Strzały w kierunku ambasady USA padły, gdy Ankara jeszcze spała. Ktoś otworzył ogień z przejeżdżającego auta, i choć pozostały po tym tylko dziury w ścianie, w kontekście obecnego napięcia między Turcją a Stanami Zjednoczonymi incydent wszystkim wyostrzył zmysły. „Ten atak to próba stworzenia chaosu”- mówił rzecznik tureckiego prezydenta. W istocie jednak czynnik chaosu już dawno wtargnął do regionu, a teraz grozi pęknięciem w NATO, które niemal niezauważalnie stało się nieuniknione.
Kryzys amerykańsko-turecki ma nieoczekiwanych beneficjentów. Przykładowo w mijającym tygodniu wyszła z więzienia i dostała pozwolenie na opuszczenie Turcji 34-letnia dziennikarka Mesale Tolu, Niemka pochodzenia tureckiego oskarżona o pracę propagandową i przynależność do tureckiej Marksistowsko-Leninowskiej Partii Komunistycznej, nielegalnej, bo uważanej za „terrorystyczną”. Tydzień wcześniej Turcy uwolnili dwóch greckich żołnierzy i szefa lokalnego oddziału Amnesty International. W ten sposób po kolei usuwają punkty zapalne w stosunkach z Europą. Potrzebują sojuszników w dyplomatyczno-gospodarczym konflikcie z imperium amerykańskim.
Inni jeszcze bezpośredni beneficjenci to zachodni turyści, dla których Turcja stała się bajecznie tania. Tę wakacyjną korzyść zawdzięczają prezydentowi Stanów Zjednoczonych, który jednym podpisem podwoił degrengoladę tureckiej liry, waluty, która nie przestaje odtąd wisieć na włosku. Donald Trump, podnosząc w tym miesiącu cła na turecką stal i aluminium nie myślał oczywiście o turystach. Oficjalnym powodem, oprócz jego mantry „America first”, tj. domniemanej ochrony amerykańskiego runku wewnętrznego, był los 50-letniego pastora Andrew Brunsona, którego Turcja nie chce uwolnić bez „odpowiedniej” wymiany. Niezależnie od tego, czy chodzi tu o niewinnego duchownego (jak twierdzą Amerykanie), czy o szefa „równoległej” siatki CIA w Turcji (to wersja tureckiej prokuratury), czy ów pretekst Trumpa jest wiarygodny, czy nie, w osobie Brunsona, choćby przez zainteresowanie mediów, ogniskuje się amerykańsko-turecki kryzys. Jego przyczyny znajdują się jednak gdzie indziej, daleko poza miejscem zatrzymania pastora.
Nóż w plecy
Dojście do władzy Donalda Trumpa w Ameryce sprawiło, że państwa przyklejone tradycyjnie do największego imperium mają tylko dwa sposoby na dobre z nim stosunki. Albo wykazują totalne poddanie, jak m.in. Polska ze swoją żałosną pozycją dalekiego satelity, albo są skazane na polityczną ekwilibrystykę: trzeba zadowolić Trumpa bez narażania się na kłopoty ze strony Kongresu (lub odwrotnie) i jeszcze uniknąć zmasowanej krytyki amerykańskich mediów, które zmieniły opozycję wobec prezydenta w obsesję. Ta sztuka udaje się tylko Beniaminowi Netanjahu. Reszta przekonała się już wymownie, że nawet ugruntowane historycznie sojusze zależą wyłącznie od imperialnego widzimisię. Turcja, która dysponuje drugą po Stanach najsilniejszą armią NATO, znalazła się w tym gronie jako pierwsza.
Kiedy Trump podpisał antytureckie sankcje polityczno-gospodarcze, prezydent Recep Erdogan postanowił zadawać retoryczne pytania w New York Timesie: „Jesteśmy razem w NATO, a wy wbijacie nóż w plecy waszego strategicznego partnera? Jak coś takiego może być zaakceptowane?”. Do tego nie omieszkał „lojalnie” ostrzegać, że jeśli Stany uprą się przy „asymetrycznych stosunkach” (tj. wymaganiu podległości Turcji), przekonają się, że „Turcja ma alternatywy” i „zacznie szukać nowych przyjaciół i sojuszników”.
Tak naprawdę Turcy już od kilku lat mówią o różnych amerykańskich „nożach w plecy” i równie długo sondują sojusznicze alternatywy. Przełomem stała się wojna w Syrii i nieudany zamach stanu przeciw Erdoganowi sprzed dwóch lat.
Co nie podoba się Turkom?
Właściwie Turkom nie podoba się Ameryka jako taka: dziś, jeśli wierzyć sondażom, tylko niecałe 10 proc. widzi w niej jeszcze sojusznika. To po części owoc nacjonalistycznej pro-erdoganowskiej propagandy, ale i dość trzeźwego spojrzenia geopolitycznego. Pierwszym „nożem w plecy” w politykę turecką było w trzecim roku syryjskiej wojny odwrócenie się Amerykanów od Państwa Islamskiego (PI), by sprzymierzyć się z syryjskimi Kurdami, za pomocą których USA opanowały syryjskie pola naftowe na wschodnim brzegu Eufratu. Wcześniej Turcja była pewna, że Amerykanie po cichu popierają PI przeciw władzom syryjskim, gdyż przecież właśnie ich obalenie było politycznym priorytetem USA. Dlatego Turcy bez przeszkód handlowali ropą z PI, próbowali się układać, a nawet otworzyć jego konsulat w Stambule. Z ich punktu widzenia było to wskazane tym bardziej, że PI walczyło z Kurdami, „odwiecznymi” wrogami Turcji wewnątrz i na zewnątrz kraju, jeśli tylko mają coś wspólnego z PKK, Partią Pracujących Kurdystanu, którą przecież również Amerykanie uważają oficjalnie za „terrorystów”.
I oto Stany Zjednoczone w 2014 r. wzięły sobie tych „terrorystów” za sojuszników i zaczęły i zbroić ich na potęgę, choć PYD – Partia Unii Demokratycznej syryjskich Kurdów w pełni dzieli idee (i ludzi) z turecką PKK, uważaną za „żywotne” zagrożenie dla państwa tureckiego. Był to olbrzymi szok dla tureckich polityków, chociaż zdawali sobie sprawę, że Amerykanie traktują Kurdów tylko jako instrumenty swej bieżącej polityki. Mało tego, nie dość, że Rożawa – federacja polityczno-terytorialna syryjskich Kurdów – rosła w siłę, a z nią PKK, to w lipcu 2016 r. doszło do zamachu na władzę Erdogana, za którym, jak nie przestają podejrzewać Turcy, stali Amerykanie, konkretnie administracja Obamy i jej tajne służby.
Nawet jeśli nie zrobili tego bezpośrednio, to mieli przymknąć oko na działalność polityczną charyzmatycznego Fethullaha Gülena, zdeklarowanego wroga Erdogana przebywającego na wygnaniu w Pensylwanii, który miał ten zamach zaplanować. Erdogan, w końcu cieszący się autentycznym ludowym poparciem, nie mógł tego przełknąć, jednak miał nadzieję, że zmiana prezydenta USA przywróci dawny porządek. Tak się jednak nie stało. Turcja przesłała do Waszyngtonu 80 kartonów z dowodami zamieszania Gülena w fatalny zamach, by uzyskać jego ekstradycję, ale jak zwykle padło „nie ma mowy”.
Co nie podoba się Amerykanom?
Stany Zjednoczone, wcześniej nieco zdenerwowane ujawnianiem przez Turcję ich współpracy z PI, próbowały jakoś, jeszcze za czasów pierwszego szefa trumpowskiej dyplomacji Tillersona, załagodzić turecki gniew, oddając jej bez problemu Afrin (część kurdyjskiej Rożawy w Syrii), ale teraz wojsko tureckie stoi z naładowaną bronią dosłownie naprzeciw amerykańskiego na północy Syrii, gdyż USA nie chcą oddawać reszty posiadłości kurdyjskich w obawie utraty lokalnego sojusznika, który im pomaga okupować całą wschodnią Syrię. Ale ten potencjalny punkt zapalny to jeszcze nic, w porównaniu z regularnym już porozumiewaniem się Turcji z Rosją i Iranem, które stanowi zagrożenie dla całości interesów amerykańskich w Syrii.
Nie dość tego. Erdogan mnoży deklaracje propalestyńskie chcąc wzmocnić swoje ambicje przywódcze w muzułmańskim świecie sunnickim, kosztem Arabii Saudyjskiej, która już jawnie idzie na współpracę z Izraelem. Inaczej mówiąc, szkodzi dwóm pierwszoplanowym sojusznikom USA w regionie. Ba, Turcja ogłosiła, że ma w nosie amerykańskie sankcje przeciw Iranowi, że będzie z nim mimo wszystko handlować, co całą trójkę Arabia-Izrael-Stany doprowadziło już do białej gorączki.
W końcu „bezczelna Turcja” poważyła się na coś, co sami Amerykanie uważają za „nóż w plecy” swych tradycyjnych wpływów: porozumiała się z Wenezuelą omijając amerykańskie embargo – prowadzi wspólne interesy petrochemiczne, zdecydowała się nawet przyjąć wenezuelskie złoto narodowe do swoich banków (zamiast szwajcarskich), by je uchronić przed ewentualnym zajęciem przez Zachód. Kupno przez Turcję rosyjskiego systemu antyrakietowego S-400, w zasadzie niezgodnego z systemami NATO, to już tylko wisienka na torcie amerykańskich zarzutów.
A pastor ?
Los pastora Brunsona, którym media tłumaczą kryzys amerykańsko-turecki, wydaje się mało ważny w porównaniu z tą geopolityczną szarpaniną. Z jakichś jednak powodów Turcy uważają go za bardzo istotną kartę przetargową – chcieli go najpierw wymienić za samego Gülena. Potem zaproponowali Trumpowi, że wymienią go za odstąpienie od procedury przeciw tureckiemu bankowi państwowemu Halkbank, na który USA chcą nałożyć dziesiątki miliardów dolarów kary za domniemane łamanie sankcji przeciw Iranowi, w końcu za uwięzionego w Stanach szefa tego banku. Znowu odpowiedzią była odmowa. Uderzenie gospodarcze Trumpa w Turcję motywowane „wolnością dla Brunsona” przynosi radość turystom, ale odbija się przede wszystkim na najmniej zarabiających Turkach i zwiększa bezrobocie – postać pastora stała się nagle ważna dla milionów ludzi.
Dla tureckich mediów, w ogromnej większości oddanych Erdoganowi, pastor Brunson to nie żaden misjonarz, tylko wysoki oficer CIA. Jego domniemane zdjęcia z amerykańskiej inwazji Iraku, gdzie miał zajmować się rabunkiem złota irackiego banku centralnego, obiegają turecki internet. Podobnie jak zeznania różnych świadków, według których miał on porozumiewać się z ludźmi Gülena w Turcji w czasie przygotowań do zamachu stanu, utrzymywać kontakty z jego tajną organizacją i nawet z Kurdami z PKK. Być może administracja amerykańska „obudziła się” w kwestii Brunsona tylko dlatego, że należy on do tego samego małego Kościoła neoewangelickiego (ok. 70 tys. wyznawców), co nowy szef amerykańskiej dyplomacji i były szef CIA Mike Pompeo. Niemniej dla większości analityków, pozostaje on tylko poręcznym pretekstem dla konkretnych ruchów politycznych, nawet gdyby rzeczywiście krył się za nim jakiś szpiegowski sekret.
Chaos walutowy
Tak, czy inaczej, podziemna wojenka amerykańsko-turecka trwa. Załamanie tureckiej liry powinno teoretycznie zmusić Turcję do klasycznego rozwiązania, czyli pożyczki w Międzynarodowym Funduszu Walutowym (MFW), którego USA są głównym akcjonariuszem. Czyli – do upokorzenia. Na razie Turcy zagrali USA na nosie, przyjmując od Kataru, ostatnio wroga Arabii, 15 miliardów dolarów na ratowanie swej waluty (od MFW dostaliby w najlepszym przypadku nieco ponad 10), Chiny też pomagają, ale to oczywiście nie koniec historii.
Wraz z sankcjami przeciw Turcji, nowymi amerykańskimi groźbami przeciw jej walucie i wzrostem stóp procentowych w USA mocną słabną niemal wszystkie waluty krajów rozwijających się – rupia indyjska, argentyńskie i meksykańskie peso, brazylijskie reale, południowoafrykańskie randy. Niezadowolenie z amerykańskiej hegemonii może więc zrodzić nowe układy międzynarodowe, bardziej wielostronne. Wyjście Turcji z NATO nie jest tak nieprawdopodobne, jak się dziś uważa.
BRICS jest sukcesem
Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …
Można mieć USów poniżej pleców? Można! I jeszcze im przysrać! Szkoda tylko, że to robi sułtan. Choć może nie jest aż takim sułtanem, jak go pokazują.
Zaraz zaraz, to już Erdogan nie jest faszystą ? Aa, bo to ”nasz” faszysta [ jakie to ludziska tępe na tej lewicy, łykną każde g… byle przeciw USmanom ].
Mam nadzieję, że ten agresywny i antypokojowy pakt upadnie jak domek z kart… a świat od razu stanie się lepszy.