Klub (Kulüp, 2021-2022) w reżyserii Serena Yüce i Zeynep Günay Tan to kolejny po Etosie (Bir Başkadır, 2020) niebywale dobry turecki serial telewizyjny wyprodukowany na zamówienie platformy streamingowej Netflix i tamże dostępny. Na pierwszy rzut oka byłby Klub emanacją ideologicznego starcia między ultrakonserwatywnymi siłami coraz bardziej faszyzującego reżimu Erdoğana, a opozycyjnymi wobec niego, liberalnymi, tolerancyjnymi, postępowymi ośrodkami kulturalnymi. Taką właśnie reputację buduje sobie Netflix również w Turcji. Ale napięcia, wokół których ten serial jest skonstruowany, i na których przecięciu we współczesnej kulturze (nie tylko Turcji) się plasuje, są znacznie bardziej złożone.
Klub to osadzona w wielokulturowym Stambule lat 50. XX wieku, ale retrospekcjami wychylająca się także kilkanaście lat wcześniej, opowieść o sefardyjskiej Żydówce i o mieście wymieszanych kultur, a także konfrontacji tych kultur z unifikującymi, wykluczającymi tendencjami nowoczesnego nacjonalizmu.
Stambuł wielu kultur
Matildę Aseo (w tej roli Gökçe Bahadır) poznajemy, gdy na mocy ogólnej amnestii wychodzi z więzienia. Przesiedziała tam kilkanaście lat – za zabójstwo ojca dziecka, które jeszcze wtedy nosiła pod sercem. Chce odzyskać swoją córkę Raşel (Asude Kalebek), która całe dotychczasowe życie spędziła w sierocińcu i ma już siedemnaście lat. Dlatego, że jest dla córki gotowa na wszystko, natychmiast wpada z jednej formy uwięzienia w drugą: podpisuje weksel in blanco i oddaje swój dowód osobisty menadżerowi Klubu Istanbul, zmuszona odtąd pracować dla Çelebiego (Fırat Tanış), początkowo w pralni lokalu, Matilda zaprzyjaźni się z jego najnowszym flagowym wykonawcą Selimem (Salih Bademci). Wśród wielu sposobów, na które córka Matildy, Raşel, spędza jej sen z powiek, jest romans z zabójczym kobieciarzem Ismetem (Barış Arduç). Dziewczyna ukrywa jednak przed nim swoje imię, bo ujawnia ono prawdę o jej żydowskim pochodzeniu.
Serial stanowi pięknie stylizowaną (od kostiumów po liternictwo), staranną, a na pewno uwodzicielską wizualnie rekonstrukcję społecznego i kulturalnego pejzażu metropolii stojącej w rozkroku na dwóch kontynentach, będącej tyglem mieszających się kultur Wschodu i Zachodu. Słychać to w dialogach, które oprócz tureckiego toczą się po angielsku, grecku i – prawdziwy smaczek tego serialu – ladino, języku sefardyjskich Żydów, wywodzącym się z hiszpańskiego, w którym rozmawia rodzina Aseo i jej kulturowe otoczenie. Nie wiem, jak wy, ale ja nigdy jeszcze ladino w filmie czy w serialu nie słyszałem (brzmi jak dziwna odmiana hiszpańskiego). Muzułmański Stambuł był jednym z miejsc, do których Żydzi Hiszpanii uciekali przed rodzącym się rasizmem odbijającego Arabom Iberię Królestwa Kastylii. Angielski to język, w którym taksówkarz Ismet rozmawia z zachodnimi klientami, w tym kobietami, z którymi flirtuje i chodzi do łóżka. W serialu poznajemy jedną, ale pewnie było ich więcej, bo nie wygląda, jakby to było dla niego coś nowego. Greka, która wkracza do serialu trochę bokiem, by w kolejnych odcinkach zaznaczać się coraz wyraźniej (właściciel klubu ukrywa swoje greckie pochodzenie), przywołuje korzenie miasta jako niegdysiejszego Konstantynopolu i stolicy wschodniego chrześcijaństwa.
Segmenty przestrzeni
Jest ulica, która reprezentuje przestrzeń życia publicznego – tam się łapie taksówki, kupuje gazety, mija witryny sklepowe i reklamy celujące w przysłowiowych „wszystkich” narodowej wspólnoty. To tam miesza się cały społeczny kocioł nowoczesnego społeczeństwa. W drodze do pracy, domu, kawiarni, po papierosy, do jubilera, do klubu. Tam się wszystko miesza, ale i uniformizuje, bo gazety, kino, radio i moda z jednej strony zależą od nowości, które kreują ich wewnętrzną dynamikę, z drugiej wytwarzają scenariusze i schematy nowej uniformizacji. Dystans, jaki nas dzieli od wąsika i żółtych golfów pod skórzaną kurtką Ismeta; dystans, jaki dzieli „religijne” stroje kobiet powszechne na ulicach współczesnego Stambułu od nasyconych kolorem, eksponujących pierś garsonek noszonych przez bohaterki serialu – to wszystko uświadamia zmienność, czasową względność i przejściowość każdej uniformizacji sfery publicznej w nowoczesnej kulturze.
Od ulicy odłącza się przestrzeń prywatna, domowa, rodzinna, ta „za zamkniętymi drzwiami”. A jednak zawsze jakoś tam zagrożona tym, że ta publiczna dosięgnie kiedyś swym spojrzeniem w jej chronione wnętrze. Stąd nieustanna obawa o rodzinne honory, potencjalne utraty twarzy oraz o bezpieczeństwo sekretów. Ale czasem – kiedy ta prywatna (domowa, rodzinna) przestrzeń jest jednocześnie przestrzenią spoza kultury dominującej w ramach aktualnego projektu nacjonalistycznego, zaułkiem kultury mniejszościowej, powodów do obaw przybywa. Podatki oficjalnie od bogactwa mogą projektować kozły ofiarne i uderzać głównie w wygodnych innowierców. Nagrody oficjalnie przewidziane dla obiektywnie najlepszych biznesmenów mogą być w istocie pomyślane tylko dla „własnowierców”, a nawet dla „własnowierców” zatrudniających wyłącznie „własnowierców”, by nie psuć narodowi krwi i kultury.
Mniejszości mają też swoje przestrzenie semi-publiczne. Nie tak publiczne, jak ogólnonarodowa ulica czy radio, ale jednak nie prywatne, nie domowe: pozwalające im się gromadzić jako enklawom w ramach szerszego społeczeństwa, chodzić razem na modły, jeść własną kuchnię, obchodzić własne wesela, mówić we własnych językach.
Centralny w tym serialu, tytułowy klub także reprezentuje coś więcej niż samego siebie. Obok codzienności ulicy, przestrzeń wyłączona z niej, ale usytuowana całkiem nieopodal, domena wieczoru, nocy i alkoholu, a nie przytomnego światła dnia. Tam kultura eksperymentuje z własnymi formami, poszukując sposobów na własną nowoczesność, które może pogodzić z innymi swoimi aspiracjami – eksperymenty, które się tu powiodą, trafią do pierwszej, publicznej przestrzeni (do radia, na uliczne plakaty, do gazet, jako elementy mody). Oferuje pewne pole dla transgresji, dla tych, którzy przestrzeni takiej potrzebują (queerujący Selim jest bez wątpienia takim człowiekiem). Obiecuje ona zarazem więcej niż faktycznie zamierza dotrzymać – jej margines tolerancji jest warunkowy, może zostać arbitralnie zawieszony, a dopuszczalne tam transgresje są kontrolowane.
Kolejną przestrzenną kategorią są tyły, zaplecza i podziemia innych, bardziej widocznych przestrzeni. Tam kryją się zasoby podtrzymujące życie społeczne: spiżarnie, pralnie, warsztaty, elektryczne bezpieczniki. Tam wykonuje się ciężką, często niedocenianą pracę, tam ma miejsce wyzysk, podstawowa relacja ekonomiczna społeczeństwa klasowego, przyjmująca nawet postać brutalnego zniewolenia, zastraszania i szantażu. Tam mieszkają najbiedniejsi i najbardziej poniewierani.
