Czasami człowiekowi zdarza się milcząco założyć, iż pewne tematy zostały już raz na zawsze w przestrzeni publicznej przepracowane i nikt, bez narażenia się na śmieszność, nie będzie do nich wracał. Robiąc jednak takie założenia w Polsce, można się potem naprawdę srogo zdziwić. Zdziwiłem się tak ostatnio ja, naiwnie myślący, że w kraju będącym od ponad 100 lat republiką i posiadającym ponad czterowiekową tradycję wyboru głowy państwa, nie znajdzie się w mediach głównego nurtu nikt, kto otwarcie głosiłby wyższość jakiejkolwiek dziedzicznej monarchii nad ustrojem republikańskim. Stanisław Skarżyński z Gazety Wyborczej w swoim tekście ,,Rozumiem krytykę monarchii. Ale na litość, nie w kraju, którego główką jest Andrzej Duda” postanowił bez litości rozprawić się z moimi założeniami.

Artykuł ten był wisienką na torcie płaczliwego spektaklu, jaki w czasie, gdy w Polsce dzienna liczba zgonów z powodu COVID-19 przekraczała 800, urządziły krajowe media na wieść o śmierci ,,księcia” Filipa. Starałem się to ignorować jako przejaw ogólnej fascynacji życiem (i śmiercią) celebrytów, jednak w tym przypadku autor poszedł dalej, bo pokusił się o refleksję ustrojowo–polityczną. Na początku tekstu, jakby sam miał przebłyski, do jak karkołomnego zadania się zabrał, wymienia trochę wad monarchii – zbyt oczywistych, by je tu przytaczać. Potem jednak sięga po kartę pułapkę w postaci ulubionego słowa wszystkich polskich rasistów i homofobów – ,,ale”.

Jak sam pisze, to, iż może powiedzieć, że ,,został monarchistą”, wynika z ,,z obserwacji Polski, w której najwyższy urząd w państwie został przez PiS całkowicie upokorzony i zmieszany z błotem przez podporządkowanie go wąskim, partyjnym interesom i obsadzenie osobą, której jedyną kwalifikacją jest umiejętność podpisania się na każdym skrawku papieru, który znajdzie się w zasięgu jego rąk”. Na tych, skądinąd trafnych, obserwacjach Skarżyński się nie zatrzymuje. Tak nakreślonej karygodnej sytuacji przeciwstawia windsorską monarchię, która to ,,zapewnia brytyjskiemu państwu stabilność, której w Polsce bardzo brakuje”. Stabilność ta polega na tym, iż ,,premierem może zostać kretyn, ministrą idiotka, a państwo jakoś żegluje przez te zmiany”. Dlatego właśnie, ,,choć lista problemów generowanych przez monarchię jest olbrzymia, przynajmniej chroni to przed wstydem, jakim jest ktoś taki jak Andrzej Duda. To już coś”. Autor zdaje się rzeczywiście wierzyć w to co pisze, całość bowiem kwituje wiernopoddańczą laurką dla brytyjskiej monarchii: ,,pośród różnych zmian, które zawitały w moim życiu, kiedy przeprowadziłem się do Wielkiej Brytanii, zamianę Andrzeja Dudy na Elżbietę II uważam za jedną ze zdecydowanie najlepszych”.

Aż chce się zapytać: jak to się dzieje, że choć monarchia chroni przed Andrzejem Dudą, to jakoś o dziwo nie ochroniła przed ,,księciem” Filipem, który swoimi wpadkami, a raczej zwykłym chamstwem, bił na głowę wszystkich polskich prezydentów razem wziętych. Nie w tym jednak rzecz, by punktować luki w argumentacji Skarżyńskiego – istotą problemu jest bowiem ona sama w sobie. Autor, dla obrony brytyjskiej monarchii spłycający spór do porównania postaci Elżbiety II i Andrzeja Dudy, zdaje się nie rozumieć, że pisze o sprawach i wyborach dla nas jako społeczeństwa fundamentalnych. Istotą tej ciągnącej się od starożytności dyskusji nie jest bowiem osoba tego czy innego prezydenta bądź monarchy, ale to, co jako społeczeństwo uznajemy za źródło władzy. Czy jest nim wspólna decyzja wszystkich obywateli czy szczęśliwy traf na urodzeniowej loterii. Nie jest argumentem, czy konkretnego pajaca w koronie uznamy za osobę szlachetną w porównaniu z jakimś prezydentem republiki. Akceptując w jakikolwiek sposób istnienie instytucji monarchii, godzimy się bowiem z patologiczną sytuacją, w której jednym wysokie godności, zaszczyty i bogactwa przypadają z racji samego tylko urodzenia, a inni, mimo choćby największych starań i cnót, nigdy się do nich nawet nie zbliżą.

To, co złe w monarchii i to dlaczego powinna ona ostatecznie skończyć na śmietniku historii, nie dotyczy charakteru czy czynów pojedynczego władcy. Trafnie mówił Louis de Saint-Just w swojej mowie oskarżycielskiej podczas procesie Ludwika XVI: ,, król winien być sądzony nie za zbrodnie popełniane w wykonaniu władzy, ale za sam fakt, że był królem, nic bowiem na świecie nie może uprawomocnić tej uzurpacji. Monarchia, jakimikolwiek otaczałaby się iluzjami, na jakiekolwiek powoływałaby się umowy, jest wieczystą zbrodnią. (…) Nie można panować i być bez winy: szaleństwo panowania jest zbyt oczywiste”. Dlatego władza nawet najgorszego prezydenta, ale wybranego głosami obywateli, jest stokroć bardziej godna szacunku niż jakiegokolwiek króla bądź królowej. Nie przez wzgląd na konkretną jednostkę, ale przez wzgląd na nasze społeczne pryncypia, którą jej wybór uosabia.

Można mieć więc nawet bardzo negatywne zdanie o Andrzeju Dudzie, a darzyć sympatią Elżbietę II. Jeżeli jednak od tego uzależnia się prawo do krytyki monarchii albo w jakimś układzie uważa ją za lepszą, to znaczy, że nie rozumie ani istoty, ani znaczenia ustroju republikańskiego oraz zasady suwerenności narodu. Wiele stuleci dojrzewaliśmy do upowszechnienia się poglądu, że władza ani poddaństwo nie powinny nikomu przypadać z urodzenia, a tysiące ludzi zdążyło w tym czasie oddać życie, byśmy mogli być obywatelami republik, a nie czyimiś poddanymi. Martwi mnie, że u progu trzeciej dekady XXI wieku muszę jeszcze tłumaczyć komuś sens tej ofiary.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Syria, jaką znaliśmy, odchodzi

Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …