O tym, ile zarabia się w instytucjach kultury i dlaczego coraz mniej młodych ludzi chce wiązać z nimi swoją przyszłość, dlaczego outsourcing przynosi tylko szkodę i czy pracownice bibliotek, teatrów i domów kultury się zbuntują – po publikacji raportu Inicjatywy Pracowniczej o sytuacji zatrudnionych w warszawskich instytucjach kultury Portal Strajk rozmawia z Katarzyną Kulińską, pracownicą Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, działaczką Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza.
Nie stać nas na życie! – alarmujecie w pierwszych słowach waszego raportu „Pełna kultura – puste konta”. Wcześniej organizowaliście protesty pod tytułowym hasłem. Brzmi tak dramatycznie, że aż trudno w to uwierzyć.
Zgromadzone przez nas dane o zarobkach w warszawskich instytucjach kultury pokazują jednak, że nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Średnia wynagrodzeń tego nie pokazuje, ale rzeczywistość jest taka, że w wielu instytucjach kultury połowa pracowników zarabia mniej niż 3500-4500 zł brutto. Tymczasem według wyliczeń Inicjatywy Pracowniczej, żeby naprawdę spokojnie i godnie przeżyć miesiąc w Warszawie, która jest pod tym względem specyficznym miejscem na mapie Polski, potrzebny jest dochód rzędu 5500 zł brutto. Ogromna część pracowników kultury nie ma szans osiągnąć takiego pułapu.
Nawet po wielu latach pracy, po kolejnych podwyżkach?
Przede wszystkim awans i podwyżkę w kulturze w większości przypadków trzeba sobie wywalczyć. Przypominać się, negocjować. Brakuje siły przebicia czy odporności na stres? Pozostanie się niezauważonym i z niższą pensją.
Plagą branży, znaną mi także z bliskich obserwacji, jest uznaniowość wynagrodzeń. Osoby na takich samych stanowiskach, wykonujące te same czynności, często w ramach tej samej instytucji otrzymują wynagrodzenia w różnej wysokości. Dlaczego tak jest? Racjonalnej odpowiedzi nie ma.
Takie trudne do wyjaśnienia różnice widać w Waszym raporcie również między instytucjami o podobnym profilu. Na logikę w bibliotekach, w teatrach czy w muzeach, którym stawia się podobne zadania powinno się zarabiać analogiczne pieniądze. Tymczasem tak nie jest.
Trudno to wytłumaczyć. Różnice widać nie tylko między instytucjami tego samego typu, ale i między takimi podmiotami, które łączy i cel działalności, i organizator (marszałek województwa, ministerstwo kultury lub miasto). Z pewnością można jednak powiązać tę dziwną sytuację z faktem, iż płace w kulturze – i w instytucjach publicznych w ogóle – są niejawne. Zarówno pracodawcy w konkretnej organizacji, jak i organizatorzy placówek kultury żonglują hasłami: są pieniądze, nie ma pieniędzy, można przyznać dofinansowanie, nie można przyznać. W jednym miejscu jest bardziej operatywny dyrektor, który stara się pozyskiwać pieniądze, albo dyrektorka, która zdobywa zewnętrzne granty, gdzie indziej takich osób lub możliwości brakuje. A pracownicy nie mają nawet świadomości, czy i na ile mogą walczyć o lepsze zarobki.
Może też być tak, że placówka ma potencjał, by zdobyć dofinansowanie z zewnątrz, niezależnie od dotacji podmiotowej, ale i tak ma zablokowany fundusz wynagrodzeń, więc nie podniesie pensji ani nie zatrudni dodatkowych pracowników… chyba że na umowy śmieciowe albo drogą outsourcingu. Zamrożony fundusz wynagrodzeń ma na przykład tak szacowna instytucja jak warszawska Zachęta: w rezultacie osoby, które potencjalnie mogłyby tam pracować na pełen etat, mogą być zatrudnione co najwyżej na jakąś cząstkę.
To wszystko sprawia wrażenie jednego wielkiego chaosu, a nie przemyślanej polityki ze strony ministerstwa (a więc państwa) oraz miasta stołecznego.
Nie ma żadnej koncepcji działania w sprawach kultury. Przekonałam się o tym na własne oczy podczas spotkania strategicznego nt. polityki kulturalnej miasta na lata 2021-2030. Prace nad planowaniem, jak instytucje kultury powinny się rozwijać, jak można je wesprzeć i jak uzyskiwać dla nich dodatkowe fundusze, są dalece mniej zaawansowane, niż choćby w Biurze ds. Edukacji. W obrębie ratusza kultura jest traktowana po macoszemu, panuje przekonanie, że akurat sprawy związane z nią można odkładać na później.
Przecież ratusz, pod kierownictwem Rafała Trzaskowskiego, miał właśnie troszczyć się o kulturę, o swobodę artystycznej ekspresji. W kampanii przed wyborami samorządowymi nieustannie słyszeliśmy, że trzeba głosować na PO, bo inaczej PiS wprowadzi cenzurę, a wszystkie pieniądze przekieruje na zaprzyjaźnione, konserwatywne i narodowe podmioty i inicjatywy.
Autocenzura w środowisku i tak się pojawiła. Samorząd to jedno, a ogólna atmosfera polityczna w kraju to co innego. Nikt do końca nie wie, jakie intencje mają organizatorzy placówek kultury, ale obawy wiszą w powietrzu. Niektóre instytucje same rezygnują z poruszania tematów, które mogą okazać się drażliwe. Na szczęście w miejscu, gdzie ja pracuję, ten problem występuje na bardzo niewielką skalę. Jeszcze cieszymy się wolnością słowa (śmiech), chociaż zdajemy sobie sprawę z tego, że każdy nasz ruch jest obserwowany.
Drugie przekonanie, które ma się dobrze i szkodzi pracownikom to wiara, że praca w kulturze to wyłącznie misja. Decydenci zakładają, że nie muszą dawać podwyżek, bo przecież zawody związane z kulturą wykonuje się z powołania i pasji, nie dla pieniędzy.
Nie zdają sobie sprawy, że samą pasją nie da się w Warszawie utrzymać?! Że marne zarobki po prostu odstraszą potencjalnych chętnych?
Najwyraźniej niekoniecznie, bo problem braku rąk do pracy już jest widoczny. Nawet tutaj, w Muzeum POLIN, które i tak wdrożyło wiele korzystnych rozwiązań, jest bardzo duża rotacja pracowników i pracownic. A ci, którzy w kulturze zostają, muszą być przygotowani na to, że sytuacja ekonomiczna wymusi na nich pracę na kilku etatach, w kilku miejscach, kosztem życia rodzinnego, z nierozliczonym czasem pracy i nadgodzinami liczonymi w dziesiątkach, czasem setkach, do tego niechętnie opłacanymi.
Raport pokazuje, że w najgorszej sytuacji finansowej są pracownice – w większości kobiety – instytucji, które służą pierwszemu kontaktowi z kulturą: bibliotek czy domów kultury w dzielnicach. To zła wiadomość dla całego społeczeństwa.
Praca w takich miejscach jest ogromnie niedoceniana, a przecież wymaga szczególnych kwalifikacji: nie tylko wiedzy, ale przede wszystkim umiejętności komunikacyjnych, psychologicznych, umiejętności dotarcia do obywateli w bardzo różnym wieku. Tymczasem zarobki np. bibliotekarek są żałośnie niskie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to również dlatego, że w takich „placówkach pierwszego kontaktu” dominuje żeński personel.
Kobiety łatwiej dają się przekonać, że powinny pracować dla idei? Brakuje im siły przebicia?
Na pewno żywy jest stereotyp, że kobieta ma obowiązek opiekować się młodzieżą czy tworzyć miłą atmosferę w miejscu, do którego przychodzą mieszkańcy i mieszkanki. To nie ułatwia zrzeszania się i upominania o zapłatę…
Kolejny wątek z Waszego raportu – outsourcing. Badacze rynku pracy w Polsce, jak Katarzyna Duda, łączą to zjawisko z zaniżaniem wynagrodzeń i niepewnością zatrudnienia. Jak jest w kulturze?
Część osób pracujących w tej branży to freelancerzy, osoby zatrudnione na zleceniu do realizacji konkretnego programu, przewodnicy, którzy nie pracują w stałym czasie. Niektórzy z nich uważają, że brak etatu jest dla nich z jakiegoś powodu wygodny, w przypadku innych charakter pracy faktycznie uzasadnia inną formę zatrudnienia niż umowę o pracę.
