Zbliża się Wielkanoc. Licznik zgonów wykręca rekordy.  Zmaltretowani zarazą Polacy przyjmują kolejne ciosy. Smutni i wycieńczeni siedzą w swoich  przyciasnych klitach, kredytowanych czy najmowanych, modląc się, czy to do Boga lub Astry Zeneki o zakończenie tego koszmaru. W tym roku na zająca mogą znaleźć nie czekoladki i marcepan, a  pół tysiąca trupów i czterdzieści tysięcy zachorowań.

Rząd przywala w nich kolejnymi obostrzeniami. Nie wolno już się gromadzić, imprezować, uprawiać sportu, za chwilę może się okazać, ze zakażą wychodzenia z domów. Chyba, że do pracy. No bo gdy trzeba akumulować kapitał, to wirus jest prawie tak mało groźny, jak wtedy, gdy trzeba było wygrać wybory prezydenckie. Mimo, że wirusa łapiemy przede wszystkim w zakładach pracy, a nie na basenach, boiskach piłkarskich czy filharmoniach, to większość rzeczonych zakładów hula w najlepsze, z taką różnicą dla pracowników, że po tyrce nie mogą już popływać, poharatać w gałę czy posłuchać dobrego koncertu.  Pozostaje  kiblowanie w domowym zaciszu,  co po trzynastu miesiącach może się już powoli przykrzyć, jak każdy pobyt w więzieniu. Albo wyjście do kościoła. Tu oferta pozostaje bogata.

Katedry, bazyliki, sanktuaria, a także zwykłe dzielnicowe parafie zapewniają nam pełną ofertę. Co prawda obowiązują jakieś obostrzenia, ale kto by się tym przejmował. Skoro bozia uchroniła nas kiedyś pod Jasną Górą, to dlaczego miałaby skapitulować przed jakimś frajerskim koronawirusem? Zdjęcia z uroczystości mszalnych zadają kłam diagnozie mówiącej, że polski katolicyzm jest powierzchowny. Bo żeby w wigilię szczytu epidemii przyjmować opłatek z rąsi, którą przed chwilą dotykała kilkadziesiąt innych ust i ściskać się w zamkniętej przestrzeni,  to trzeba tego Boga mieć solidnie i w sercu i w mózgu rozrośniętego. Bo jak inaczej wytłumaczyć taki bareback?

Od kilku tygodni lekarze, politycy opozycji, działacze społeczni, a nawet eksperci zasiadający w powołanej jesienią przy premierze radzie ds. pandemii apelują o zamknięcie świątyń w okresie największego przyrostu zachorowań. Bezskutecznie. Niedzielski z Morawieckim wiedzą lepiej – kościoły są ważne jak sklepy – powiada minister. Nie wiem, o co chodzi w tym porównaniu. Ze sklepu można przynajmniej przynieść wódkę, a z kościoła chyba tylko tego wirusa. Zastanawiam się po co Morawiecki powołał tę radę, skoro teraz ma w dupie jej zalecenia? Żeby mogli o tym powiedzieć w Wiadomościach? Chyba tylko dlatego.

Kościół zachowuje się, jakby dostrzegł szansę. Konkurencja wycięta, można spędzać znudzony lud do świątyń. Abepe Gądecki wygłasza przerażające apele, aby kościoły były otwarte od rana do wieczora – tak aby każdy mógł przyjść i wziąć udział w mszy. W krakowskim kościele klecha przekonywał wiernych, że zwiększona ilość wykonanych testów PCR ma na celu zmuszenie ludzi do „spędzenia świąt w grzechu”, czyli bez spowiedzi. Mnożą się denialistyczne bzdury wygadywane przez kapłanów na kazaniach.

A rząd zaprzecza rzeczywistości i bagatelizuje zagrożenie. Minister zdrowia jest przekonany, że w kościołach są przestrzegane restrykcje. Kontroli jednak nie ma żadnych. Sami księża zresztą są mniej przekonani, w rozmowach z mediami przyznają, że tak sobie wychodzi im limitowanie wiernych. Całą to bezceremonialność można określić parafrazą ludowego powiedzenia: kościoły są i będą w pizdu otwarte. Będą otwarte, bo narodowo-katolicki  rząd wyżej stawia dopieszczenie swojego ideologicznego sojusznika od zdrowia publicznego.  Dlatego szczyt epidemii według matematyków z Uniwersytetu Warszawskiego przypadnie dopiero 18 kwietnia. My będziemy musieli Wielkanoc odchorować, oni będą mieć pełne tace.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski

Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…