Dokładnie trzydzieści lat temu, 26 grudnia 1991 roku, Rada Najwyższa Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich ogłosiła ostateczne samorozwiązanie Kraju Rad. Data, oczywiście, symboliczna – aż i tylko. Deklaracja przypieczętowała proces, który do tego czasu się właściwie dokonał – toczył się od wielu, wielu miesięcy. Wszystkie radzieckie republiki ogłosiły już swoją suwerenność – efekt domina uruchomiony przez Litwę, napędzany dramatycznymi problemami ekonomicznymi, a w ich konsekwencji także społecznymi, wielkiego państwa. I choć to, co deklaracja przypieczętowała, już trzy miesiące wcześniej musiało się wydawać nieuniknione, to trzy lata wcześniej wciąż nie wydawało się większości żyjących do pomyślenia.

Jeszcze pod koniec lat 80. było tak, jak w pierwszej połowie tytułu głośnej książki Aleksieja Jurczaka o korupcji późno-radzieckiej kultury: „wszystko było na zawsze”. W końcowych miesiącach 1991 roku – już jak w tego tytułu drugiej połowie: „dopóki już nie było”. Już nie było. Od „nie do pomyślenia” do „nie do uniknienia” – poszło zdumiewająco szybko, tak szybko, że wielu się zachłysnęło, nawet na lewicy.

Nawet na lewicy – nawet tej radykalnej – niektórzy powitali rozpad Związku Radzieckiego z ulgą, z rodzajem radości, z czymś w rodzaju optymizmu. Powtarzali skądś za Noamem Chomskym, że upadek wynaturzonego, nieudanego projektu socjalistycznego uczyni znowu możliwą walkę o socjalizm prawdziwy, o socjalizm taki, jaki być powinien. Przybliży szanse na jego urzeczywistnienie. Socjalizm państwowy w jego wersji radzieckiej – taki, jaki był społeczną rzeczywistością setek milionów ludzi na wschód od Łaby – stanowił już przecież tylko przeszkodę na drodze do emancypacji ludzkiej, przeszkodę kompromitującą samą ideę socjalizmu.

Wiele razy już czytaliśmy, że w latach 90. XX wieku na kontynencie europejskim to socjaldemokraci – ci, którzy, udomowieni przez burżuazyjne demokracje liberalne, zrezygnowali z postulatów społecznej własności środków produkcji na rzecz samych tylko mechanizmów redystrybucji w ramach istniejących kapitalistycznych stosunków – zostali „przechwyceni” przez triumfujący neoliberalizm. Stali się nawet jego najskuteczniejszymi wdrożycielami, tymi, którzy go ostatecznie przyklepali i znormalizowali, bo mieli do tego najbardziej dla siebie naturalny język: język „stopniowych reform”. W krajach takich jak Polska, odtwórcami tej roli stali się eks-komuniści z niedawnych monopartii, przechrzczeni po przełomie na socjaldemokratów „w europejskim stylu”.

Implozja Związku Radzieckiego była wielkim geopolitycznym zwycięstwem neoliberalnej formacji kapitalizmu, ponieważ otworzyła ogromne połacie ludzkiego świata na błyskawiczną ekspansję nowego reżimu akumulacji kapitału. Dlatego radość z upadku projektu radzieckiego nawet na tej ówczesnej lewicy rysującej sobie miejsce (daleko) na lewo od mainstreamu, oznacza, że ona również dała się wtedy ponieść wiatrom fałszywej „wolności” unoszącym się nad falą neoliberalnego tsunami.

Wielkie zmęczenie

Za uczucie ulgi odpowiadała ekonomiczna udręka zwłaszcza ostatniej dekady życia w całym obozie „realnego socjalizmu”. System stał się tak niewydolny w zakresie zaspokajania ludzkich potrzeb, że uwierzyliśmy, że to wszystko nigdy nie mogło się udać, ekonomicznie nie miało prawa, było „wbrew ekonomicznym prawom natury”. Uwierzyliśmy nawet bardziej niż ci, którzy nam tę opowieść fabrykowali i z Zachodu szmuglowali, bo była w ich interesie.

Robotnicy w naszej części świata wyobrażali sobie panujący na Zachodzie kapitalizm jako pracowniczy raj, bo spoglądali na niego nie tylko przez różowe okulary obrazów i pragnień wytwarzanych przez kapitalistyczne przemysły kultury, ale także przez zniekształcający pryzmat swoich (lub swoich bliskich) doświadczeń wyjazdów na saksy. Zaciskali zęby wobec upokorzeń przeżywanych na owych wyprawach, traktowanych z założenia jako tymczasowe (spartańskie warunki we wspólnych pokojach; nadgodziny, bo i tak nie znali języka ani ludzi, żeby mieć co robić wieczorami; jedzenie z puszek, żeby jak najmniej wydawać na miejscu), bo przywożone z takiej przygody pieniądze po powrocie do domu zamieniały się w złoto (jak długo rynki, środki płatnicze i ceny były skutecznie odseparowane przez „żelazną kurtynę”). Trochę podobnie, niedobitki przywiązane mimo wszystko do lewicowej tożsamości potrafiły wierzyć, że ramy formalnej demokracji liberalnej otworzą możliwość walki o lepszy scenariusz postępu społecznego niż ten, który się na wschodzie w odczuwalny sposób zablokował.

Ponieważ system „bloku wschodniego” był coraz bardziej niewydolny, bronił się przed upadkiem także przemocą – także przed własnymi obywatelami. A ponieważ był coraz bardziej niewydolny, przemoc ta wydawała się nagle bardziej obraźliwa dla ludzkiej godności niż wcześniej, kiedy legitymizacji systemowi dostarczała jego sensacyjna za Stalina czy Chruszczowa dynamika ekonomiczna.

Nawet jeśli w porównaniu z czasami stalinowskimi przemoc okresu schyłkowego była i w ZSRR, i w wielu państwach bloku raczej umiarkowana, czasem wręcz jakby teatralnie inscenizowana.

Cała cywilizacja – David Ost chyba trafnie kiedyś zaproponował, by świat zrodzony z leninowskiej rewolucji postrzegać jaką cywilizację właśnie – odeszła niemal z dnia na dzień w przeszłość i jakoś nie w głowie było nam niuansowanie, nie w głowie były nam pogłębione analizy. Analizy i niuansowanie, które nie były nam nieznane, z rozmysłem wypchnęliśmy wraz z tą cywilizacją w niepamięć. Każdy wyraz zrozumienia dla owej upadłej cywilizacji tragicznych uwikłań i paradoksów wydawał się niczym haniebny współudział w jej zbrodniach i porażce, w jej wykolejeniu.

Zakaz myślenia, nakaz niechęci

Nie wolno nam było pamiętać, że w takich na przykład latach 60. XX wieku nie tylko radziecka propaganda, ale i zachodni ekonomiści czy politolodzy podkreślali wyjątkową gospodarczą sprawność radzieckiego modelu wzrostu, opisując jego tempo jedni z podziwem, inni z trwogą. Zastanawiali się, kiedy radziecki model industrializacji prześcignie gospodarczo kapitalistyczny Zachód, i dlatego, jeśli motywowała ich trwoga a nie podziw, zamiast na „ekonomiczne prawa natury”, zwalczając go nacisk kładli na kwestiach wolności (rozumianej przede wszystkim jako wolność od państwa).

Zabroniliśmy sobie pamiętać etykę podtrzymującą niegdyś legitymizację systemu monopartii typu sowieckiego, przez kilka pokoleń emanującego z Moskwy po Hanoi z jednej i Hawanę z drugiej strony.

Etyka ta opierała się na imperatywie zapewnienia wolności od niepotrzebnego cierpienia wynikającego z niezaspokojenia potrzeb biologicznych. Wolność od głodu, zimna i uleczalnych chorób przed wolnością do głosowania na różne partie polityczne i liberalną wolnością słowa.

Albo śmierć kapitałowi, albo śmierć pod nogą kapitału. Plakat radziecki, 1919 r.

