Po niespodziewanej, przeczącej wszystkim aktualnie przyjętym trendom w polityce unijnej wizycie w Moskwie, prezydent Estonii Kersti Kaljuaid wykonała kolejny mocny gest. W ceremonii zaprzysiężenia nowego rządu w Tallinnie brała udział, ubrana w bluzę z napisem „Słowo jest wolne”. W kraju, gdzie funkcje prezydenta są głównie ceremonialne, niewiele więcej mogła zrobić, by zademonstrować, że niepokoi ją nowa koalicja prawicy ze skrajną prawicą.
Kaljuaid, z wykształcenia biolożka, potem pracująca jako menedżerka, dyrektorka elektrowni i ekspertka ekonomiczna, nie jest oczywiście człowiekiem lewicy. To modelowa konserwatywna liberałka, zwolenniczka wolnego rynku, akceptująca pewien zakres swobody w tzw. sprawach obyczajowych. A także polityczka zdecydowana działać dla dobra państwa estońskiego tak, jak konserwatywni, prozachodni liberałowie je rozumieją: utrzymać obecne granice i sojusze, nie dopuścić ani do radykalnego pogorszenia stosunków międzyetnicznych, ani do zapaści gospodarczej, która przełożyłaby się na społeczne niepokoje, ani do zakwestionowania europejskości Estonii na arenie międzynarodowej.
To wystarczyło, by z niepokojem przyjęła fakt, że w nowej koalicji obok partii jej bliskiej (konserwatywna Ojczyzna) i dla niej akceptowalnej (Partia Centrum) znalazła się Estońska Partia Konserwatywno-Ludowa, EKRE. Analitycy bardziej oględni lub bardziej powierzchowni mówią o niej: prawicowi populiści. Inni biją na alarm, piętnując dogadywanie się przez Centrum z faszystami. Kaljuaid bezpośrednich słów użyć nie mogła, przypomniała więc w specjalnym przemówieniu w parlamencie: tylko jeśli wolność prasy, wolność wypowiedzi, a także wolności osobiste zostaną zagwarantowane, ludzie będą odbierać Estonię jako miejsce w Europie, do którego warto przyjechać.
W wystąpieniach publicznych polityków EKRE atakowane były wszystkie wspomniane wolności. I nie tylko.
Make Estonia Great Again
„Liczba Murzynów (sic! – przyp. red.) w Tallinnie wzrosła ostatnio lawinowo” – z wypowiedzi tego typu, wygłaszanych alarmistycznym tonem, słynie Mart Helme, lider i twórca EKRE, były ambasador Estonii w Moskwie. W pierwszych parlamentarnych startach partii starczało to na wynik jednocyfrowy. W wyborach do Parlamentu Europejskiego w Estonii w 2014 r. było 4 proc. głosów, rok później, w wyborach parlamentarnych, 8,1 proc. głosów i 7 mandatów w Riigikogu (Zgromadzeniu Państowym). Ale w 2019 r. Estończycy byli znużeni marazmem pod rządami bezideowej koalicji Partii Centrum z socjaldemokratami (tylko z nazwy) i Ojczyzną. Podobnie jak rok wcześniej w wyborach na Łotwie, wiatr w żagle złapały partie głoszące zmianę. Sukces odniosła opozycyjna Partia Reform (28,9 proc.) i właśnie EKRE (trzecie miejsce i 18,8 proc.). W takim układzie dawne deklaracje Partii Centrum, że z ludźmi pokroju Marta Helmego się nie rozmawia, przestały się liczyć. „Kulturalna” prawica dogadała się z prawicą w stylu Trumpa – liderzy EKRE jasno wskazują, że właśnie on jest dla nich aktualnym wzorem do naśladowania.
Helme jest zawodowym dyplomatą, Trump przyszedł do polityki z biznesu, ale podobieństw jest więcej niż różnic. W otoczeniu prezydenta USA ogromną rolę gra jego zięć Jared Kushner i córka Ivanka – sen o „wielkiej Estonii” głosi cała rodzina Helme; deputowanym jest nie tylko Mart, ale od tego roku również jego druga żona Helle-Moonika oraz syn Martin z pierwszego małżeństwa. To były dziennikarz i bloger, jeszcze radykalniejszy w słowach i gestach od ojca.
Właśnie Martin w wywiadzie dla „Deutsche Welle”, prowadzonym przez topowego brytyjskiego dziennikarza Tima Sebastiana, niedwuznacznie dał do zrozumienia, że celem jego partii jest Estonia „biała” w każdym znaczeniu. Nie tylko bez ciemnoskórych, którym na jednym z wyborczych konwentykli Helme jr. kazał „wracać do siebie” – chociaż można przeżyć całe życie w Estonii i nie spotkać żadnego. Także bez ludności słowiańskiej, zarówno tej pozostałej po ZSRR, jak i nowych migrantów zarobkowych z Ukrainy („obcy a priori kulturowo”), bez mniejszości seksualnych, bez świadomych swoich praw kobiet i bez lewicy, która mogłaby podważać konserwatywne stosunki pracodawca – pracownik. Na podstawie innych wypowiedzi liderów EKRE można dopisać jeszcze jedno „bez” – bez Unii Europejskiej, bo to ona, głoszą nacjonaliści, narzuca Estonii niechcianych migrantów i zmusza do respektowania „zboczeńców”. Wyjściem z UE partia nie grozi, byłoby to wręcz groteskowe, ale nie kryje, że w europarlamencie przyłączy się do frakcji, którą chce montować premier Włoch Salvini. Żeby Estonia w unii została, ale nie miała z tego tytułu żadnych obowiązków.
Sebastian nie mógł wyjść ze zdziwienia, słuchając tych enuncjacji. Słowa o segregacji – niech każda nacja mieszka u siebie, bo to lepsze dla wszystkich, a przede wszystkim dla nas, Estończyków – podparte potrzebą silnego przywództwa i „zaprowadzenia porządku na ulicach” brzmią dziwnie znajomo. Podobnie jak straszenie przez Helmego młodszego rozbojami na ulicach Tallina i bandami „obcej” młodzieży, depczącej miejscowe tradycje. Dodajmy, że dane pochodzące z oficjalnych – estońskich i unijnych agend – absolutnie tego nie potwierdzają. Również imigracja, także ta kwotowa narzucona z Brukseli, jest w Estonii śladowa (to niecałe 200 osób na rok).
Ofensywa EKRE nie polegała jednak tylko na szczuciu na grupy, które nie stanowią więcej niż kilka procent estońskiego społeczeństwa.
Na zgliszczach po lewicy
Szowiniści sięgnęli po arsenał obietnic, które dla wolnorynkowych konserwatystów stanowiły tabu. Etnicznym Estończykom nie tylko tłumaczyli, że są gospodarzami w swoim kraju i dlatego muszą bronić się przed wyginięciem (dosłownym), ale i proponowali, co zrobić, by zatrzymać fatalne tendencje demograficzne. W ich programie znalazło się obniżenie podatku dochodowego płaconego przez małżeństwo o 5 proc. na każde wychowywane dziecko oraz ponoszenie przez państwo 25 proc. wydatków na wynajem przez rodzinę mieszkania. Mówiąc o szkolnictwie, nacjonaliści nie tylko wzywają do likwidacji szkół z językiem rosyjskim, ale i deklarują chęć ratowania małych wiejskich placówek oraz podwyższenia nauczycielskich wynagrodzeń. Zapowiedziom wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji, by rodziło się więcej rodowitych Estończyków, towarzyszą sugestie, że Estończycy już narodzeni skorzystają z licznych ulg, m.in. państwo zagwarantuje im w każdym przypadku darmowe leczenie dentystyczne. A wolny rynek, chociaż jest jedynym modelem ekonomicznym, musi służyć ludziom – głosi EKRE.
Estończykom skutecznie wpojono, że lewica to totalitaryzm, rosyjska dominacja i czyste zło. Od lat mobilizowano społeczeństwo wokół jednostronnej polityki historycznej: przyzwalano na dyskretną obecność faszystowskich symboli i literatury w przestrzeni publicznej, równocześnie potępiając w czambuł, bez żadnych odcieni, lata przynależności do ZSRR. Własne, estońskie tradycje lewicy (a są one bogate i dotyczy to również lewicy rewolucyjnej) albo przemilczano, albo oczerniano, zrównując z wielkorosyjskim szowinizmem. Kandydaci do obrony i kontynuowania tych tradycji są w najgłębszej defensywie.
W tym samym czasie ponad 100 tys. mieszkańców maleńkiego kraju emigrowało z demokratycznej i wolnorynkowej Estonii, wybierając głównie położoną po drugiej stronie zatoki Finlandię z bardziej przyjaznym rynkiem pracy i trzykrotnie wyższymi średnimi zarobkami. To musiało w ostatecznym rozrachunku dać sukces partii, która z jednej strony konsekwentnie rozwija obowiązującą od początku lat 90. ideologię hurrapatriotyczno-nacjonalistyczną, a z drugiej strony wypełnia obiektywną lukę, sprawia wrażenie, że odpowiada na prawdziwe społeczne potrzeby.
Łatwiej jednak powiedzieć, że wolny rynek ma służyć ludziom, a edukacja musi być reformowana, niż to zrobić. Czy choćby przekonać do tego koalicjantów, obrotowych, ale jednak zakorzenionych w neoliberalnych paradygmatach. O tym, że partia nie brała zresztą tych haseł szczególnie poważnie, świadczy zresztą fakt, iż już po wejściu do rządu Helme senior przy kilku okazjach zaatakował „gospodarczych lewaków”. Nadmiernie wychylonych w lewo akcentów doszukał się m.in. w programie… Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen. Segregacjonistyczne aspekty programu EKRE zrealizować o wiele łatwiej.
Widmo „oczyszczenia”
Jest też kim to robić: wszak to młodzieżówka tej partii, Błękitne Przebudzenie, organizuje w Tallinnie coroczny marsz z pochodniami, pod hasłem „Estonia dla Estończyków”, 24 lutego. I to na wiecach EKRE pojawiali się członkowie paramilitarnej, powstałej w Skandynawii formacji o nazwie Żołnierze Odyna. Stawia ona sobie za cel „oczyszczanie” ulic z muzułmanów, bezdomnych, włóczęgów, imigrantów. Jej członkowie mają w wielu krajach, m.in. w Finlandii procesy o pobicia i zabójstwa. W Estonii chętnie sięgają do lokalnych tradycji skrajnej prawicy (przedwojenni Wabsowie, estońskie formacje kolaboracyjne podczas II wojny światowej). Helme jr. tłumaczył obecność tej formacji na wiecach EKRE jako nic nie znaczącą, przyjazną współpracę i ochotniczą pomoc.
Czy „przyjazna, ochotnicza pomoc” Żołnierzy Odyna mogłaby zostać udzielona np. przy realizacji innego marzenia panów Helme, czyli estonizacji rosyjskojęzycznego wschodu kraju? Na razie wiadomo, że i starszy, i młodszy lider EKRE nie wahali się opowiadać w wywiadach o potrzebie ewentualnych przesiedleń tamtejszej ludności, gdyby uparcie trwała nadal przy swoim języku i kulturze. Nieważne, jak bardzo podkreślałaby przy tym, że trwanie to nie ma politycznego wymiaru. I nieważne, jak starałaby się udowodnić, że jest lojalna wobec Estonii choćby dlatego, że transformacja gospodarcza uderzyła jak piorun w Narwę, Kohtla-Jarvi, Johvi i inne miasta wschodu Estonii, ale jeszcze większe spustoszenie wywołała w sąsiednim rosyjskim Iwangorodzie czy obwodzie pskowskim. Estońscy Rosjanie mają tam krewnych i znajomych, jeżdżą tam na tyle często, by wiedzieć, że ucieczka z Estonii nie byłaby żadną gwarancją poprawy swojego losu. Nacjonaliści z EKRE nie wchodzą w racjonalne wymiany argumentów, nie biorą pod uwagę statystyk pokazujących, że większość miejscowych Rosjan dawno nauczyła się estońskiego, a dla młodych dwujęzyczność to standard, lecz opowiadają o „lojalności krwi”.
Mały kraj na unijnych peryferiach niechcący okazał się lustrem szerszego problemu. Pokazał, jak w Europie najpierw wmówiono ludziom, że nie ma alternatywy dla wolnego rynku, pogwałcono zasadę, iż „nie ma wolności dla wrogów wolności”, a teraz establishment stanął bezradnie w obliczu sukcesów skrajnej prawicy. Na przemian, zależnie od potrzeb, wygłasza się pod adresem takich partii rytualne słowa potępienia i obłaskawia te formacje. W 2018 r. Juri Ratas zarzekał się, że nigdy nie będzie nawet rozmawiał z Martem Helme – rok później zgodził się oddać mu resort spraw wewnętrznych. Czyli powierzyć mu sprawy tych dokładnie społeczności, których skrajny nacjonalista najchętniej by się pozbył.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
W Estonii jest 25% Rosjan. Myślę, że jak ten idiota ruszy ich choćby palcem, to Putin zrobi mu „demonstrację siły” albo wręcz „wjazd na chatę” i nikt mu złego słowa nie powie. Wątpię aby NATO zareagowało w obronie takiego kraju, który liczy sobie zresztą 1,3 miliona obywateli (w tym ok. 325 tys. Rosjan, na których ten estoński Hitlerek szczuje).
Na szczęście Litwa jest rozsądniejsza, Łotwa chyba też.