Jest pewne podobieństwo Igrzysk Olimpijskich w Tokio i polskiej polityki. Ogląda się je z podobnym napięciem. Wiele tam się dzieje. Można napatrzeć się na obu arenach: agresji, taktycznych rozwiązań, chytrych kiwnięć, fałszywych zagrywek i prostych błędów na kilka metrów przed metą. I, co najważniejsze, łączy je jedna rzecz: oba światy są, obiektywnie, całkowicie bez znaczenia.

Nic nie wynika z tego, że padł kolejny, choćby najbardziej wyśrubowany rekord w czymś tam. Że jakiś spocony pan lub pani coś poniósł lub rzuciła, a gdzie indziej gromada napasionych emocjami zawodników czy zawodniczek, ganiająca się za jakimś okrągłym przedmiotem dostarczyła go w określone przepisami miejsce więcej razy niż taka sama gromada drużyny przeciwnej. Świat nie zastyga z tego powodu w zachwycie, tylko przez parę chwil podskakuje z emocji, złych lub dobrych. Jeśli tak się dobrze zastanowić, to moja radość z powodu wygranej naszego zawodnika machającego biało-czerwoną flagą przed dekoracją, jest wyrażeniem swojej przynależności plemiennej. Czym otóż nasze plemię jest lepsze od innych tylko dlatego, że grupa ludzi z herbem na piersiach była tego dnia, o tej godzinie lepsza od innych takich samych? Nawet takie myślenie (że jesteśmy lepsi – choć nie wiadomo dokładnie dlaczego) zostaje zaraz rozmyte, gdy zobaczę na ulicy troglodytę z takim samym materiałem w ręku, ryczącym coś o pedałach, czarnuchach czy Żydach. Albo nader eleganckiego pana, który w telewizji wyraża to samo co ów troglodyta, tylko używa do tego dwornego języka.

Co wynika dla mnie i moich bliskich, że Gowin da się zmielić przez Kaczyńskiego lub nie? Nic otóż nie wynika. Co się stanie ważnego, gdy Tusk Donald razem z kumplami zajmie miejsce Kaczyńskiego? Nic. Poza tym oczywiście, że jednak grupa kolesi zamiast innej będzie dyktować mi, co mam robić albo czego nie robić. I, a jakże, w akompaniamencie zaklęć o demokracji, wolności i prawach jednostki.

Jasne, oglądam to z zainteresowaniem, jak zmagania sportowców, bo chcę wiedzieć, kto będzie pierwszy, a kto drugi. Ale znaczenia wielkiego to nie ma. Obie wszak drużyny chcą tego samego: być wiecznie u żłobu. Co powiedział ważnego Kaczyński w wywiadzie dla PAP? A Tusk dwa dni temu? Co powiedzieli, co moje życie uczyni zasadniczo lepszym? Nic.

Grzęzną w tych samych jałowych argumentach, niczego nie chcą zmienić. Świat, jaki proponują, jest przewidywalny do najdrobniejszego szczegółu. Bez perspektyw, nadziei i oczekiwań.

Nie wiadomo, co będzie z chlebem, ale igrzyska mamy zapewnione.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…