Zabroniliśmy sobie pamiętać, że za autorytarną, niedemokratyczną transformację Związku Radzieckiego, a potem taki porządek narzucony jego państwom satelickim, odpowiadało nie mityczne „sedno” radzieckiego projektu, nie jego „prawdziwa natura” (początki Rewolucji 1917 roku były wyjątkowo demokratyczne, z ustrojem rad pączkującym samorzutnie od zakładów pracy po okręty wojskowe), a wrogość zewnętrznego świata, który od samego początku zaprzysiągł się w sojuszu z obrońcami rosyjskiego ancien regime’u, by go natychmiast pogrzebać. Nieustająca, aktywna wrogość na przestrzeni długich dekad później; wreszcie fakt, że zrewitalizowany po teatrze zniszczenia II wojny światowej kapitalizm nie utracił dominacji i nie przestał dyktować warunków także „blokowi wschodniemu” (narzucając mu ekonomiczną rywalizację czy wyścig zbrojeń).

Zabroniliśmy sobie pamiętać i rozważać jeszcze wiele rzeczy. Wybrzmiewać pozwoliliśmy tylko oskarżeniom formułowanym przez obóz zwycięski, nawet najbardziej niedorzecznym insynuacjom wszystkich tych „historyków” od „czarnych ksiąg komunizmu” i podobnych.

Powszechny i zrozumiały przymiotnik z rozwiązanego państwa nazwy – „radziecki” – zaczęliśmy eliminować. Jakbyśmy przeczuwali, że coś zbyt pięknego wciąż się w nim czaiło: te rdzeniowe „rady”, od których pochodził, mogły wciąż za bardzo przypominać swoją oryginalną, piękną obietnicę. Zaczęliśmy go więc zwalczać złowrogim „sowieckim”, nie dlatego, że bliższym brzmieniu oryginalnego słowa rosyjskiego, a via zwycięski angielski i książki amerykańskich konserwatystów. Żeby nie odwoływał się już do niczego oprócz tego jednego, zdyskredytowanego państwa, które wdrożyliśmy się już tylko nienawidzić lub z niego śmiać.

Dziś, trzydzieści lat po ostatecznym rozpadzie pierwszego w dziejach „państwa robotniczego”, musimy sobie zadać uczciwie i na głos przynajmniej kilka pytań. Czy świat, po tego państwa upadku, stał się lepszym miejscem dla wszystkich, albo chociaż większości ludzi? Czy przybliżyliśmy się do „prawdziwego socjalizmu”? Do czegokolwiek lepszego niż to, w czym żyliśmy przed 1991? Czy upadek jednego „imperium” przybliżył upadek „imperializmu w ogóle”, jak niektórzy pozwalali sobie roić? Czy uczynił Imperium Amerykańskie bardziej pokojowym bądź łatwiejszym do obalenia albo chociaż przytemperowania?

Czerwona flaga nad (drugim i trzecim) światem

Na tej ostatniej płaszczyźnie szczególnie wyraźnie widać, jak smutny dla świata jest bilans upadku Związku Radzieckiego. Zabroniliśmy sobie pamiętać, że Związek Radziecki, w kluczowych momentach wielkiej emancypacyjnej fali dekolonizacji, był tą instancją ładu światowego, ku której spoglądały dziesiątki Fanonowskich „wyklętych ludów ziemi”. Po wzory rozwoju ekonomicznego. Po ochronę przed kolonialną i neokolonialną przemocą. Po realną pomoc w walce o własną przyszłość, przeciw ograniczeniom materialnego świata. Po technologiczną i naukową ekspertyzę, po inwestycyjne alianse.

Wbrew temu, co roboczo i na własne potrzeby chciałbym nazywać „teorią ekwiwalencji imperializmów” (teorią, że wszystkie wielkie państwa mają swoje imperializmy i że nie ma większej moralnej różnicy ani między ich postępowaniem, ani między ich motywacjami), inaczej niż byłe imperia kolonialne, inaczej niż nowe Imperium Amerykańskie, Związek Radziecki interweniował w Trzecim Świecie niemal wyłącznie na prośby zainteresowanych państw i społeczeństw. Odpowiadał realną, materialną pomocą, gdy zaprojektowany przez Amerykanów system prawa międzynarodowego pozostawał dyplomatycznie bierny wobec interwencji zachodnich mocarstw i orkiestrowanych przez nie prób wywracania wyzwoleńczych projektów w dawnych koloniach.