Ale problem jest szerszy. Ciągle wisi nad nami hasło „taniego państwa”, cięcia za wszelką cenę kosztów w instytucjach publicznych, powierzania firmom zewnętrznym takich zadań jak sprzątanie czy sprzedaż biletów. Ja jestem przekonana, że instytucje państwowe i samorządowe, w tym instytucje kultury powinny dawać przykład dobrych praktyk w sprawach zatrudnienia. Niestety z jednej strony mamy przekonanie, że outsourcing jest tańszy, a z drugiej wszelką rozmowę o zwiększeniu funduszu wynagrodzeń traktuje się jako coś niestosownego. A równocześnie odkąd podniesiono minimalną stawkę godzinową i ozusowano umowy zlecenia, tak naprawdę instytucje nic nie oszczędzają na tym, że wprowadzą pracowników zewnętrznych.
Podam dość absurdalny przykład z mojego miejsca pracy. Osoby, które pracują na naszych wystawach – nazywamy je informatorami – nie są pracownikami muzeum.
Jak to?!
Zatrudnia je firma zewnętrzna. A nie można powiedzieć, by były to osoby „obce” – one przechodzą szkolenia z treści wystaw, potrafią nie tylko wskazać eksponat czy drogę do wyjścia, ale też odpowiedzieć na merytoryczne pytanie zwiedzającego, który czasem zresztą nikogo poza nimi w muzeum nie spotka.
Muzeum, organizując przetarg wyłaniający firmę zewnętrzną, która zapewni takie usługi, zawsze zastrzega, że chce, by pracownicy byli zatrudnieni na umowie o pracę. Tylko że nawet jeśli tak jest, to sam mechanizm outsourcingu sprawia, że różne firmy konkurują ceną, czyli niskimi zarobkami. Bo i czym innym mogłyby? Potem mija okres przewidziany w kontrakcie z zewnętrzną firmą, odbywa się kolejny konkurs i niezależnie od tego, kto go wygrywa, wracają do nas te same osoby. Bez szans na wyższe zarobki. W tym względzie ogranicza nas nawet prawo zamówień publicznych. Rozpisując przetarg, muzeum nie może powiedzieć: mamy pieniądze, niech informatorzy i informatorki zarabiają tyle a tyle.
Fakt, pewne rzeczy zmieniają się na lepsze: był taki czas, że zatrudniano „przy projektach”, a faktycznie do pracy biurowej, na umowy cywilnoprawne. Tego się już u nas nie praktykuje, także sami kierownicy i kierowniczki muzeum opowiadali się, by z tego zrezygnować. Ale wszystkie przykłady dobrych praktyk nie zmieniają ogólnego obrazu: nasza praca nie jest szanowana.
Taki wniosek nasuwa się przy lekturze Waszego raportu czasem w zaskakujących momentach. Na przykład płace w Muzeum Narodowym czy Bibliotece Narodowej w Warszawie są wyraźnie niższe, niż w innych placówkach muzealnych. Wydawałoby się, że rządząca prawica, która tyle mówi o narodzie i historii, ma wręcz obowiązek dbać o takie miejsce…
Tymczasem praktyka jest taka, że minister kultury jakby nie zauważał, że to nie on wstaje rano i zabiera się za organizację wystaw, kontaktuje się z artystami, pracuje nad konserwacją oraz udostępnianiem zbiorów i popularyzowaniem kultury wśród szerokiego grona odbiorców. Tak samo kompletnie umyka uwadze rządu fakt, że w tej właśnie Bibliotece Narodowej za rok połowa pracowników będzie otrzymywać wynagrodzenie w granicach płacy minimalnej.
W raporcie wzywacie, by podnieść wszystkie wynagrodzenia w kulturze w Warszawie o 1564 brutto. Dlaczego właśnie tyle?
Przeanalizowaliśmy wszystkie mediany zarobków w instytucjach kultury i sprawdziliśmy medianę warszawską. Ona wynosi obecnie 6100 zł brutto, nieco więcej, niż kwota brutto, która w naszej ocenie zapewnia spokojne funkcjonowanie w stolicy (pod warunkiem, że się nie zachoruje i nie oszczędza na przyszłość).
