Wybory w Republice Środkowoafrykańskiej, słabo zauważalne w Polsce, były jednak wydarzeniem ważnym, śledzonym z uwagą przez społeczność międzynarodową i światowe media. Ważnym, przede wszystkim, ze względu na perspektywę samego kraju, targanego niemal od uzyskania sześćdziesiąt lat temu niepodległości – ze zmienną intensywnością – wewnętrznymi konfliktami, wojnami domowymi, przewrotami i zamachami stanu. W ich trakcie republika u schyłku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku przez kilka lat była nawet cesarstwem, gdyż tylko taki tytuł mógł zaspokoić próżność ówczesnego szefa państwa. Że był kiedyś cesarz Bokassa I pamiętamy. I na ogół jest to wszystko, co wiemy o tym kraju, kiedy nawet potrafimy zlokalizować go na mapie.
Mówił wyuczonym francuskim językiem, w którym nie tylko mówili, ale i myśleli nasi dziadowie, Z tymi cichymi, protekcjonalnymi intonacjami, które są charakterystyczne dla znaczącej osoby, która zestarzała się w świecie i na dworze.
Lew Tołstoj, Wojna i pokój, tom I, cz. I, rozdział I
I
W grudniu 2020 roku i następującym po nim styczniu roku 2021 miałem zaszczyt i przyjemność brać udział w zorganizowanej pod egidą Europäisches Zentrum für Geopolitische Analyse e.V. misji obserwacji wyborów prezydenckich i parlamentarnych, odbywających się w Republice Środkowoafrykańskiej 27 grudnia. Kraj ten jest mało znany i dla wielu pozostaje zupełną enigmą – aby dać temu przykład, wystarczy przywołać relację mojego kolegi, znakomitego dziennikarza Piotra Jastrzębskiego, który w tym samym czasie i w tym samym charakterze przebywał w tym kraju. Opowiadał mi, gdy przed wyjazdem mówił komuś ze swoich znajomych, że jedzie do Republiki Środkowoafrykańskiej, został w odpowiedzi zapytany: „a konkretnie, do której”. Informację tę można uzupełnić mówiąc, iż znajduje się on z grubsza w okolicy, w której rozgrywa się akcja conradowskiego „Jądra ciemności”: faktycznie, w samym środku – czy też sercu – Afryki, bez dostępu do morza.
Środkowa Afryka jest krajem potencjalnie bogatym, choćby ze względu na złoża surowców mineralnych takich jak uran, diamenty, złoto i kobalt. Równocześnie jest jednak także jednym z najbiedniejszych państw świata z szacowanym dochodem narodowym na głowę mieszkańca tego niespełna pięciomilionowego kraju na poziomie około 400 dolarów. Głównym źródłem dochodu jest eksport diamentów, ale ocenia się, że 30 do 50 procent ich produkcji trafia do obiegu handlowego nielegalnie, gdyż znaczna część wydobycia i dystrybucji znajduje się w rękach rebeliantów. Na terenie republiki działają liczne ugrupowania zbrojne, które wyewoluowały z dawnych organizacji – opierającej się na muzułmańskiej mniejszości koalicji Seleka z Północy, która w 2013 doprowadziła do obalenia rządzącego przez poprzednie dziesięć lat prezydenta François Bozizé i opanowała kraj, oraz chrześcijańsko-animistycznej formacji anti-Balaka, kontrolującej przede wszystkim obszary południowego zachodu, która z kolei przyczyniła się do rozpadu Seleki.
Ocenia się, że administracja rządowa w pełni efektywnie kontroluje 20 do 25 proc. terytorium. Obecnie różnych ugrupowań zbrojnych jest kilkanaście. Zawierają one między sobą różnego rodzaju doraźne koalicje i sojusze, trudno jednak uznać je za trwałe. Deklarują wolę opanowania całego kraju, ale w praktyce sens ich istnienia zasadza się nierzadko jedynie na kontrolowaniu produkcji cennych minerałów i ich nielegalnego eksportu. Stabilizacji nie wzmacnia powrót dawnego prezydenta Bozizé, który choć ze względu na ciążące na im zarzuty ścigane przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości został wykluczony z wyborów, nadal pragnie odgrywać rolę w środkowoafrykańskiej polityce, stanąwszy na czele ruchu występującego pod nazwą Kwa na Kwa. Władze środkowoafrykańskie uważają, że może on dążyć do zamachu stanu.
II
Ostatnie lata przyniosły, jakkolwiek niepewną, perspektywę stabilizacji. Kończący pięcioletnią kadencję, wybrany w demokratycznych wyborach prezydent Faustin-Archange Touadéra – z zawodu profesor matematyki – zdołał opanować sytuację na tyle, na ile było to możliwe. Czyli – jak powiedziano to powyżej – w bardzo ograniczonym stopniu. Pomogli mu w tym zagraniczni partnerzy: ONZ (licząca pond 14 tys. wojskowego i cywilnego personelu MINUSCA – misja wojskowa ONZ w Republice Środkowoafrykańskiej – jest jedną z największych operacji wojskowych Narodów Zjednoczonych), partnerzy regionalni (spośród nich zwłaszcza Rwanda, która także ma największy wkład w MINUSCA) i spoza Afryki. W 2016 roku, wkrótce po wyborze Touadéry, swoich żołnierzy, którzy w ramach operacji Sangaris przez trzy poprzednie lata byli obecni w kraju, uzupełniając działania sił ONZ (skutecznie, gdyż mandat sił Narodów Zjednoczonych podlega znacznym ograniczeniom, które w praktyce nierzadko blokują możliwości efektywnego działania przeciwko zbrojnym ugrupowaniom), wycofała z Republiki Środkowoafrykańskiej Francja. Wobec narastającego zagrożenia bezpieczeństwa i powrotu chaosu, prezydent Touadéra zmuszony był szukać innych strategicznych partnerów zdolnych do udzielenia mu efektywnej pomocy wojskowej. Znalazł ich w Rosji i w ten sposób Republika Środkowoafrykańska stała się jedynym krajem subsaharyjskiej Afryki, w którym jest znacząca rosyjska obecność wojskowa. Rosja utrzymuje w Republice Środkowoafrykańskiej około 170 doradców wojskowych, szkoli środkowoafrykańskich żołnierzy, dostarcza sprzęt i uzbrojenie. Aby to było możliwe, potrzebna była specjalna zgoda Rady Bezpieczeństwa ONZ, gdyż kraj jest objęty embargiem, oraz specjalna zgoda tak zwanego Procesu Kimberley – organizacji mającej na celu eliminację handlu „krwawymi diamentami”. Wobec zagrożeń bezpośrednio przed wyborami rosyjska pomoc została w grudniu 2020 r. jeszcze zwiększona.
Opozycja – nie należy jej mylić z rebeliantami – do ostatniej chwili domagała się przełożenia wyborów na później, tłumacząc że w obecnej sytuacji przeprowadzenie wyborów w terminie wynikającym z konstytucji jest niemożliwe. Dodatkowym argumentem było wycofanie kandydatury syna nieżyjącego już ex-cesarza, Jean-Serge’a Bokassy, co miałoby powodować konieczność drukowania kart do głosowania na nowo. Jej petycja została jednak w całości odrzucona przez Trybunał Konstytucyjny na dzień przed dniem głosowania. Rząd stał na stanowisku, że wybory muszą odbyć się 27 grudnia. Uzyskał poparcie społeczności międzynarodowej, w tym grupy G5, czyli swoich kluczowych zagranicznych partnerów bilateralnych i organizacyjnych (w rzeczywistości liczniejszych niż piątka) – Francji, Rosji, Stanów Zjednoczonych, ONZ, Unii Europejskiej, Unii Afrykańskiej, Banku Światowego i Wspólnoty Ekonomicznej Państw Afryki Środkowej. Tego stanowiska trzymały się zdecydowanie organy odpowiedzialne za organizację wyborów – Państwowa Komisja Wyborcza i Trybunał Konstytucyjny, do którego należy ostateczna interpretacja wynikającej z ustawy zasadniczej dyspozycji.
Należy to uznać za posunięcie ryzykowne, acz słuszne. Tłumaczenia opozycyjnych kandydatów, że ze względu na niestabilną sytuację polityczną nie mogli się do wyborów odpowiednio przygotować i że wybory będą niewiarygodne z jej powodu są, z ich punktu widzenia, zrozumiałe. Trzeba jednak uznać, że sytuacja w kraju nie ustabilizowałaby się w przewidywalnym czasie, a gdyby do tego rząd nie miał silnego, legitymizującego jego działania mandatu (a tak właśnie było, gdyby wybory zostały przełożone, ewentualnie gdyby zamiast wyłonionych w wyniku wyborów władz miał powstać jakiś rząd kontraktowy oparty na konsensusie polityków, a nie na woli obywateli wyrażonej w głosowaniu), powrót stabilizacji byłby jeszcze bardziej problematyczny. Poza tym – wyobraźmy sobie, jak zareagowałaby opozycja, gdyby wybory zostały przełożone – niechybnie by uznała, że pod pretekstem niemożności zorganizowania wyborów prezydent Touadéra zamierza rządzić wiecznie. Taki jej przywilej, żeby rząd krytykować i starać się zdobywać przeciwko niemu punkty.
Ale prawdą też jest, że od początku kampanii prezydent Touadéra był zdecydowanym faworytem sondaży, bijącym na głowę każdego spośród jego 16 (ostatecznie – 15) rywali. Dodajmy przy tym, że nie było wśród nich – przy całym szacunku dla byłych prezydentów, premierów i innych szacownych środkowoafrykańskich mężów stanu – osobistości charyzmatycznych, zdolnych przekonać wyborców, że któryś z nich będzie rządził lepiej. Pewne szanse dawano wprawdzie Anicetowi Georgesowi Dologuélé, gdyż poparcia udzielił wykluczony z kandydowania, będący swego rodzaju niewiadomą, jeśli idzie o siłę zaplecza, ex-prezydent Bozizé (równie dobrze owo poparcie mogło przecież się okazać pocałunkiem śmierci), jakkolwiek poparcie to i tak okazało się dość chwiejne, gdyż Bozizé wezwał on ostatecznie swoich zwolenników nie do tego, aby poparli wskazanego przezeń kandydata, ale do bojkotu wyborów. Była to zatem sytuacja diametralnie różna od tej, z którą mamy do czynienia na przykład w Ugandzie, gdzie naród jest wyraźnie zmęczony długoletnimi rządami prezydenta Yoweriego Museveniego, a na czele silnej opozycji stoi popularny przywódca obiecujący zmianę.
Już na etapie przedwyborczym było widać wyraźnie, że wyborcom nie chodzi o zmianę władzy, a o to, żeby rząd gwarantował pokój i stabilność. Jeżeli słowo „zmiana” padało, to wyłącznie w kontekście zmiany wojny na pokój, zmiany niepewności jutra na stabilność, biedy na poprawę materialnej sytuacji. W gruncie rzeczy programy i obietnice wszystkich kandydatów były podobne i zasadzały się na obietnicy przywrócenia pokoju i bezpieczeństwa bez których nic nie jest możliwe i od których wszystko inne zależy. W konsekwencji reelekcja cieszącego się zaufaniem prezydenta Touadéry (wskazują na nią wstępne wyniki ogłoszone 4 stycznia 2021 r.) zaskoczeniem zatem nie była.
Najmniej uwagi tak media, jak i chyba sami Środkowoafrykanie, poświęcali wyborom parlamentarnym. W systemie polityczny kraju będącego republiką prezydencką, kluczowe znaczenie miały wybory głowy państwa, gdyż to właśnie prezydent faktycznie nim kieruje. Kandydaci do parlamentu mieli też najmniejsze możliwości prowadzenia efektywnych kampanii, należy zatem raczej uznać, że głosy wyborców zdobyły osoby po prostu rozpoznawalne i cieszące się poważaniem w lokalnych społecznościach, a a więc prawdopodobnie było to – tak jak i w przypadku wyborów prezydenckich – raczej głosowanie na konkretne osoby, a nie na partie polityczne, te bowiem właściwie nie istnieją jako struktury. Są to raczej ad hoc organizowane grupy wsparcia kluczowych polityków. Byłby to temat do osobnej analizy, ale aby ją przeprowadzić, należałoby podjąć badania w terenie, a na to nie ma obecnie możliwości.
Wynik to jedna sprawa, zasadniczym sukcesem była jednak sama organizacja wyborów. W tych komisjach, których pracę miałem okazję oglądać, podobnie jak w odwiedzanych przez kolegów z mojej misji, praca przebiegała spokojnie i prawidłowo. Wręcz modelowo. Jeśli zdarzało się n
am obserwować jakieś nieprawidłowości, były one nieznaczne, drugorzędne i nie miały takiej natury, która by miała wpływ na rezultat głosowania. Żadnych oznak bałaganu, nieporządku. Policja, wojsko, siły MINUSCA i sojuszników Republiki Środkowoafrykańskiej były obecne, zapewniając bezpieczeństwo głosowania i nie ingerując równocześnie w sam proces wyborczy. Pracę komisji na bieżąco przez cały czas kontrolowali licznie obecni mężowe zaufania i obserwatorzy reprezentujący krajowe organizacje pozarządowe, zatem można uznać, że odbywały się one pod permanentną kontrolą społeczeństwa obywatelskiego zaangażowanego w ten proces w takiej skali, jakiej można tylko pozazdrościć.
Doniesienia napływające z prowincji, zwłaszcza z terenów działania ugrupowań rebelianckich mówią, że wybory odbywały się w atmosferze niepewności, że dochodziło o zastraszania wyborców i komisji wyborczych, wskutek czego komisje rozpoczynały pracę z opóźnieniem, a nawet nie przeprowadziły głosowania w ogóle. W sumie jednak, gdy z informacji napływających do stolicy z różnych źródeł – poprzez struktury misji MINUSCA, kanały policyjne, różne misje obserwacyjne – zaczął wyłaniać się obraz całości, stało się jasne, że w skali kraju próby zablokowania wyborów, zastraszenia ludności czy buńczuczne zapowiedzi triumfalnego marszu rebeliantów na Bangui, spaliły na panewce. Grupy zbrojne nie odważyły się na bardziej zdecydowane działania – czy też po prostu uznały, że wobec mobilizacji sił bezpieczeństwa nie mają na to dość mocy. A – jak widać – same pogróżki nie wystarczyły aby powstrzymać obywateli Republiki Środkowoafrykańskiej przed udziałem w wyborach. Było to zatem wielkie zwycięstwo przede wszystkim społeczeństwa środkowoafrykańskiego, które pomimo obaw, zastraszania i niepewności, wyraziło swą wolę. Partycypacja i chęć głosowania potwierdziła równocześnie, że decyzja o przeprowadzeniu głosowaniu w terminie, choć mogła wydawać się ryzykowna, była ze wszech miar właściwa, nie tylko z powodów taktycznych – dzięki niej prezydent dostał silny mandat na dalsze sprawowanie władzy – ale przede wszystkim dlatego, że była tym, czego mieszkańcy Republiki Środkowoafrykańskiej oczekiwali i czego pragnęli: móc opowiedzieć się za demokracją i przeciwko przemocy.
III
Powyższa relacja nie różni się zasadniczo od ocen płynących z innych misji obserwacyjnych, wiadomości i analizy przebiegu wyborów można znaleźć w rozmaitych międzynarodowych mediach. Rozpoczynając moje rozważania zaznaczyłem, że wybory w Republice Środkowoafrykańskiej były niezwykle ważnym wydarzeniem z perspektywy tego kraju, co – mam wrażenie – w tym momencie jest wyjaśnione. I czas też wyjaśnić, dlaczego w charakterze motta dla tego artykułu pojawił się cytat z „Wojny i pokoju”. Rozwój sytuacji w Republice Środkowoafrykańskiej nasuwa bowiem znacznie szersze skojarzenia i ma dalej sięgające odniesienia, niż by to mogło się z pozoru wydawać.
Wybory wypadały dzień po świętach Bożego Narodzenia, więc 25 grudnia wybrałem się na mszę do katedry w Bangui. Katedra – wiadomo – to nie jakiś byle jaki kościół. Tu na mszę przychodzą ludzie „z towarzystwa”. Ci sami, którzy zapełniają klasę biznes (a niektórzy pewnie i wyższą) na pokładzie latającego raz w tygodniu na trasie do i z Paryża (z międzylądowaniem w stolicy Kamerunu Yaoundé, aby zabrać więcej pasażerów, dzięki czemu lot ogromnego boeinga jest rentowny) samolotu Air France.
Nietrudno ich nie rozpoznać. Już na pierwszy rzut oka są odmienni od „zwykłych” mieszkańców stolicy, których mijam na ulicy czy na bazarze. Nie mają w sobie śladu spontaniczności i witalności Afrykanów. Wręcz przeciwnie. Poruszają się dystyngowanym, odmierzonym krokiem, mają nienaganne skrojone garnitury, wyprasowane koszule, panie – świetne suknie. Ich wzrok nie krąży, lecz utkwiony jest w jakiś odległy punkt w przestrzeni, co ich twarzom nadaje wyraz wprawdzie uprzejmy, zabarwiony łagodnym uśmiechem, lecz jakby nieobecny. Panie, witając się, nie padają sobie w ramiona, lecz wymieniają protokolarne pocałunki, dotykając się policzkami a całując powietrze. Dookoła unosi się nie tyle odor sanctitatis, ale dyskretny, choć wyraźnie przebijający się przez nasycone różnorakimi woniami afrykańskie powietrze, zapach wytwornych perfum, który jeszcze bardziej potęguje wrażenie nierealności, jakiego doznaje się w bliskości tych niezwykłych istot. Chciałoby się rzecz – to jakimś cudem przeniesieni do serca Afryki wzorcowi mieszkańcy paryskiego XVIe Arrondissement. Może nawet trochę z poprzedniej epoki. Nierzeczywiści, zdystansowani, pędzący swoje nieodgadnione dla zwykłych śmiertelników życie za murami swoich rezydencji, za przyciemnionymi szybami samochodów, lub za zasłonkami oddzielającymi w samolocie sekcje węższych i szerszych foteli, nazwane „klasami”, zaciąganymi zaraz po starcie przez stewardessy, aby pasażerowie z klasy ekonomicznej nie mogli swoim wścibskim wzrokiem kalać przestrzeni zajmowanej przez lepszych od siebie. Katedra to, być może, jedyne miejsce, w którym można oddychać tym samym, co oni, powietrzem.
W każdym kraju – choćby najbiedniejszym – obok rzesz biedaków, są ludzie zamożni. Nawet bardzo zamożni. Czasem są to dorobkiewicze, którym bardziej może imponuje ostentacyjne popisywanie się kosztującymi fortunę sportowymi wozami, złotymi łańcuchami i uwieszonymi u ich boku skąpo odzianymi pannami. Według wzoru bogactwa i luksusu, który można oglądać do przesytu w teledyskach z gatunku afrykańskich odpowiedników disco polo. W Republice Środkowoafrykańskiej takich jednak się raczej nie widuje. Podobnie jak dorobkiewiczy – „kierdziołków”. Nawet środkowoafrykański cesarz Bokassa, który w 1979 wydał na swoją ostentacyjną i – co tu ukrywać (mimo zatrudnienia za sowite honoraria znakomitych specjalistów) – raczej jarmarczną koronację jedną trzecią całego budżetu swego państwa, w swoim ekscentryzmie wolał odwołać się do wzorów i symboli napoleońskich. W sumie jednak wąska środkowoafrykańska elita ma klasę.
Bo też i ma skąd ją mieć. Zgodnie ze starym powiedzeniem, smoking pasuje dopiero w trzecim pokoleniu, ale, zważywszy na fakt, że Republika Środkowoafrykańska obchodziła w 2020 roku (mało hucznie, ze względu na obecną sytuację) sześćdziesiątą rocznicę przekształcenia się z wchodzącego w skład Francuskiej Afryki Równikowej, nazwanego od swoich głównych rzek terytorium zamorskiego Ubangi-Szari w niepodległe państwo, miała dość czasu, aby okrzepnąć i nabrać stylu.
Może niekoniecznie są to od razu jacyś wielcy krezusi, ale w Afryce stratyfikacja społeczna oraz równoznaczna z nią społeczna alienacja tworzą się niemal automatycznie. Człowiek o jakiejś pozycji społecznej (i majątku) nie chodzi sam robić zakupy – ma do tego służbę. Nie prowadzi samochodu – ma kierowcę. Nie styka się ze zwykłymi ludźmi – bo po co? Inaczej niż w Europie, gdzie alienacji możnych bronią przede wszystkim szklane bariery pieniądza, w Afryce tę rolę pełni jeszcze skuteczniej społeczna – powiedziałoby się nawet: stanowa – norma. Człowiek o wysokiej pozycji (czy choćby tylko wyższej w stosunku do pospólstwa), który by chciał się obywać bez służby, sam prać swoje koszule, chodzić na bazar lub – o zgrozo! – sprzątać, nie byłby postrzegany jako ktoś, kto niezależnie od innych okoliczności nie chce się dystansować od społeczeństwa, ale za dziwaka, sobka i sknerę, który nie chce dać zarobić innym. Jak ów wyśmiewany w pewnym limeryku lord zabity przez prąd, którego spotkała w ten sposób słuszna kara, bo sam wymieniał żarówkę zamiast wezwać elektryka.
Niepodległość Republiki Środkowoafrykańskiej, uzyskana w tym samym roku, zwanym z tego powodu „Rokiem Afryki”, co wiele innych francuskich posiadłości na tym kontynencie, podobnie jak w ich przypadku, nie była okupiona krwawą wojną wyzwoleńczą. Metropolia miała bowiem inny plan, sięgający dalej niż idea bronienia swojej władzy za wszelką cenę przyjęta przez niektóre inne państwa w Afryce. O ile dość nieudolna francuska IV Republika być może wolałaby zareagować tak samo, w sposób tyleż nieskuteczny, co określony przez tradycję, to rządzona przez Charlesa de Gaulle’a jej następczyni miała bardziej dalekosiężną wizję. Wolała wybrać pokojową formułę, ta zaś miała później procentować.
Fakt, że na przełomie lat 20′ i 30′ XX wieku kolonia Ubangi-Szari była sceną być może największego w międzywojennym okresie – choć mało znanego – buntu przeciwko narzuconemu przez kolonizatorów systemu pracy przymusowej, zwanego rebelią Kongo-Wara, nie miał z wywalczeniem niepodległości żadnego związku. Jeśli ktokolwiek – niezależnie od decyzji powziętej w Paryżu przez Wielkiego Generała – mógł mieć dla kolonii Ubangi-Szari może trochę sympatii, bo podczas II wojny światowej od początku opowiedziała się po stronie Wolnej Francji – byli to miejscowi politycy, prawnicy i urzędnicy zorganizowani w założony przez Barthélémy’ego Bogandę Ruch na rzecz Społecznej Ewolucji Afryki Środkowej, a nie wyzyskiwani pracownicy planacji i robotnicy przymusowi.
Francuskie kolonie afrykańskie dostały też administrację wzorowaną na francuskiej Nie było w niej miejsca na rządy pośrednie, tradycyjnych władców afrykańskich, tradycyjną organizację społeczną na szczeblu wyższym od rodziny i grupy krewniaczej. Były za to okręgi, departamenty i prefektury.
W innym frankofońskim państwie afrykańskim – Wybrzeżu Kości Słoniowej (także niepodległym od 1960 roku) – popularność zdobył specyficzny gatunek rzeźby – tak zwane „coloniale”. Są to malowane figury ludzi ubranych w garnitury i korkowe kaski, sędziowskie togi, policyjne i wojskowe mundury oficerskie – czyli obrazujące przedstawicieli kolonialnej władzy. Z jedną różnicą – przedstawieni w ten sposób osobnicy mają czarne twarze i czarne dłonie. Coloniale obrazują pewne marzenie poddanych kolonialnych administratorów – aby pewnego dnia zająć ich miejsce. W większości państw Afryki frankofońskiej, w tym w Republice Środkowoafrykańskiej, spełniło się ono. Nowi rządzący weszli w buty swoich poprzedników prawie bezszmerowo. Pozajmowali opuszczone przez nich biura i rezydencje, przejęli ich styl życia, swoje dzieci mogli posyłać do szkół we Francji. Tam owe dzieci nauczyły się być, zachowywać i myśleć jak Francuzi. Zresztą nie tylko oni, bo choć mówimy przede wszystkim o elicie, kwestia ta odnosi się co cokolwiek szerszych kręgów społecznych. W miejscowych szkołach we frankofońskiej Afryce w czasach kolonialnych równoległych z III Republiką i jeszcze jakiś czas po uzyskaniu niepodległości używano podręczników francuskich, z których afrykańscy uczniowie ledwie nauczyli się liter, trafiali na zdanie zaczynające się od słów „Nos ancetres les Gaulois…” („Nasi przodkowie Galowie…”).
Jest to, skądinąd, jak najbardziej zgodne z duchem francuskiej koncepcji narodowości i obywatelstwa, według której Francuzem nie trzeba się urodzić. Można się nim nauczyć być. A nawet – po zdaniu stosownego i przepisanego prawem egzaminu z „francuskości” – zostać. Nie przypadkiem francuskiego naucza się zawsze nie tylko jako języka – środka komunikacji (jak angielskiego), ale w postaci nauki langue et civilisation française – języka i cywilizacji, gdyż według odwiecznego dogmatu frankofonii, jedno nie może bez drugiego istnieć. A zatem, we francuskich koloniach elity mają tę Francję w swoich głowach. I ona jest punktem odniesienia, jak Urząd Miar i Wag w Sevrčs.
Francuskie kolonie afrykańskie dostały też administrację wzorowaną na francuskiej Nie było w niej miejsca na rządy pośrednie, tradycyjnych władców afrykańskich, tradycyjną organizację społeczną na szczeblu wyższym od rodziny i grupy krewniaczej. Były za to okręgi i departamenty.