Indyjski historyk Vijay Prashad pisze w swoim eseju Washington Bullets: „Pierwsze 56 razy weto w Radzie Bezpieczeństwa zastosowane zostało przez ZSRR. Znaczenie tej ochronnej tarczy ujawniało się przede wszystkim w kwestiach antykolonialnych i narodowowyzwoleńczych. To właśnie ZSRR używało swojego prawa weta, by bronić procesów wyzwolenia narodowego, od walki Palestyńczyków po walki w Rodezji Południowej, od południowoafrykańskiej walki o wolność po wojnę wyzwoleńczą w Wietnamie”. USA swojego weta aż 42 razy użyły w samej tylko obronie ostatniej europejskiej kolonii na Bliskim Wschodzie, Izraela.

Rację okazali się mieć przekonani, że samo współistnienie dwóch wielkich mocarstw stanowiło zabezpieczenie pokoju dla większości mieszkańców planety. W warunkach globalnej „pax americana”, porządku, który nastał po zniknięciu ZSRR z map świata, pokoju („pax”) zaczęło szybko ubywać.

Pozbawione strachu przed wielkim konkurentem na Wschodzie, Imperium Amerykańskie poczuło się bezkarne i zwolnione z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Rozpętało niekończące się wojny, zostawiając reszcie świata borykanie się z ich konsekwencjami, np. z masowymi tułaczkami uchodźców czy państwo-podobną karierą ponurych salafickich sekt.

Trzydzieści lat bez Związku Radzieckiego udowodniło wiele rzeczy, ale chyba żadnego z powodów do optymizmu tamtych dni, dni momentu jego upadku. Czy mniej ludzi zasypia głodnych dzisiaj, niż przed tym upadkiem? Czy mniej ludzi boi się dzisiaj, że na ich dom, wesele lub miasto spadną bomby, niż przed tym upadkiem? Czy dziś, trzydzieści lat po tym upadku, żyjemy chociaż w warunkach stabilniejszych liberalnych demokracji, jak niedoskonałe by one nie były, czy więcej ludzi żyje w warunkach gwarancji choćby tych kilku wątłych liberalnych wolności? Nawet na ostatnie z tych pytań odpowiedź brzmi: nie.

Prawda i katastrofa

Istnienie groźby i alternatywy w postaci Związku Radzieckiego motywowało Zachód do wzniesienia gmachu państwa opiekuńczego. Do podnoszenia płac, do wizerunkowej rywalizacji z komunistycznym wschodem na poziom życia „zwykłego człowieka”. Upadek jedynej wtedy poważnej siły zdolnej rzucać mu realne wyzwanie pozwolił kapitalizmowi na porzucenie skrupułów. Rozpoczęła się ofensywa na płace na całym rozwiniętym Zachodzie, równia pochyła demontażu socjalnych osłon i psucia standardów zatrudnienia, wreszcie rozbujanie z nowym rozmachem serii szarad z zestawu „dziel i rządź”. Rozgrywanie miejscowych przyjezdnymi, dzieci imigrantów imigrantami dopiero co przybyłymi, wreszcie napuszczenie znów całych narodów na inne. Kapitalizm poczuł, że wreszcie (znowu) wszystko i wszędzie mu wolno, pchając nas ku katastrofie, która rozpościera się dziś przed nami, bliżej niż chcemy przyznać.

Najpoczytniejszy chyba żyjący francuski filozof, Alain Badiou, pisze o polityce – takiej polityce, która na serio chce zmieniać świat na lepsze, takiej, której choćby nieśmiało przyświeca „hipoteza komunistyczna” – jako o „procedurze Prawdy”. Prawdą jest to, że wszyscy ludzie są równi, a jej procedury/procesy to działania, które mają to urzeczywistnić. O Związku Radzieckim przejętym przez tragiczną praktykę stalinizmu – jako o „katastrofie Prawdy”. Dalej już moje impresje, nie Badiou.

Niektórzy chyba liczyli, że upadek takiego państwowego socjalizmu, jaki ukształtował się w ramach pozostawionych w spadku przez ową katastrofę (stalinizm) pozwoli odzyskać Prawdę oryginalnego projektu. Niczym w podwójnej negacji albo w matematycznym „minus minus daje plus”. Tak się oczywiście nie stało.

W kategoriach realnych możliwości politycznych, wraz z upadkiem ZSRR, Prawda (komunizm, albo jakikolwiek pozytywny projekt wyjścia poza kapitalizm ku czemuś lepszemu) znalazła się jeszcze dalej za horyzontem politycznych możliwości, a być może nawet naszej kolektywnej wyobraźni.

Pośród wielu popkulturowych przykładów, w których się lubuje, Slavoj Žižek przywołuje też (znając go, pewnie w więcej niż jednym miejscu) reklamę biżuterii przedstawiającą złote, wysadzane diamentami, przedstawienie sierpa i młota. Žižek trafnie zauważa, że coś podobnego trudno sobie, nawet w naszych cynicznych i skołowanych politycznie czasach, wyobrazić uczynionego ze swastyką, z którą radziecki symbol łączy rzekomo „totalitarny” charakter. Bo nawet w do cna skomercjalizowanej kulturze późnego kapitalizmu, istnieje rzadko może wypowiadana na głos, ale nigdy do końca nie wymazana, pamięć radykalnej i pięknej obietnicy lepszego świata, która wypełniała projekt komunistyczny i różniła go biegunowo od faszystowskiego. Dlaczego więc tak trudno o tę pamięć na polskiej lewicy, czy też tego, co się nią mieni? Dlaczego licytowanie się jej segmentów na „prawdziwość” tak łatwo idzie w parze z rytuałami odcinania się od ZSRR i tych rozdziałów polskiej historii, które z ZSRR dzieliliśmy?

Co, jeśli nierozwiązana relacja ogromnej części polskiej lewicy z duchem upadłego Związku Radzieckiego jest ważniejszym symptomem jej słabości niżby się – zwłaszcza jej samej – na pierwszy rzut oka wydawało? Co, jeśli ta potrzeba kompulsywnego odcinania się wciąż od jego truchła jest symptomem intelektualnego prowincjonalizmu, śmiesznym już dzisiaj resentymentem lub oznaką zupełnego braku intelektualnej odwagi, by rzucić otwarte wyzwanie oficjalnemu antykomunizmowi całego porządku III RP?

fot. Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Co, jeśli dojrzałe rozwiązanie stosunku do ZSRR jest – nawet jeśli nie jedynym, to wciąż koniecznym – warunkiem dojrzałej konfrontacji z wyzwaniami współczesności?

Czy można stawić czoła rozpędzonej katastrofie klimatycznej i jej skutkom, konieczności błyskawicznej transformacji energetycznej, obłędowi Imperium Amerykańskiego rzucającego gromy po świecie – jednocześnie wciąż egzorcyzmując każde wspomnienie centralnego planowania czy skutecznej egzekucji politycznej woli w służbie uniwersalnego postępu społecznego? Bo „dyktatura”, bo „przemoc”, bo „brak demokracji”.

Tak jakby w kapitalizmie nie było przemocy, a demokracja, nawet tak kulawa i niepełna, jak jej forma burżuazyjna, liberalna, była dana raz na zawsze i kiedykolwiek choćby w założeniach miała przysługiwać wszystkim żyjącym w kapitalistycznych stosunkach własności i produkcji.

Wreszcie: jak długo można nie zauważać, że takie miejsce, na jakie w naszej wyobraźni politycznej zesłano pamięć o ZSRR, służyło w pierwszej kolejności legitymizacji unilateralnego imperialnego porządku, który nastał po upadku państwa radzieckiego? A dni tego porządku, od lat coraz bardziej niestabilnego, któremu wyrośli nowi rywale i nowe formy oporu, są już policzone.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …