Dlaczego we Francji co jakiś czas dochodzi do zamachów terrorystycznych i dlaczego policji nigdy nie udaje się żywcem schwytać sprawców? Czy tylko frustracja rodzi zamachowców? Kim są ukryci przyjaciele ekstremizmu? Portal Strajk rozmawia z Bruno Drwęskim, historykiem, politologiem, działaczem organizacji antymilitarystycznej i antyimperialistycznej ARAC, od lat mieszkającym i pracującym we Francji.
– Kto dokonał ostatnich zamachów we Francji? Z jakich środowisk byli to ludzie, co wiadomo o ich przeszłości, rodzinach, sąsiadach, kolegach? Czy faktycznie odznaczali się szczególną pobożnością?
– Od lat we Francji ludzie zauważają, że zamachy zawsze zdarzają się wtedy, kiedy napięcia społeczne wzrastają i kiedy potencjał mobilizacji klasowej, ponadetnicznej i ponadreligijnej, staje się bardzo wysoki. Stąd rodzi się podejrzenie, że te zamachy są tak naprawdę organizowane przez służby francuskie lub innych krajów NATO, inni z kolei przekonują, że za sprawą mobilizacji pracowniczej, służby odwracają uwagę od środowisk terrorystycznych, co ułatwia im realizowanie swoich planów. Oczywiście są też tacy, którzy twierdzą, że to zwykły zbieg okoliczności.
W każdym razie zamachowcy są na ogół jednostkami bez silnych więzi społecznych, wyobcowanymi, a w krąg islamskiego fundamentalizmu, takfiryzmu głoszącego bezpardonową walkę z „niewiernymi” trafiają przeważnie za pośrednictwem internetu. Trudno zresztą powiedzieć o nich wiele więcej, gdyż – znowu zbieg okoliczności? – każdorazowo po zamachu jego sprawcy giną. Policja nie potrafi wziąć ich żywcem i doprowadzić przed sąd. Ale jedna dziwna tendencja jest wyraźna – w imię islamu zabijają ludzie, którzy późno stali się religijni, a ich wiedza o wyznawanej wierze jest często bardzo powierzchowna.
– Wiele komentarzy w mediach sugeruje, że nie byłoby terrorystów, gdyby nie polityka krajów zachodnich oparta na „sprowadzaniu imigrantów”. Przypomnijmy, skąd wzięli się tzw. muzułmańscy imigranci we Francji, jaka jest struktura społeczna muzułmańskiej społeczności, i czy przeciętna rodzina o muzułmańskich korzeniach z Paryża i okolic jest bardzo religijna i konserwatywna, nakazująca dziewczynkom zupełnie się zasłaniać?
– Imigranci, nie tylko muzułmańscy, we Francji pochodzą w dużej mierze z byłych francuskich kolonii, które odzyskały formalną niepodległość, ale nadal są gospodarczo związane z neokolonialnym kapitalizmem. On blokuje rozwój tych krajów, skłaniając obywateli do wyjazdu. Najłatwiej zaś wyjechać do kraju, w którym mówi się znanym językiem, w którym są już członkowie rodziny. Oprócz studentów pochodzących z dawnych francuskich kolonii, którzy po ukończeniu nauki nie wracają do ojczyzny, lwia część imigracji to ludzie mało wykształceni, którzy w swoich krajach żyli na wsi. Są zatem wykorzenieni podwójnie: jako przybysze z zagranicy i jako ludzie ze wsi, nieobeznani z życiem w wielkim skupisku, jakim jest miasto. To sytuacja, która rodzi różne frustracje i lęki.
Ogromna większość imigrantów już w kraju pochodzenia jest zlaicyzowana, a ich związek z religią jest bardziej kulturowy i moralny. Niemniej „wartości islamskie” są przeważnie wyznawane, co może prowadzić do niechęci wobec banków, pożyczek na procent i lichwy czy też wobec zachodniego permisywizmu obyczajowego. Takie podejście jest jednak zauważalne nie tylko u migrantów wyznających islam.
– To skąd zwrot ku religijnemu radykalizmowi?
– To najczęściej bunt zarówno przeciwko rodzicom, którym nie udało się osiągnąć awansu społecznego, jak i przeciwko istniejącemu porządkowi, który ten awans wciąż blokuje, a do tego przejawia cechy rasistowskie. Religia w wersji „usztywnionej”, rygorystycznej, może uchodzić dla młodych zbuntowanych i zagubionych za twierdzę ochronną przed nawarstwionymi frustracjami społecznymi. Tej roli nie odgrywają ani związki zawodowe, ani postępowe partie, które nie potrafiły dostosować się do zmieniającej się rzeczywistości klas pracujących, nie mówiąc o prekariuszach i bezrobotnych. W te środowiska wchodzi religia importowana z Półwyspu Arabskiego, która nie ma nic wspólnego z islamem syryjskim, libańskim, afrykańskim czy marokańsko-algierskim. Dla wielu muzułmanek z kolei tzw. chusta (nie mylić z kwefem) jest najczęściej dobrowolnym wyborem – to gest buntowniczy wobec społeczeństwa francuskiego, które pogardza kobietami takiego pochodzenia, a zarazem próba zmierzenia się z postawą mężczyzn w najbliższym otoczeniu, oceniającym kobiety po wyglądzie, nie po umiejętnościach.
Warto jednak wspomnieć o jeszcze jeden grupie. Są to imigranci lub dzieci imigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, którzy faktycznie reprezentują laicki, niemalże oświeceniowy światopogląd. Część działa nawet w organizacjach świeckiej, czasem radykalnej lewicy, niektórzy byli aktywni w takich grupach jeszcze w kraju pochodzenia. Ta grupa czuje, że w społeczeństwie tli się islamofobia i nawet jeśli sama nie wierzy, to odczuwa bliskość kulturową z ludźmi o podobnym pochodzeniu, którzy padają ofiarą szykan.
Czym są tzw. dzielnice islamistyczne w Paryżu i okolicach? Czy faktycznie przeciętny biały Francuz boi się tam wchodzić?
To fantasmagoria. Od 1980 r. mieszkałem w dzielnicach o takiej reputacji, swoją działalność związkową i polityczną prowadziłem w środowiskach o dużym procencie napływowej, przeważnie muzułmańskiej ludności. Ale przeciętny francuski drobnomieszczanin faktycznie boi się tam pojechać, tyle się nasłuchał, że te dzielnice to prawdziwa dżungla. Zdarza się natomiast, że dzieci wyższej burżuazji wjeżdżają tam swoimi drogimi samochodami, żeby kupować narkotyki. W dzielnicach migranckich bowiem albo widoczni są propagatorzy politycznego islamu, albo dilerzy. Nigdy jedni i drudzy równocześnie, bo to dwa sprzeczne spojrzenia na świat.
Ludność biednych dzielnic o silnej koncentracji migrantów oraz dzieci imigrantów marzy przeważnie o tym, żeby się z tych dzielnic wydostać, bo „lepszy” adres to większa szansa na pracę. Tyle tylko, że jeśli nie ma się francusko brzmiącego nazwiska, to jest to bardzo trudne. Ani bogatsze gminy, ani prywatni właściciele nie chcą mieszkańców, którzy „obniżyliby standard”. Biedacy zostają w gettach. Warto jednak podkreślić, że poza wyjątkami związanymi ze światem przestępczym, współżycie ludzi różnego pochodzenia w tych dzielnicach jest łatwiejsze, niż relacje mieszkańców tych „złych dzielnic” z ludnością zamieszkującą obrzeża dzielnic sąsiednich. Oni autentycznie boją się, że wpadną w biedę i manifestują ten lęk niechęcią do tych, których kapitalizm już zepchnął na dno.
A zatem terroryzm islamski to efekt biedy, nierówności i braku szans?
Terroryzm zawsze nabiera cech ideologii modnych w danym historycznym momencie. Był czas, gdy modny był terroryzm pseudolewicowy, był terroryzm skrajnej prawicy na fali planu Gladio/Stay behind NATO, gdy te ideologie były modne w środowiskach zagubionej młodzieży. Dziś modna jest religia. Zastanawiające jest, że zanim Amerykanie nie zaczęli popierać muzułmańskich radykałów podczas wojny w Afganistanie, terroryzmu odwołującego się do islamu niemalże nie było. Okazuje się, że to zupełnie świeże zjawisko.
Nie ma trwałego terroryzmu bez zaplecza państwowego. Skrajny fundamentalizm nie powstałby bez poparcia środowisk wpływowych w krajach absolutystycznych monarchii arabskich. A te z kolei kiwnąć palcem nie mogą bez zgody zachodnich mocarstw, które u nich trzymają swe wojska. Do tego kraje Zatoki podpisały w momencie ogłoszenia „niepodległości” zobowiązanie, że zdeponują swoje zasoby w bankach londyńskich. Te kraje nie mogą zrobić nic bez zgody Anglii, USA lub Francji. Od 1979 r., czyli w czasie pierwszej wojny afgańskiej, odciągnięto „trudną młodzież” krajów muzułmańskich od idei walki o wolną Palestynę na rzecz uczestnictwa w „świętej wojnie” przeciwko komunistom i postępowym rządom arabskim czy muzułmańskim. Niejako się tym inspirując, w 2011 r. rząd francuski, który nie był w stanie zapewnić minimum egzystencji dorastającym młodym z biednych dzielnic, zaczął namawiać do poparcia walki o „demokrację”, o „rewolucję” lub o „wiarę” w Libii, a potem Syrii. Jednak ci, którzy nie zginęli na Bliskim Wschodzie pod sztandarem Proroka zaczęli wracać do domu, zwłaszcza wtedy, kiedy okazało się, że zwycięstwo i bogactwo wcale nie czekają za rogiem. Zaczęli także werbować wspólników, także młodocianych, żądnych przygód.
Warto również przypomnieć, że byli antyrządowi terroryści z Algierii lub z rosyjskiej Czeczeni uzyskiwali we Francji status uchodźcy politycznego. Tak rosły szeregi propagatorów „nowoczesnego islamu” typu saudyjskiego lub katarskiego, czasem przy zaangażowaniu Turcji, też członka NATO.
Jak media, lewicowe i prawicowe, reagują na ostatnie zamachy? Co myślą muzułmanie?
Muzułmanie w ogromnej mierze potępiają to, co niezgodne z ich światopoglądem i tradycją. Z jednej strony czują się zawstydzeni, z drugiej strony – zaszczuci, bo czegokolwiek by publicznie nie powiedzieli, zawsze mogą być oskarżeni o dwulicowość. Tym bardziej, gdy media wywołają do odpowiedzi prostego, niewykształconego człowieka, któremu trudno szybko sformułować przekonujące argumenty. Nowe pokolenie, które ma swoich rzeczników, zdolnych operować postępowym dyskursem, niewstydzących się swojego pochodzenia, dopiero się kształtuje.
Lewica z kolei jest osłabiona i podzielona. Są na niej ludzie, którzy głoszą hasła internacjonalistyczne i antyimperialistyczne, wiedzą, jakie są prawdziwe korzenie imperializmu i terroryzmu. Są też jednak tacy, którzy, hołdując starej antyreligijnej tradycji zachodniej lewicy sądzą, że islam należy zwalczać tak samo, jak niegdyś zwalczano inne Kościoły dominujące. Nie widzą przy tym, że przy każdej religii należy przyjrzeć się klasowej przynależności jej wyznawców i wtedy dopiero dostosować strategię działania.
Prawica ma ten sam interes, co zwykle – zniechęcić do wspólnej walki ludzi z nizin społecznych, podzielić klasę pracującą według etnosu, wyznania, plemienia, lub innych „widocznych” różnic. Ale to nie zawsze działa – masa „rdzennych” Francuzów i tak obcuje codziennie w miejscu zamieszkania czy pracy z masą imigrantów lub ludzi o imigranckich korzeniach. Własne doświadczenie sprawia, że ludzie przekonują się, że uproszczone wizje uprzywilejowanych dziennikarzy niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. W tym miejscu warto zauważyć, że Francuz, nawet jeśli ma etnocentryczne uprzedzenia, i tak czuje się bardziej związany z Morzem Śródziemnym i Afryką niż z dalszą, zwłaszcza niełacińską Europą. Wystarczy zajrzeć do baru we Francji podczas meczu piłkarskiego między krajem afrykańskim a taką, powiedzmy, Polską. Dlatego politowanie budzi postawa polskich czy ogólnie słowiańskich emigrantów, którzy, lądując w społecznej hierarchii jeszcze niżej, bo nie znają języka czy miejscowych obyczajów, próbują rekompensować sobie frustrację przyjmowaniem rasistowskich poglądów, podkreślaniem, że są „białymi Europejczykami”.
Rozmawiała Ewa Groszewska.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…