Bezduszność Torysów wobec ofiar pożaru wysokościowca w Londynie jest wprost proporcjonalna do współczucia zwykłych Brytyjczyków, którzy są gotowi pogwałcić dla nich nawet „święte prawo własności”.
W gigantycznym pożarze londyńskiego bloku mieszkalnego Grenfell Tower zginęło przynajmniej pięćdziesiąt osiem osób – tyle wynosi na razie oficjalna liczba ofiar, która najprawdopodobniej jeszcze wzrośnie. Zgliszcza ostygły, nie stygnie za to dyskusja wokół tej tragedii. Jej najoczywistszym aspektem jest czysto ludzki dramat, jednak Brytyjczycy otrząsnęli się już z szoku masowej i niezawinionej śmierci, a na pierwszy plan wysunął się jej polityczny charakter. Świat dowiaduje się coraz więcej o jej okolicznościach, o dzielnicy Londynu, w której miała miejsce, o haniebnej roli, jaką odegrała w niej władza, wreszcie – o wściekłości zwykłych mieszkańców, mających już dość cynizmu brytyjskiej burżuazji.
W obliczu nieszczęścia konserwatywny rząd zachował się tak nieporadnie, że „The Guardian” słusznie orzekł, że Grenfell Tower będzie “Katriną” Theresy May. Analogia rzeczywiście jest dostrzegalna. Słynny huragan “Katrina”, który w 2005 r. zdewastował Nowy Orlean i wizerunkowo pogrążył prezydenta George’a W. Busha, jest dzisiaj wspominany przede wszystkim jako wydarzenie polityczne. Bush zlekceważył los ofiar katastrofy, a służby ratunkowe zwyczajnie nie zadziałały z powodu prywatyzacji “zarządzania kryzysami”. Większość nowoorleańczyków nie dość, że straciła dobytek, to w sytuacji kataklizmu została jeszcze opuszczona przez własne państwo. Czarę goryczy przelał fakt, że bogaci mieszkańcy zostali ewakuowani przez prywatne firmy “ratownicze”. Od tego momentu zaufanie opinii publicznej do skompromitowanego prezydenta nieprzerwanie spadało i w 2008 r. opuszczał swój urząd jako najbardziej pogardzany przywódca w historii USA.
W rezultacie dramatu Grenfell Tower premierce Theresie May grozi podobny los. Zjawiła się na miejscu, kiedy było już dawno po wszystkim, chociaż daleko nie miała, i zdołała tylko pogratulować strażakom. Rodzinom ofiar ani ludziom pozbawionym dachu nad głową nie okazała zainteresowania. Pani May wydawać się może chodzącym nieszczęściem. Po tym jak politycznie przegrała nawet wybory, które niedawno arytmetycznie udało się jej wygrać, nie zatrzymuje się w paśmie porażek i uzasadniona wydaje się prognoza, że na Downing Street zastąpi ją Jeremy Corbyn, który wokół tematu ostatniej tragedii nie przestaje się uwijać, a wypada w tym o wiele bardziej autentycznie. Nie jest to jednak wyłącznie wizerunkowy problem rządu, a szersze i złożone zagadnienie bolesnej, antyspołecznej polityki mieszkaniowej ostatnich lat.
Pytania o znalezienie nowych lokali dla pogorzelców ministerstwo budownictwa najpierw zbywało, wreszcie oświadczyło, że będą mieszkania dla poszkodowanych. Gdzie? Nie wiadomo – gdzieś się znajdą. Lokalni aktywiści i część mediów naciskała na władze, żeby osiedliły bezdomnych w tej samej dzielnicy – tu, gdzie dotychczas wiedli swoje życie, gdzie mieli rodziny, przyjaciół, pracę – by zachować w ten sposób cenną tkankę lokalnej wieloetnicznej społeczności. Decydenci Londynu i dzielnicy Kensington, w której doszło do tragedii, okazali się bardzo niechętni temu rozwiązaniu. Ludzie bardzo szybko domyślili się, dlaczego. Jest to okolica, która w ciągu ostatnich kilku lat uległa gwałtownej gentryfikacji. Sąsiedztwo Grenfell obrosło luksusowymi apartamentowcami, które powstały tam wskutek kolejnej po 2008 r. bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości. Wyrosły tam niejako “naturalnie”, ponieważ w Kensington i sąsiedniej Chelsea (z którą stanowi administracyjnie jedną dzielnicę) ceny metra kwadratowego przyprawiają o zawrót głowy, są więc idealną lokalizacją dla “inwestycji” najbogatszych ludzi Wysp i świata. Jednak również świadoma polityka mieszkaniowa władz Londynu i rządu Davida Camerona szła w kierunku wskazanym przez “niewidzialną rękę rynku”. W ramach ogólnokrajowego programu Right to Buy, samorząd Kensington i Chelsea ochoczo wyprzedawał mieszkania komunalne po znacznie zaniżonych cenach (jest to skądinąd zjawisko dobrze znane osobom z bliska śledzącym destrukcyjną politykę mieszkaniową władz Warszawy).