IV
Republika Środkowoafrykańska ogniskuje opisane zjawisko być może w największym stopniu, bo jest to kraj dość zamknięty, w niewielkim stopniu wystawiony na penetrację innych ośrodków i kultur. Francuska kuratela nie musiała tu do niedawna rywalizować z jakimikolwiek innymi wpływami. Nawet wśród dyplomatów mówiło się, że placówka francuska w Bangui to trochę jakby placówka w banlieu Parisien… Kolejni prezydenci byli namaszczani i obalani, jeśli nie zawsze za przyzwoleniem Paryża, to przynajmniej w porozumieniu z nim, zostawali zaakceptowani i przyswojeni. Jak trzeba było interweniować, Francja wysyłała żołnierzy i samoloty mirage (nie miały daleko, bo stacjonowały w sąsiednim Czadzie). Kiedy indziej – Francja, stały członek Rady Bezpieczeństwa – nakłaniała ONZ do wysłania misji wojskowej, teraz chętniej nazywanej w metajęzyku organizacji „wielowymiarową” („multidimensional”). W innych sytuacjach – podejmowała miejscowego prezydenta, który potem wracał do kraju olśniony przepychem metropolii, a w jego uszach brzmiały jeszcze fanfary Gwardii Republikańskiej…
Tak było jeszcze do niedawna. Gdy cztery lata temu prezydent Francji François Hollande kierując się polityką „krótkiej kołdry”, podjął decyzję o wycofaniu francuskich żołnierzy z Republiki Środowoafrykańskiej, prawdpodobnie nie myślał, że stworzoną w ten sposób próżnią zechce zainteresować jakikolwiek inny gracz. Miało się okazać, że się mylił.
Skąd przyszła Faustinowi-Archange Touadérze myśl, aby w dramatycznej sytuacji zagrożenia stabilności i bezpieczeństwa państwa zwrócić się do Rosji – pewnie nigdy się nie dowiemy. Dlaczego prezydent Władimir Putin wyraził zgodę – a musiał być to on, bo trudno sobie wyobrazić, aby tego rodzaju decyzja zapadła na innym niż kremlowskim szczeblu – możemy też tylko domniemywać. Warto wszakże zauważyć, że wpisuje się ona w konsekwentnie realizowany kształt rosyjskiej polityki zagranicznej bogatszej o doświadczenia zimnej wojny mówiąca, że globalna polaryzacja jest grą o wszystko, taką w której na środek szachownicy obie strony powysuwały wszystkie piony, można wszystko stracić. Nie mówiąc o tym, że i dzisiejszy świat raczej ewoluuje z jednobiegunowości w układ, w którym będzie więcej centrów. Zamiast tego Rosja wyraźnie preferuje wybieranie kierunków, na których koncentracja wysiłku i zręczna rozgrywka są w stanie zapewnić przewagę i osiągać cele. Grać nie masą pionów, lecz lauframi i skoczkami. Manewrem, nie zmasowaną siłą. Modelowym przykładem takiej rozgrywki może być zaangażowanie rosyjskie w Syrii. Czy i dlaczego Środkowa Afryka mogłaby być też takim kierunkiem? Możliwe. W każdym razie Rosja podjęła tę rękawicę.
Jeśli poczyta się uważnie jego wystąpienia, zwraca uwagę, jak bardzo jest on otwarty na budowanie relacji z różnymi partnerami. Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś wizję zastąpienia ścisłej relacji z Francją podobną zależnością w stosunku do Rosji, jak wmawiają nam liczący na konsekwentnie imprintowaną w nas naiwną rusofobię zachodni analitycy, zawsze gotowi do straszenia rosyjskim niedźwiedziem. Byłoby to w istocie bardzo naiwne. Bo bardzo naiwne (jakkolwiek powszechne w społeczności międzynarodowej) jest nierównorzędne traktowanie tych samych działań. Uważanie, że jeśli do swojej byłej kolonii wysyła żołnierzy Francja, to czyni to, aby bronić praw człowieka, pokoju albo przynajmniej w duchu odpowiedzialności za potomków swoich dawnych poddanych, jakby były to dzieci zostawione na jakiś czas bez opieki w domu, w którym bawią się zapałkami i wywracają lampy, a gdy pomoc militarną dostarcza, na przykład, Rosja, jest to jakaś złowroga infiltracja, nieledwie agresja…
Choć otwarcie na szersze spektrum kontaktów, odwaga podjęcia decyzji o wyjściu ze swoistego mentalnego zaścianka, w którym całe pozaafrykańske uniwersum ograniczone było do relacji z Francją, stanowi dowód intelektualnej niezależności prezydenta Touadéry, to wpisuje się ono w pewien szerszy trend. Bo generalnie obywatele Republiki Środkowoafrykańskiej są znużeni odgrywaniem raz po raz tego samego przedstawienia. I mają do tego wielkie prawo – bo widzą przecież, co przyniosło im sześćdziesięciolecie francuskiej kurateli: cykl przewrotów i niekończące się wojny domowe, na skutek których Republika Środkowoafrykańska oscyluje na granicy bycia państwem upadłym. Miałem przy okazji tego pobytu okazję rozmawiać z wieloma z nich. I z rozmów tych przebijała gorycz i determinacja, żeby tym razem nie skończyło się jak zawsze. A teraz podejrzewają, że za powrotem ex-prezydenta Bozizé i jego destabilizującymi państwo działaniami stoi również Paryż, chcący wrócić do gry i poukładać sprawy po swojemu.
O Francję próbowali się opierać ich dziadkowie i ojcowie i zawsze niby miało być lepiej, a było tak samo. Do obecności Rosjan podchodzą z sympatią i nadzieją. To przede wszystkim nadzieja, że z rosyjskim wsparciem i umocnionym demokratycznym mandatem prezydent Touadéra zdoła przełamać zaklęty krąg niemocy i przemocy.
V
W tym momencie nie trzeba już wyjaśniać, czemu mottem wybranym dla tekstu o Republice Środkowoafrykańskiej jest zdanie wyjęte z dzieła Lwa Nikołajewicza Tołstoja.
Jednym z głównych tematów „Wojny i pokoju” jest bowiem kwestia rodzenia się i ewoluowania rosyjskiej tożsamości. Patrzymy na Rosję dziś z innej perspektywy, ale trzeba pamiętać, że i ona – choć wielka i od XVII w. odgrywająca poważną rolę w europejskiej polityce – była wystawiona na kompradorskie zakusy Zachodu i to przynajmniej od czasu, gdy jeszcze za panowania w Anglii królowej Elżbiety powstała Kompania Moskiewska zajmująca się pozyskiwaniem i skupem futer, działając z grubsza w taki sam sposób jak podobne organizacje prowadzące handel w Afryce, Azji i w Nowym Świecie. W XVIII wieku na dworach całej Europy dominowała kultura francuska, a język francuski stał się praktycznie wszechobecny wśród możnych i ich otoczenia, wnikając w ich umysły. To dlatego bohaterowie Tołstoja całkiem serio zastanawiają się, jak mogą walczyć z Francją, skoro myślą, mówią, ubierają się i zachowują po francusku.
Od czasów markiza de Custine, nie potrafiąc Rosji zrozumieć, raz po raz Zachód powracał do marzenia o jej rozegraniu. Jak Churchill marzący o tym, że Związek Radziecki wykrwawi się w wojnie przeciwko nazistowskim Niemcom, a on sam oszuka Stalina. Albo o jej oswojeniu, a nawet „ucywilizowaniu” (znów słowo, które przywołuje kontekst z gruntu kolonialnego czy post-kolonialnego myślenia Zachodu o Rosji) – nawróceniu na dogmaty liberalizmu, zaszczepieniu w Rosji wywodzącej się z niego merkantylnej mentalności, oraz na wyznanie wiary, że jedynie słusznym credo jest to, które mówi, że euro-atlantycka cywilizacja jest ostatecznym przeznaczeniem ludzkości. Ostatni nawrót tego marzenia Zachodu miał miejsce przecież jeszcze niedawno – w latach Jelcynowskiej smuty. I po raz kolejny – nie udało się.
Choć nie mogłem się temu skojarzeniu oprzeć, nie o Rosji i jej historii miał traktować ten artykuł. Środkowa Afryka nie ma swojego Lwa Nikołajewicza, który opisały te mentalne dylematy. Na własnej skórze przerabia te problemy od początku i na nowo. Przechodziły je bowiem pewnie wszystkie dawne kolonie, tyle że wcześniej, a przechodząc tę drogę dowiadywały się, że sama formalna niepodległość to jeszcze nie wszystko. A raczej, że to dopiero początek. Że pozostaje wiele do zrobienia. A nade wszystko, że trzeba odkryć i zdefiniować siebie samych nie w oparciu o instrumentarium pojęciowe przejęte od obcych. Wyjść poza granice rozumienia siebie zakreślone przez wyuczony język.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…