Tam też – w piwnicach, fundamentach, murach – kryją się wymazywane, spychane warstwy historycznej, kulturowej przeszłości miasta i kraju (jak motyw ukrytej prawosławnej greckiej ikony w mieszkaniu w suterenie, w którym tak długo mieszka eksploatowana Żydówka Matilda).
Soft power telewizji
Łatwo się dać złapać na prostą opozycję między radykalnym konserwatyzmem Erdoğana a liberalnym Netfliksem, który poddawałby tym serialem (w domyśle, pośrednio) krytyce kulturalny integryzm panującego obecnie w Turcji reżimu. Łapać się nie należy, bo prawda jest bardziej złożona.
Turcja jest dzisiaj najszybciej rosnącym eksporterem seriali fabularnych na świecie – prześcignęła już Brazylię i Meksyk. Europejskim widzom turecka produkcja może się kojarzyć przede wszystkim z wielkimi kostiumowymi realizacjami podtrzymującymi nostalgię za czasami osmańskiej potęgi, która ma propagandowe znaczenie dla snującego neo-sułtańskie marzenia Erdoğana. Na „szerokim Bliskim Wschodzie”, gdzie tureckie seriale są najpopularniejsze, kojarzą się one częściej z bardziej współczesnymi opowieściami – realizowanymi czy to w formacie opery mydlanej (z definicji ciągnącej się potencjalnie bez końca) czy melodramatycznego (mini)serialu o z góry przewidzianej ilości odcinków. Tamtą publiczność przyciągają np. wątki osobistej emancypacji (zwłaszcza postaci kobiecych) uzyskanej w zgodzie z czy w warunkach muzułmańskiego społeczeństwa. Można powiedzieć, że przyciągają ją wyrażane w tych produkcjach wartości znacznie bardziej liberalne, niż te, o których moc jako „zasady rzeczywistości” w granicach Turcji zabiega reżim Erdoğana. Jednocześnie te bardziej liberalne wartości (obecne w serialach) mają swój udział w ideologicznej „miękkiej władzy” Ankary w regionie: poprawiają wizerunek Turcji w oczach tych, których bez tego mogłaby uwierać świadomość wszystkiego, co Turcja nawyrabiała w Syrii, co robi Kurdom, jak eksploatuje geopolitycznie i ekonomicznie miliony uchodźców na swoim terytorium. Na tym poziomie powierzchowna krytyka konserwatywnej „nietolerancji”, jeśli wyrażona w formule podbijającego świat „postępowego” serialu, i tak w jakimś sensie może się opłacać reżimowi. Tym bardziej, że telewizja to dziś jeden z niewielu przemysłów, które wciąż stanowią prawdziwą success story w pogrążającej się od kilku lat w coraz głębszych tarapatach gospodarce Turcji.
Jedna z książek Fatimy Bhutto (z tych Bhutto – to bratanica zamordowanej pakistańskiej premier Benazir) to rodzaj planetarnego reportażu o wzrastających popkulturalnych potęgach współczesnego Wschodu rzucających wyzwanie amerykańskiej soft power w skali globu. W jej propozycji są to: Bollywood (czyli popularne kino hindi z „centralą” w Bombaju), popkultura Południowej Korei (muzyka K-pop, kino, telewizja) oraz „dizi”. Pod tym ostatnim kryptonimem (wśród znaczeń słowa w języku tureckim są po prostu: ‘seria’ i ‘serial’) kryją się właśnie seriale made in Turkey. Ale rzeczywistość imperializmu i oporu przeciwko niemu (choćby kulturalnego) jest bardziej skomplikowana. Indie są, w sensie kulturalnym, potęgą anty- i postkolonialną par excellence, niejako z definicji, nawet jeśli panujący tam akurat reżim jest skrajnie prawicowy i bezkrytycznie przytulony do Stanów Zjednoczonych. W tym sensie, że jest to trwały element kultury intelektualnej i symbolicznej nawet wbrew warunkom bieżącej polityki państwa. Ale położenie Turcji jest dziwniejsze: to od bardzo dawna sojusznik Imperium Amerykańskiego, członek NATO od 1952 roku, i to nie byle jaki (druga największa armia w Sojuszu), od dziesięcioleci wyposażony w zadanie strzeżenia wschodnich flanek amerykańskiej potęgi (Iran z jednej, Syria z drugiej, ZSSR a potem Rosja z trzeciej strony). Długo można było mieć uzasadnione wrażenie, że polityczne i ekonomiczne elity kraju, bardziej niż wykolejeniem Imperium Amerykańskiego, zainteresowane byłyby raczej zbudowaniem sobie pod jego parasolem, trochę jak kiedyś Brazylia w Ameryce Południowej, regionalnego sub-imperium, lub – pozwólmy sobie, przez analogię z drobnomieszczaństwem, na żarcik – „drobno-imperium”. Niemniej jednak w ramach tego samego porządku światowego. Są w tzw. świecie Islamu siły o znacznie bardziej antyamerykańskich motywacjach i przekonaniach niż Ankara. Ale Turcy – okazało się – najlepiej „umieją w telewizję” Turcji wywrotowość w ramach globalnego systemu amerykańskiej dominacji jest niezbyt przekonująca. Ale niepewna dziś jest również Turcji „sojuszniczość” z Amerykanami.
Marzenia o Sułtanacie
Jakby jej elity – po latach pukania do bram Europy, po latach żebrania o uznanie na warunkach dyktowanych przez dominujący Zachód – wyrzygały w końcu wzbierający im resentyment i zaczęły, nic nie porzucając ze swojego reakcjonizmu, grać na kilka frontów na raz. Od prowokacji antyrosyjskich (zestrzelenie samolotu w Syrii, śmierć ambasadora w Ankarze) po zbrojeniowe kontrakty z Kremlem. Od szantażowania Europy zalewem uchodźców z Syrii, po interesy polegające na ich przetrzymywaniu w Turcji w zamian za subwencje od Europy. Od nazywania Netanjahu zbrodniarzem, żeby zyskać w sercach muzułmanów na całym świecie, po utrzymywanie cieplarnianych warunków dla rekordowych kontaktów ekonomicznych między tureckim a izraelskim biznesem. Oraz, toutes proportions gardées, od organizowania konkursu piosenki Eurowizji, po jego bojkotowanie.
Nie można wykluczyć, że niebywały spadek wartości tureckiej liry nie jest wcale ślepym wyrokiem niewidzialnej ręki rynku, a rezultatem zorganizowanego, dokładnie wycelowanego najazdu na tę walutę. Pomyślanego jako kara za niesubordynację coraz bardziej nieprzewidywalnego „sojusznika”.
Elity reżimu Erdoğana nie są więc antyimperialne, nawet antyamerykańskie z przekonania – ale robią wielki zakład geopolityczny. Stawiają na to, że obecny porządek amerykańskiej dominacji trzyma się już tylko siłą przyzwyczajenia, i że siły tej jest już niezbyt wiele. Grając na tyle niespójnych sposobów, wykuwają przestrzeń dla własnego regionalnego imperium – takiego, jakie się uda postawić, rozepchać, pośród tego, co zostanie. Wizja świata, jaką mają przed oczami, nie jest ani trochę lepsza od tego, w czym żyjemy – chcą w nim przede wszystkim zachować lub poszerzyć własną władzę i pozycję w regionie. Całkiem możliwe, że jest jeszcze gorsza: coś w rodzaju „bałkanizacji” imperializmu (rozpadu świata na małe, wojujące imperia regionalne) i neofeudalizmu w jego ramach. Plus supertechnologie zbrojeniowe, żeby trzymać Kurdów przy ziemi i przynajmniej niektórych sąsiadów pod kontrolą. Ale w warunkach niepewności co do tego, jaki szerszy pejzaż światowy wyłoni się z kurzu po tym, jak gruchnie rozkołysane Imperium Amerykańskie, nie mają spójnego planu i robią trochę „wszystko na raz”, „wszystkiego po trochu”. Wszystko, co otwiera jakieś potencjalne ścieżki ekspansji w przyszłości. Na zasadzie: zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Soft power zawdzięczana tureckim serialom, wszystkie zakochane spojrzenia, które ich bohaterowie i bohaterki są w stanie schwytać w sąsiednich i nie tak bardzo sąsiednich, ale posiadających wspólne kulturowe punkty odniesienia (np. islam sunnicki), społeczeństwach, to potencjalny kapitał, na którym będzie można – w tym projekcie – budować przyszłą regionalną potęgę Turcji. Dlatego na obecnym etapie Erdoğan i elity jego reżimu mają interes nawet w ekspansji produkcji telewizyjnej pozornie wrogiej projektowi ideologicznemu, który forsują w samej Turcji. Dlatego na tym etapie, ktoś czasem poszczerzy zęby, żeby było jasne, kto tu rządzi, ale nie mają szczególnego interesu w zwalczaniu produktów tureckiego oddziału Netfliksa ani innych podobnie postępowych seriali.
Opór i kontent, Netflix i Erdoğan
Sytuacja jest równie niejednoznaczna w drugą stronę. Wizja kulturalnej emancypacji Wschodu, którą snuje Fatima Bhutto, jest tylko częścią prawdy, gdy ich proliferacja odbywa się w tak ogromnym stopniu za pośrednictwem kontrolowanych przez amerykański kapitał globalnych platform „kontentu”. Globalny, wciąż głównie amerykański, kapitał pozwala na rozwój form kulturalnych odwołujących się do różnych lokalnych kontekstów, przepakowując je w „brandowane” na nowo towary i sprzedając je z powrotem na lokalnych rynkach, z których chce w ten sposób więcej wycisnąć. Netflix, Disney czy Amazon inwestują w produkcję filmową i telewizyjną w Indiach, Korei Południowej, Nigerii czy Turcji, a następnie te produkty sprzedają na całym świecie, bo tylko w ten sposób mogą mocniej postawić stopę na rynkach za bardzo wcześniej od ich kontroli niezależnych.
Mimo całego tego kontekstu twórcy Klubu nie są jedynie pożytecznymi idiotami tworzącymi na przecięciu tych złożonych i niejasnych osi niejednoznacznych interesów bez ich świadomości. Nie mają wyjścia: jeżeli chcą tworzyć, gdzieś muszą produkować, skądś zyskiwać finansowanie, gdzieś tę twórczość pokazywać, by dotarła do widzów.
Podobnie jak konflikt między wielością kultur uchwyconą tu w Stambule lat 50. XX wieku, a unifikującymi, niestroniącymi od przemocy tendencjami zaangażowanego w nacjonalistyczny projekt państwa, jest tu (w Klubie) pomyślany jako moment w pewnego kontinuum z reżimem Erdoğana, sproblematyzowana jest też sama opozycja między liberalną, „tolerancyjną” i „wielokulturową” twarzą kapitalizmu, a jego twarzą konserwatywną, integrystyczną i wykluczającą (a więc poniekąd i jej dzisiejsza artykulacja, także między Netfliksem a Erdoğanem). Jedne i drugie oblicza, dopóki żyjemy w rzeczywistości, której zasadę stanowią konflikt klasowy i wyzysk, są fasadą ekonomicznej przemocy, czasem nawet komplementarnie się uzupełniają lub wymieniają zadaniami i narzędziami, w zależności od zmian koniunktury. Netflix i Erdoğan. Çelebi, który zatrudnia, owszem, Żydówki czy chrześcijanki, ale przetrzymując ich dokumenty i mnożąc groźby. Biznesmen Orhan, który „innowierców” zwalnia a Greka w sobie zabija, żeby podnieść swoją pozycję w ramach klas panujących.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…