Oczekiwania wobec kinowego „Gierka” wcale nie były wysokie, a niektórzy podeszli do niego wręcz z ostrożną dozą optymizmu. Niesłusznie. „Gierek” nie spełnił nawet tych najskromniejszych wymogów, aby móc być nazwany filmem znośnym.

Właściwie, to czego innego spodziewać się można było po reżyserze „Klanu” i „M jak miłość” oraz po scenarzystach typu no-name, którzy napisali mu mętny scenariusz do filmu o Tomaszu Chadzie? Dokładnie tego, co dostaliśmy – kiepskiego filmu biograficznego w konwencji telenoweli.

Ten melodramatyczny styl przejawia się już od pierwszych minut filmu w podstawowym grzechu twórców „Gierka”, czyli w mętnie nakreślonych i przesadnie antagonizowanych postaciach. Gierek – dobroduszny, charyzmatyczny trybun ludu, który swojej władzy użył, by uchylić nieba obywatelom. I zła banda, która pragnie jego przegranej i niczym w kreskówkach dwoi się i troi, aby zmierzch superbohatera nadszedł jak najszybciej. Nie ma ani jednej pękniętej postaci, odbiorca nie ma możliwości jakiejkolwiek indywidualnej oceny, czy analizy, bo wszystko zostaje mu podane na talerzu.

Autorzy scenariusza wykazali się dość powierzchowną wiedzą na temat Edwarda Gierka. Czy raczej powiedzieli w filmie to, co myśleli, że przeciętny Polak pamiętający PRL chciał usłyszeć: o dobrym obywatelu, który dążył do liberalizacji ustroju i nie chciał pałować strajkujących oraz o złym generale Jaruzelskim, smutnym panu, którego twarz 13 grudnia 1981 pojawiła się w telewizorze zamiast Teleranka.

Zresztą druga połowa filmu to festiwal przesadnego do mdłości ośmieszania postaci generała, która – bez nazwiska – ma przypominać Jaruzelskiego. Generał nie potrafi pić wódki, jest hipokrytą, bo posiada okulary zza granicy i wkłada mu się w usta jakieś przerysowane złorzeczenia. Mojemu pokoleniu przypomniałyby te wykrzykiwane przez doktora Dundersztyca w kreskówce „Fineasz i Ferb” , a temu nieco starszemu Gargamela, który pomstuje, że już niebawem złapie wszystkie Smerfy. Tylko zamiast kota Klakiera ma przy swoim boku Maślaka, zabawnego i rubasznego aparatczyka, który miał być fuzją kilku postaci rzeczywistych.

Na dodatek film ten jest niczym festiwal niewykorzystanych motywów, niuansów, punktów zaczepnych. Dlaczego nikt nie pokazał drogi, jaką Edward Gierek przebył, by znaleźć się na fotelu I sekretarza w Katowicach, a potem na czele KC PZPR. Przecież PZPR-owska wierchuszka u schyłku Gomułki to nie był monolit – istniały różnorakie koterie, a wybór akurat Gierka na stanowisko I sekretarza wcale nie był oczywistą oczywistością.  Czemu nie wykorzystać tego materiału na dobry dramat polityczny (skoro do rzetelnego kina historycznego nikt bynajmniej tu nie pretendował)? Warto też wspomnieć, że nie uświadczymy tu żadnej głębi i próby portretu gierkowskiego społeczeństwa – raz zajrzymy na stocznię, przez resztę filmu kisimy się z bohaterami w rządowych pomieszczeniach.

I nawet, jeżeli ktoś chciał Gierkowi zrobić tym filmem po prostu ładną laurkę, to też nie wyszło. W porównaniu z inną tego typu laurką, jaką był „Wałęsa. Człowiek z nadziei” z 2013 roku, „Gierek” okrada nas z każdej możliwej przyjemności oglądania filmu. W „Wałęsie” przynajmniej zaangażowano porządną obsadę, która pociągnęła do góry nieszczególnie powalający scenariusz. Sprawnie operowano muzyką – usłyszeliśmy m. in.  Brygadę Kryzys i Proletaryat – oraz archiwalnymi materiałami audiowizualnymi. Jak potrzebna była Oriana Fallaci, to ściągnięto porządną, włoską aktorkę (Marię Rosario Omaggio, która w cichutkim filmie o Czerwonych Brygadach grała Elsę Morante). Twórcom „Gierka” zaś nie chciało się znaleźć native speakera, który płynnie mówiłby po angielsku wcielając się w rolę prezydenta Forda, w rolę Stanisławy Gierek wcielili rozhisteryzowaną atrapę aktorki, jaką jest Małgorzata Kożuchowska, a dialogi napisane są tak ciężko i nieporadnie, że nawet Koterski nie był w stanie tego dźwignąć.

Ale bonus – w filmie zobaczycie Rafała Wosia. Gratulujemy koledze po fachu tego aktorskiego debiutu i czekamy na rozwój jego kariery w przemyśle filmowym. Zaspojleruję, że owoce jego pracy w tej branży zobaczymy już niebawem.

Bezbarwność, brak odwagi co do konwencji i – bardzo często – niestaranność biorących się za tematy biograficzne czy historyczne polskich reżyserów sprawia, że na polskie dobre kino tych gatunków poczekamy jeszcze długo i jeszcze wiele względnie dobrych pomysłów na film zostanie spartaczonych. Mimo, że koledzy po fachu zza granicy regularnie pokazują, że można robić to dobrze. Niestety, dopóki polscy filmowcy nie wybiorą się na festiwal nieco bardziej odległy niż FPFF w Gdyni, to zamiast polskiej „Aidy” będziemy oglądać „Wołyń” Smarzowskiego a zamiast polskiego „Boskiego” – „Gierka”.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …