca wśród wspólnoty równych sobie uczonych; nie sposób sprzeciwiać się przekonaniom Ordo Iuris, a jednocześnie (vide przypadek Uniwersytetu Śląskiego) dźwigać na plecach zawstydzające brzemię w postaci studenckiego koła naukowego Ordo Iuris; nie sposób przestrzegać zasad własnego Statutu, który pięknie głosi, że
Wspólnota Uniwersytetu, […] uznaje za niedopuszczalne jakiekolwiek formy nierównego traktowania i dyskryminacji bezpośredniej lub pośredniej, w szczególności ze względu na płeć, wiek, niepełnosprawność, rasę, religię, narodowość, przekonania polityczne, przynależność związkową, pochodzenie etniczne, wyznanie, orientację seksualną, a także respektuje swobodę debaty prowadzonej w atmosferze szacunku dla odmiennych racji oraz nieskrępowanego wyrażania poglądów opartych na faktach i metodach naukowych, poszanowaniu reguł swobodnego i uczciwego dyskursu prowadzonego zgodnie z zasadami logicznego myślenia i racjonalnej argumentacji tolerując jednocześnie we własnym domu tych, którzy do tych zasad – zwłaszcza w odniesieniu do orientacji seksualnej – się jawnie nie stosują; wreszcie nie sposób dochowywać naukowych standardów etycznych, ustalając ich ważność z plebanem. Etos akademicki jest nie do pogodzenia z moralną nauką kościoła, a zwłaszcza z dramatycznie niedomagającą kondycją intelektualną znakomitej części hierarchów polskiego kościoła katolickiego. Są to dwa odrębne porządki, które należy od siebie oddzielić, przypominając, że tak jak teologia nie sprowadza się do myśli chrześcijańskiej, tak też myśli chrześcijańskiej nie należy sprowadzać do „katolickiego modelu rodziny”.
W latach 1960-1966 w Québeku doszło do „spokojnej rewolucji”, która położyła kres epoce „wielkich ciemności” w dziejach francuskiej prowincji Kanady, kiedy to życie społeczne było całkowicie zdominowane przez kościół katolicki. W ciągu zaledwie kilku lat quebeckie społeczeństwo się zlaicyzowało, a kościół stracił kontrolę nad systemem edukacji, który uległ radykalnemu przekształceniu wraz z powołaniem ministerstwa edukacji i utworzeniem, w 1968 roku Université du Québec z jego dziesięcioma wydziałami rozsianymi po całej prowincji, której całkowita powierzchnia jest znacznie większa od powierzchni Polski.
Dzisiaj na polskich uniwersytetach, na naszych oczach i za naszym przyzwoleniem, dochodzi do czegoś w rodzaju spokojnej kontrrewolucji. Paradoksalny pożytek z poczynań skrajnie prawicowych kontrrewolucjonistów jest taki, że wyraźnie dają nam oni do zrozumienia, że uniwersytet w jego obecnej niedołężnej formie ginie. „Wielkie ciemności” nastają, gdyż dotychczasowa forma uniwersytetu uległa przedawnieniu. Dlatego też uniwersytet na tę śmierć zasługuje jako instytucja, która wybrawszy drogę biernego i potulnego dostosowywania się do ultraliberalnych imperatywów, wreszcie zapomniała, czym jest właściwy jej etos i dzisiaj jest skazana na taniec z ultrakatolickimi radykałami. Nie musimy jednak się na ten taniec godzić. Walka o uniwersytet się rozpoczęła i najsmutniejsze byłoby to, gdybyśmy do niej nie przystąpili, zapominając skąd pochodzimy, kim jesteśmy, a przede wszystkim odstępując od pytania, kim chcemy być w i dla przyszłości.
[1] Immanuel Kant, Odpowiedź na pytanie: czym jest Oświecenie, tłum. Adam Landman, w: tegoż, Przypuszczalny początek ludzkiej historii, tłum. Mirosław Żelazny, Irena Krońska, Adam Landman, Comer, Toruń 1995, s. 44. [2] Stanowisko Rady Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Zmiany klimatu a rola procesów rynkowych: czysty zysk jest możliwy, 17 września 2019. https://tep.org.pl/stanowisko-rady-tep-zmiany-klimatu-a-rola-procesow-rynkowych-czysty-zysk-jest-mozliwy/ [3] Jacques Derrida, Uniwersytet bezwarunkowy, tłum. Kajetan Maria Jaksender, Kraków 2015, s. 12. Przekład zmieniony. [4] Immanuel Kant, Spór fakultetów, tłum. Mirosław Żelazny, w: tegoż, Dzieła zebrane, t. V, Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń, 2011, s. 204. [5] Michel Foucault, Czym jest oświecenie?, w: tegoż, Filozofia, historia, polityka. Wybór pism, tłum. Damian Leszczyński, Lotar Rasiński, Warszawa 2000, s. 283. [6] Zob. Michał Krzykawski, Susanna Lindberg, Êthos et technologie, w: Bifurquer. Il n’y a pas d’alternative, red. Bernard Stiegler wraz z kolektywem Internacja, Paris 2020. [7]Opublikowany 30 maja 2020. [8] Zob. Ewa Bińczyk, Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu, Warszawa 2018. [9] Bernard Stiegler, La technique et le temps 3. Le temps du cinéma et la question du mal-être, Fayard, Paris 2019, s. 754 [10] Aurélien Barrau, Écologie, climat, priorité de la vie suivant tous les primes. Crise écologique et sociale. Pour un activisme fractal, „L’Humanité”, 24 lipca 2019. https://www.humanite.fr/ecologie-climat-priorite-de-la-vie-suivant-tous-les-prismes-crise-ecologique-et-sociale-pour-un. [11] Julia Kristeva, Sens et non-sens de la révolte. Pouvoir et limites de la psychanalyse I, Paris 1996, s. 14.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Myślę, że kontrrewolucja zaczęła się wraz z wprowadzeniem wydziałów teologii do struktury uniwersytetów. A może nawet i wcześniej, gdy modne było wśród „opozycji” studiowanie na Papieskich Wydziałach Teologicznych. Nota bene wrocławski został uznany przez PRL w 1981 (podmiot prawa). Oczywiście po tym, jak „czwartego-czerwca-skończył-się-komunizm” od razu te przybytki nauki zostały uznane za naukowe przez wolną-nareszcie-rzplitą.
Nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia, ale są bardzo trudne do opuszczenia. Przyczynić się do tego może i COVID19:
http://www.systemicrisk.ac.uk/sites/default/files/downloads/publications/dp-96_0.pdf
zachęcam do przeczytania, zwłaszcza Redakcję, bo są tam pewne sposoby walki z nurtami antyoświeceniowymi podane.
Rzecz jasna nic nie zastąpi perspektywy marksistowskiej.
Ale tak się składa, że spośród przyzwoitych uniwerków jedynie UAM i UMK mają teologię. Pozostałe to prowincjonalne szkółki powstałe na bazie dawnych filii lub WSP albo stricte kościelne i nie liczą się w krajowym środowisku akademickim. Ponadto będących bastionem reakcji uczelni ekonomicznych w ogóle nie dotyczy teologia, o medycznych nawet nie wspominając… Problem zdaje się być znacznie szerszy.
Nie ma czegoś takiego, jak „na wysokim poziomie” i „spełniający kryteria naukowości” wydział teologiczny. Mówienia o „nienakładających się magisteriach”, to tylko świecka wersja „dwu skrzydeł ducha ludzkiego”. Naukowiec nic nie kontempluje.
Jak pięknie napisał Stefan Themerson w „Piśmie świeckim”:
„XXIII. Odrzuć chłopcze,
nie tylko feralne trzynastki,
nie tylko czarne koty przebiegające drogę,
odrzuć i owo wielkie WIDZIMISIĘ,
owe prolegomena
wszelkich przeszłych dzisiejszych i przyszłych METAfizyk.
Ucz się, chłopcze, ZWYKŁEJ fizyki i chemii, i biologii,
ta wiedza MOŻE uczynić cię
mądrym, wyrozumiałym i dobrym.
A jeśli będziesz mędrszy, wyrozumialszy i lepszy
od mego króla, prezydenta, ministra i kapłana,
zbudujesz republikę niebieską na Ziemi.”
Oczywiście sama wiedza nie wystarczy do obalenia wyzysku i niesprawiedliwości na Ziemi. Jest jednak warunkiem niezbędnym, stąd dzisiejsza antyoświeceniowa kanonada.
Im zaś bardziej prymitywny „Wydział Teologiczny” na Uniwersytecie, tym bardziej prostacko deprecjonowana jest idea Uniwersytetu. Im bardziej jest „wysublimowany” – tym w dłuższej perspektywie gorzej, bo część akademików nie zauważa niebezpieczeństwa.
Nie ma różnicy między Tischnerem, a Rydzykiem.
Autor nie dostrzega, że kuriozalna autonomia nauki jest autostradą do rzekomo krytykowanych przez niego zjawisk. Koterie rodzinno-towarzyskie przyznające sobie nawzajem stopnie, tytuły i granty oraz sprzeczna z aktualnym stanem wiedzy działalność lekarzy (słynne klauzule sumienia), humanistów (propaganda antykomunistyczna), ekonomistów (religia libertariańska) i części przyrodników (klimat, kreacjonizm) wynika właśnie z tego, że sami są dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem.
Nie istnieją biolodzy wyznający poglądy kreacjonistyczne. Uznawanie istnienia „projektanta” czy „boskiej makroewolucji” czy – strach pomyśleć – kilkutysięcznoletniej Ziemi jest sprzeniewierzeniem się absolutnym podstawom nauk biologicznych. W przypadku klimatu, naturaliści mogą mieć konkretne pytania, ale sam fakt wpływu kapitalistycznej gospodarki na biosferę jest stwierdzony.
Propagandą nie zajmują się naukowcy.
Komentarzami na strajk.eu zajmują się najczęściej, choć nie jedynie, prawackie trolle i opłaceni mąciciele.
@Jacej,
Biolodzy może i nie, chociaż myślę, że jacyś na pewno by się znaleźli. W każdym razie nie chce mi się szukać. Natomiast odnośnie przyrodników – co powiesz o kreacjoniście Macieju Giertychu? Toż to PROFESOR nauk leśnych. Albo o lekarce Ewie Kopacz uważającej, że ludzie polowali na dinozaury? Podobnych przykładów z pewnością jest cała masa.
Wspomniana już kuriozalna autonomia nauki powoduje m.in. to, że ludzie postępujący wbrew aktualnemu stanowi wiedzy, nie są narażeni na żadne konsekwencje. Tak więc nic nie stoi na przeszkodzie do podpierania pseudonauki autorytetem poważnych stopni i tytułów, co niestety coraz częściej ma miejsce. Skoro samemu środowisku naukowemu absolutnie w niczym nie przeszkadza takie zeszmacenie, to komu miałoby zależeć na ucywilizowaniu sytuacji?
PS: Przypominam, że aż do czasów Gowina i jego następcy, ministrem nauki ZAWSZE był samodzielny pracownik naukowy, czyli co najmniej doktor habilitowany. Żadnemu z nich również nie przeszkadzała „naukowość” teologii i jej obecność na uniwersytetach. Mamy tutaj pełną analogię do innych zamkniętych środowisk, których samorządność nie prowadzi do niczego dobrego.
Tak! Takimi artykułami jak powyższy dotrzemy do klasy robotniczej i przekonamy ją! Mało tego, porwiemy ją do boju!