Podwyżka płac jest konieczna, żeby za jakiś czas nie okazało się, że młode osoby, po ukończeniu studiów, nie przychodzą już do instytucji kultury. Obecnie wielu takich ludzi podejmuje pracę, zgadza się na umowę śmieciową lub cząstkę etatu, a potem nie może doczekać się prawdziwej umowy na pełny etat. Ewentualnie dostaje ją, by za jakiś czas wrócić do zlecenia. Gorzkich historii jest mnóstwo.
Ludzie się budzą, rozumieją, że dłużej tak nie można?
Mam nadzieję… Zwykle pracownice i pracownicy zaczynają się organizować wtedy, kiedy w instytucji powstaje konkretny punkt zapalny. W naszym przypadku to była sytuacja, w której duża grupa osób była zatrudniona na umowach na czas określony i długo nie miała informacji od pracodawcy, co dalej. Mieliśmy duży grant, po jego zakończeniu większość osób w nim zatrudnionych została w muzeum, ale zanim to nastąpiło, przez kilka-kilkanaście miesięcy nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. W innych placówkach ludzie mobilizowali się np. przy okazji zmiany dyrektora.
Niestety ciągle mocno trzyma się nie tylko mit „taniego państwa”, ale i przekonanie, że każdy powinien być kowalem własnego losu, wystarczy się postarać, by się dorobić i zapewnić sobie komfortowe życie. Liczę, że nasz raport odegra jakąś pozytywną rolę, skłoni do refleksji, zachęci do działania. Tym bardziej, że coraz więcej pracowników w naszej branży przekonało się na własnej skórze, że o każdą podwyżkę trzeba się upominać, a kiedy we wspólnej sprawie działamy solidarnie, to szanse powodzenia zauważalnie rosną. Zrzeszeni zdobywamy ten szacunek, którego ciągle nam się odmawia.
Rozmawiała Małgorzata Kulbaczewska-Figat
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
„Przede wszystkim awans i podwyżkę w kulturze w większości przypadków trzeba sobie wywalczyć. Przypominać się, negocjować. Brakuje siły przebicia czy odporności na stres? Pozostanie się niezauważonym i z niższą pensją.”
…to co dla pracowników sektora prywatnego (w tym i mnie) jest „oczywistą oczywistoscią” dla zatrudnionych w budżetowce jest wielkim szokiem…
„Tymczasem zarobki np. bibliotekarek są żałośnie niskie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to również dlatego, że w takich „placówkach pierwszego kontaktu” dominuje żeński personel.”
Od pewnego czasu do pracy w bibliotekach wymaga się wyższego wykształcenia. Można by więc postawić pytanie, dlaczego osoba zatrudniona w bibliotece nie zmieni pracy choćby na wklepywanie cyferek do Excela w korpo? A no na 99,99% dlatego, że trudno znaleźć lepiej płatne równie spokojne stanowisko, na którym przez większość czasu można czytać książki lub siedzieć w necie, czyli oddawać się hobby/rozrywce. Z tego samego powodu braki w całej budżetówce dotyczą wyższych specjalistycznych stanowisk, a nie tych szeregowych.
Uh, ale farmazony. Nie od pewnego czasu, bo studia bibliotekarskie istnieją od dawna. A cała reszta, że całe dnie siedzi i czyta książki to są totalne brednie. Nigdy żeś nie pracował w bibliotece, co?
Tak się składa, że od dziecka jestem stałym gościem bibliotek i ponadto wśród znajomych mam 2 bibliotekarki – 1 ze zwykłej „osiedlowej” i 1 z uczelnianej. Chociaż obie chciałyby więcej zarabiać, to żadna nie myśli o porzuceniu znajdowania i odkładania książek, rozliczania czytelników i robienia statystyki wypożyczeń na rzecz dowolnej innej pracy. Dlaczego? Cenią sobie spokój, który rekompensuje brak wyższego dochodu. Nie są one wyjątkami, skoro wakaty w bibliotekach należą do rzadkości i wiążą się niemal wyłącznie z odejściem na emeryturę, ciążą, macierzyńskim itp.
„Nie od pewnego czasu, bo studia bibliotekarskie istnieją od dawna”
Rzecz w tym, że nie istnieje obowiązek ukończenia studiów z bibliotekoznawstwa. Wielu bibliotekarzy jest po flilologiach i pozostałych humanistykach, a w specjalistycznych zdarzają się z wykształceniem kierunkowym. Jeszcze w poprzedniej dekadzie nie brakowało również osób po ogólniakach.