Stymulowało to oczywiście bańkę spekulacyjną, powodując wzrost cen i z powodu uszczuplenia funduszy uniemożliwiało tym samym uzupełnianie zasobu komunalnego. Eksperci przewidywali, że Kensington wyprzeda w ten sposób 97 procent gminnych mieszkań. Faktycznie, turbogentryfikacja prawie całkowicie wypchnęła biednych z Kensington – ku niekrytej satysfakcji agentów nieruchomości i ich bajecznie bogatych klientów, spokojnych już o to, że obecność “hołoty” nie będzie im zaniżała przebicia na metrze kwadratowym. Jednocześnie spekulanci tak wywindowali ceny mieszkań w całym Londynie, że studenci podjęli nawet zbiorową akcję niepłacenia czynszu, kolejki do mieszkań komunalnych znacznie się wydłużyły, a lokatorów zaczęto sytuować nawet poza miastem. Dla uboższej części mieszkańców Kensington zupełnie zabrakło miejsca w dzielnicy. Ich niedobitki ostały się właśnie w takich blokach jak monstrualna, 24-piętrowa Grenfell Tower. Miejsca te uchowały się jako wyjątki, pozostałości po “socjalistycznych” czasach, kiedy każda dzielnica miała obowiązek budować określoną ilość mieszkań komunalnych i dzięki temu skład klasowy nawet najdroższych okolic nie był jednolity. Resztki tamtego, bardziej równościowego społeczeństwa właśnie spłonęły. Ogień zabił kilkadziesiąt osób, reszta z ponad sześciuset lokatorów koczuje w lokalnym centrum sportowym w bezpośrednim sąsiedztwie tysięcy luksusowych i całkowicie pustych apartamentów (o łącznej wartości około 660 mln funtów, jak podaje „The Independent”), postawionych tam wyłącznie na potrzeby spekulantów.
Bieda sama z siebie nie staje w płomieniach, ale w połączeniu z antyludzką polityką Torysów sytuacja faktycznie miała prawo się zaognić. Zarówno rząd jak i samorządy będące w ich rękach przez lata prowadziły – dobrze znaną nam w Polsce – regularną wojnę przeciwko “biurokratycznym barierom” stojącym podobno na drodze rozwoju nieskrępowanej przedsiębiorczości. W lutym tego roku na oficjalnej stronie internetowej szeroko zakrojonego programu Cutting Red Tape rząd dumnie pochwalił się likwidacją 2400 przepisów. Do barier, które zdaniem “ekspertów” rujnowały branżę budowlaną i administratorów nieruchomości, zaliczono też przepisy przeciwpożarowe. Dalszego ciągu tej historii łatwo się domyślić: doktryna cięcia kosztów doprowadziła do praktycznej likwidacji bezpieczeństwa ogniowego w blokach komunalnych. Pozwoliło to m.in. na to, żeby przy okazji niedawnego remontu elewacji Grenfell Tower budynek został pokryty tanim sidingiem, pod którym ułożono łatwopalną izolację. Na całym remoncie oszczędzono w ten sposób 5 tys. funtów (podczas gdy koszt całości wyniósł 8 mln), stosując rozwiązanie, które – co ciekawe – w innych krajach, np. w Niemczech i w USA, jest nielegalne. Po tragedii Grenfell Tower brytyjskie media szybko ustaliły nie tylko fakt, że ta polityka oszczędnościowa spotkała się ze sprzeciwem czujniejszej części mieszkańców, ale i to, że aktywiści najbardziej zaangażowani w protest przeciwko planowemu narażaniu ludzkiego życia przez urzędników, byli nękani, a w końcu wytoczono im sprawy sądowe. Wielka szkoda, że prasa – jak zwykle zresztą w takich przypadkach – zainteresowała się sprawą, gdy było już za późno. Cóż, przepisy przeciwpożarowe: problematyka co prawda “mało sexy”. Ale do czasu, aż 58 osób spali się żywcem – potem już “sexy”.
Brytyjskie media zaskakująco sprawnie poradziły sobie z uwypukleniem wielu politycznych aspektów gigantycznej pożogi na londyńskim West Endzie. Opinia publiczna zdecydowanie nie przełknie bezboleśnie takiej dawki absurdów darwinizmu społecznego, jaką jej przy tej okazji zaserwowano – ludzie zwyczajnie zdali sobie sprawę, w jakiej rzeczywistości przyszło im żyć na co dzień. Oto żeby zadowolić biznes i garstkę zamorskich bogaczy, kolekcjonujących mieszkania, tak jak dzieci kolekcjonują figurki z „Gwiezdnych Wojen”, cyniczni politycy siedzący im w kieszeni pozwolili, by biedacy spalili się żywcem.
Są takie cechy kapitalizmu, które nawet pomimo prawie czterdziestu lat prania mózgów neoliberalną propagandą, muszą budzić w ludziach zwykły odruch moralnego buntu. Paradoks polega na tym, że kiedy Margaret Thatcher wykonała swe słynne salto ontologiczne, rzucając absurdalne hasło: “Coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje”, ludzie zaczęli w końcu w nie wierzyć powodowani rezygnacją. Zostali zmuszeni do uległości wobec konsekwentnie antyspołecznej polityki kolejnych rządów – polityki spod szyldu TINA, czyli “there is no alternative”. Teraz jednak, po wstrząsie pożogi, okazało się, że społeczeństwu cudem się udało ponownie zmaterializować i to w dość spektakularny sposób. Oprócz tego, że Londyńczycy masowo ruszyli z pomocą dla pogorzelców, to pokaźnych rozmiarów tłum przypuścił szturm na siedzibę władz Kensington i Chelsea i przemocą wdarł się do środka wznosząc hasła: “Mordercy!” oraz “Żądamy sprawiedliwości!”
Elita rządząca, szczególnie Torysi, mają powody, by zacząć się bać. Że niedługo stracą władzę na rzecz Partii Pracy – być może nawet na rzecz mniejszościowego rządu Corbyna – to już się wydaje wszystkim jasne. Chodzi też jednak o poniesienie odpowiedzialności w bardziej dotkliwej formie, czyli prawnej. May już zapowiedziała powołanie specjalnej komisji do rozliczenia tragedii Grenfell Tower licząc pewnie w ten sposób na przychylność opinii publicznej, może się jednak w tych rachubach przeliczyć. Kiedy komisja zacznie funkcjonować i jeżeli rzeczywiście będzie niezależna, nie sposób przewidzieć kogo z jej rządu i z jej politycznego otoczenia zdoła postawić w stan oskarżenia. Kim się zainteresuje – będzie zależało od determinacji odrodzonego społeczeństwa do narzucenia jak najbardziej politycznej i antyestablishmentowej, a najlepiej antykapitalistycznej interpretacji ostatniego dramatu, który prawie od razu przestał być rozumiany jako zwykła katastrofa, a stał się probierzem moralnej degeneracji elit. Kara – jeżeli nie sądowa, to na pewno polityczna – powinna spotkać nie tylko skorumpowanych samorządowców z Kensington i Chelsea, nie tylko biznesowych lobbystów, ale wszystkich prominentów świadomie wspierających politykę, która narażała ludzkie życie w imię partykularnych interesów. Są wśród nich [przecież nie lada tuzy, bo np. były burmistrz Londynu Boris Johnson, ministrowie Davida Camerona, a nawet sam były premier.
Jest jeszcze inny, o wiele szerszy i bardziej fundamentalny wymiar żądania sprawiedliwości w tej sprawie. Dotyczy nie garstki politycznych funkcjonariuszy, a burżuazji jako klasy, która w coraz bardziej widoczny sposób istnieje kosztem reszty społeczeństwa. Klasy, której sama funkcja w tym społeczeństwie doprowadziła do tego, co stało się w Kensington. Trudno rzecz jasna mówić tu o odpowiedzialności czysto prawnej, chodzi przecież o ustrój społeczny. Chodzi o to, że ludzie są z dzielnicy wypierani przez puste domy, że bezdomne ofiary niezasłużonego nieszczęścia muszą czekać na zmiłowanie swoich legalnych oprawców, koczując obok pustych domów, w których jeszcze przez lata nikt nie zamieszka. A przecież to oni mają moralne prawo z nich korzystać! Ten marnowany dotychczas zasób powinien zostać uspołeczniony – powinien służyć potrzebującym.
Trudno – musi się to stać z pogwałceniem „świętego prawa własności”, bo jest to doskonały przykład tego, jak instytucja własności służy wyzuciu najbardziej potrzebujących ludzi z ich fundamentalnych praw. Owszem, dla polskiego umysłu zniszczonego przez TVN i media Agory brzmi to przerażająco. Warto sobie zatem uprzytomnić, że hasło uspołecznienia luksusowych apartamentów w Kensington zostało podchwycone i funkcjonuje już w mediach, nawet całkiem mainstreamowych, np. w “The Guardian”. Podjął je też oczywiście Jeremy Corbyn, świadomie nadając swojemu politycznemu przywództwu coraz bardziej wyrazisty i – miejmy nadzieję – rewolucyjny charakter. Dla odradzającej się lewicy w Wielkiej Brytanii pokłosie dramatu Grenfell Tower z pewnością będzie miało wielkie i nie tylko symboliczne znaczenie. Jednak dopiero, kiedy puste mieszkania, w istocie zbędne ich pławiącym się w bogactwie właścicielom, trafią do tych, którzy ich najbardziej potrzebują, wtedy będzie można mówić, że zaczęła się rewolucja. Zapał do niej już jest; czy do niej dojdzie – nie wiadomo. Brytyjczycy na nią zasługują, świat jej potrzebuje.
Jak najbardziej potrzebują jej również wszyscy lokatorzy i działacze, mierzący się na co dzień z patologią reprywatyzacyjną i antyludzką polityką mieszkaniową w Polsce. Przypuszczalnie to właśnie oni najlepiej i najdogłębniej rozumieją sens pożogi w Kensington.
BRICS jest sukcesem
Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …
słuszne. dobry tekst
Bardzo dobry tekst.
Świetny tekst
Głupie pytanie: kto miał interes w pozbyciu się tych mieszkańców? A metoda skuteczna.