Kiedy sztabowcy Biedronia mówili wczoraj ze sceny podczas wieczoru wyborczego, że kandydat Lewicy jako jedyny w tej kampanii upominał się o prawa kobiet – mieli rację. Kiedy przypominali, że on jeden wspominał regularnie o prawach pracowniczych – mieli rację. Kiedy chwalili go za to, że najbardziej wyraziście ze wszystkich kandydatów solidaryzował się z odczłowieczaną i poniżaną społecznością LGBT – też mieli rację. Kiedy dziś komentatorzy i komentatorki zgodnie stwierdzają, że kandydat Lewicy nie mógł wygrać tych wyborów – również mają rację.
Tej celności spostrzeżeń zabrakło natomiast samemu Biedroniowi, gdy podczas wieczoru wyborczego po raz setny oznajmiał, iż lewica zwycięża zjednoczona, a przegrywa podzielona. Zjednoczenie, czyli zakończenie jałowych konfliktów, koncentracja sił i skupienie się na pracy z wyborcami i dla wyborców, to zaledwie jeden element. Trudno myśleć o końcowym sukcesie, gdy popełniło się zasadniczy błąd w ocenie boiska, w którym odbywa się rywalizacja. Innymi słowy: gdy założyło się, że w Polsce r. 2020 socjaldemokraci mogą odnieść sukces, grając na zasadach wymyślonych przez przeciwników. Warto pamiętać, że system polityczny demokratycznej Polski w zasadzie nigdy nie przewidywał równorzędnego miejsca dla lewicy. Socjaliści, socjaldemokraci i związkowcy mieli się w nim tylko wstydzić, tłumaczyć za Katyń i za to, że czynią polską gospodarkę mało konkurencyjną, a na koniec zniknąć, ewentualnie zająć tymi hasłami z katalogu praw człowieka, które dla „kulturalnych liberałów” są jak gorący kartofel, bo wkurzają Kościół. Konkurenci, zwolennicy kapitalizmu choćby w najbardziej darwinistycznej postaci, nie musieli tłumaczyć się za żadne grzechy swojego ulubionego systemu, chociaż ich lista jest długa (i rośnie).
Nie pomoże kandydatowi Lewicy najpiękniejszy uśmiech i najbardziej merytoryczne powtarzanie, że te prawa pracownicze i prawa kobiet, o których mówi, są już akceptowane na zachodzie Europy, więc mogą być i u nas. Wielcy gracze kręcący opinią publiczną i tak będą mieć innych ulubieńców, i tak skierują uwagę potencjalnych „fajnych wyborców” w inną stronę. „Prawdziwa prezydent” Kidawa-Błońska okazała się nietrafionym wyborem? Posypały się wywiady z fajnym, otwartym i świeżym w polityce Szymonem Hołownią. Zamiast pani z dworku przyszedł Rafał Trzaskowski, jeszcze świeższy i lepiej czytający emocje elektoratu KO? Od razu ruszyła machina propagandowego wsparcia, Hołownia przestał się liczyć, a wyborcy zdążyli się nawet dowiedzieć, że to Trzaskowski chce zlikwidować śmieciówki. Biedroń mógł sobie powtarzać, że mówił o tym wcześniej. Dla „fajnych” mediów i takiegoż segmentu opinii publicznej nie był już nawet kandydatem drugiego wyboru.
Tak, w wyborach 2019 r. „fajna” estetyka i mówienie o zmianie z uśmiechem na ustach się sprawdziło: bo Lewica dostała premię za tak nieoczekiwane, że aż fenomenalne zjednoczenie, a do tego wypadała o niebo bardziej energicznie i zachęcająco niż KO, z kostycznym kierownictwem i do bólu przewidywalnymi hasłami. W 2020 r. Trzaskowski zrobił dobrze to, czego nie umiała robić Kidawa-Błońska, a wcześniej drużyna Schetyny, a efekt „nowego w polityce” był już zarezerwowany dla Hołowni. Co w takim układzie pozostawało socjaldemokratom? Próba wywrócenia stolika: piętnowanie nadużyć PiS bezkompromisowym językiem, uderzenie w tragiczne i antyspołeczne zarządzanie w czasie kryzysu, wezwanie do totalnego uzdrowienia rynku pracy zamiast ogólników. Uderzenie w neoliberalny porządek, choćby inspirowane niegdysiejszymi hasłami Sandersa, pokazanie, na przykładzie obecnego kryzysu, jak kapitalizm niszczy całe społeczeństwa. Do tego gesty – choćby zorganizowanie mocnej demonstracji pod Sejmem, razem z lewicą pozaparlamentarną, ze związkowymi flagami, zamiast kolejnej konwencji w amerykańskim stylu. No i wystawienie kandydata, który, głosząc taki program, brzmiałby z nim bardziej naturalnie i wiarygodnie. Ma takich Lewica w swoich szeregach. Jeśli nie chcieli startować, żeby nie przegrać – to gdzie w nich ta lewicowa odwaga, którą zapowiadali na starcie kadencji parlamentarnej?
Kiedy kandydat Lewicy nie był w stanie nawet zadeklarować, że chce bardziej progresywnej skali podatkowej, dyskurs w swoją stronę przesuwali inni. Ci, którzy zamiast się zastanawiać, czy ich program i język nie jest zbyt kontrowersyjny, po prostu go forsują. Zamiast kombinować, do której strony duopolu im bliżej i czy nie wypada porzucić swojego kandydata, by tę stronę wzmocnić, wyrąbują sobie własne miejsce. W efekcie to ich głosy okazują się języczkiem u wagi, a dla ich zdobycia w drugiej turze warto jest już na starcie finiszu kampanii wygłaszać przymilno-żenujące deklaracje.
A przecież tak nie musiało być. Kiedy „fajny” Trzaskowski nagle przypomniał sobie, że w Polsce jest problem śmieciówek, mówił tak dlatego, że ktoś w jego otoczeniu zapewne kalkulował, iż w dobie kryzysu właśnie sprawy związane z pracą i nagłą pauperyzacją społeczeństwa mogą okazać się kluczowe. Mogły – gdyby mówić o nich tak, jak potrafiła lewica w swojej historii (także w Polsce) i ustami kogoś, kto brzmi w tych tematach przekonująco. Lewica wybrała jednak inną drogę. I pozostaje mieć tylko nadzieję, że oceniając tę kampanię wyciągnie bardziej konstruktywne wnioski, niż rzucone z wymuszonym uśmiechem na wieczorze wyborczym „raz się wygrywa, raz się przegrywa”. Można też nie wygrać już niczego.
Sutrykalia
Spektakularne zatrzymanie Prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka przez funkcjonariuszy CBA w z…