Nie możemy dziś pisać o polskiej polityce? Może to i dobrze. Jest okazja, by przenieść się myślami na drugi koniec świata, do jednego z państw Ameryki Łacińskiej. Wydarzenia, które obecnie się z nim rozgrywają, sprzyjają refleksji. Takiej w sam raz na „święto demokracji”.
Mowa o państwie, które ma za sobą dziesięć lat rządów lewicowego prezydenta. Był wybierany na dwie kadencje z rzędu, do dziś wspominany jest z ogromną estymą. Pod jego rządami obywatele i obywatelki naprawdę „wstawali z kolan” – wskaźnik ubóstwa sięgający 36,7 proc. spadł o piętnaście punktów procentowych, 40 proc. obywateli odczuło widoczny wzrost wynagrodzeń, trzykrotnie zwiększono wydatki na służbę zdrowia i objęto wszystkich obowiązkowym ubezpieczeniem, zagwarantowano bezpłatną edukację na poziomie uniwersyteckim. Z konstytucji zniknęły zapisy przyzwalające na zatrudnianie małoletnich poniżej 15. roku życia, pojawił się obowiązek szkolny. Prezydent, nazywający siebie chrześcijańskim socjalistą, rzucił również wyzwanie światowemu mocarstwu: zamknął jego bazę wojskową w swoim kraju, do jednej z placówek dyplomatycznych przyjął ściganego na całym świecie sygnalistę, ogłosił, że nie będzie spłacał zadłużenia zagranicznego, jakie zaciągnęła rządząca niegdyś jego krajem autorytarna junta wojskowa.
Kiedy minęły dwie prezydenckie kadencje, następcą został człowiek przez prezydenta popierany – jego bliski towarzysz broni, nawet przez pewien czas wiceprezydent, spod tych samych sztandarów. Nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Już nie mówił o kontynuowaniu obywatelskiej rewolucji, o socjalizmie i równości – na nowo podjął negocjacje z międzynarodową finansjerą, która niegdyś traktowała jego kraj jak republikę bananową. Ignorował strajki pracowników, demonstracje rdzennych ludów, protesty studentów. W końcu na początku października zatwierdził decyzję, która boleśnie uderzyła mieszkańców po kieszeni: na polecenie swoich nowych „przyjaciół” z Międzynarodowego Funduszu Walutowego zaprzestał subsydiowania paliw. Wiadomo, że to dopiero pierwsza z „reform”. Bo trzeba oszczędzać, jak nakazali neoliberalni doktrynerzy. Bo „rozbuchane wydatki państwowe” i wyciąganie ludzi z biedy to zło.
Ludzie się zbuntowali. A może po prostu potraktowali serio słowo „demokracja”? W końcu znaczy ono „władza ludu”, nie „wrzucenie kartki do urny raz na cztery lata i pokorne patrzenie, co dalej”. Ludzie wyszli na ulice. Pokojowo, ale stanowczo, tysiącami, potem dziesiątkami tysięcy. Wzywali rząd i prezydenta, który ich zdradził, do ustąpienia. Gdy na niego głosowali, popierali zupełnie inny program – przypomnieli mu o tym. On wysłał im naprzeciw policję. Był gaz łzawiący, armatki wodne, a dziś, po ponad tygodniu protestów, także ostra amunicja. Liczba rannych idzie w setki. Zabitych na razie doliczono się siedmiu. Lud o tym wie i ciągle demonstruje, gniewny, teraz już nie całkiem pokojowy – bo widzi, że podeptano jego głosy, że szykuje mu się powrót do tego piekła, z którego już się wyrywał. Prezydent nie miał odwagi stanąć z wyborcami twarzą w twarz, uciekł ze stolicy, ale czuje, że nie może być pewien, że przetrwa kryzys. Jego najpoważniejszy atut to w tej chwili poparcie wojska i policji, zdecydowanej dalej strzelać do demonstrantów. Po raz drugi zaprosił delegację protestujących na negocjacje. Pierwsze były farsą, ale zaproszenie zostało przyjęte. Co będzie dalej? Zastanawia się niejeden ważny polityk nie tylko w latynoamerykańskim kraju, zastanawiają się „eksperci” z MFW.
Zastanawiają się też głównonurtowe, liberalne, prodemokratyczne media. Nie! One już zdecydowały, polskie też: ograniczyć doniesienia z walczącego kraju do minimum. Nie pisać o oporze przeciwko neoliberalizmowi, nie pokazywać czerwonych flag, które powiewają na demonstracjach obok sztandarów rdzennej ludności. Bo jeden tylko kraj Ameryki Łacińskiej ma prawo, by konflikty w nim były relacjonowane w szczegółach: to Wenezuela, a i to tylko w narracji z góry ustalonej: o dobrych bojownikach o demokrację, których Juan Guaido prowadzi w „walce z komuną”. To wenezuelskie demonstracje w Wenezueli, o ile są proliberalne i proamerykańskie, omawiać należy regularnie, na odpowiednim tle, z dokładnym opisem każdego błędu budowniczych socjalizmu XXI w. Demonstracje, na których ludzie domagają się, by nie odchodzić od lewicowej linii i kontynuować pokojową rewolucję, która dała nowe życie tysiącom z nich, nigdy nie zasłużą na taki zaszczyt.
„Rewolucji nie pokażą w telewizji” – taki tytuł nosił film dokumentalny o nieudanym, wspieranym przez USA zamachu stanu przeciwko Hugo Chavezowi w 2002 r. Pasują te słowa także do trwających obecnie masowych protestów, ludowego powstania w Ekwadorze, bo o nim właśnie mowa. Czytelnicy Portalu Strajk, którzy jako jedni z nielicznych w Polsce mieli szansę o tych wydarzeniach po polsku poczytać, pewnie już zresztą opisywane państwo rozpoznali. Wszystkim zaś pozostaje refleksja: ile warta jest we współczesnej, zglobalizowanej dyktaturze kapitału ta wolność od urn i kartek wyborczych, skoro tak łatwo przychodzi politykom (nie tylko z Ekwadoru) przekreślać swoje obietnice, wysyłać policję przeciw ludziom, którzy po prostu chcieli ich realizacji, i pod obce dyktando działać przeciwko własnym obywatelom. U nas będzie inaczej?
#Ecuador | The Confederation of Indigenous Nationalities of Ecuador (CONAIE) confirms that there is heavy repression occurring right now around the 'Casa de la Cultura’ in Quito.#ParoNacionalEC #MasacreEnQuito https://t.co/I2JuJAkyZl
— teleSUR English (@telesurenglish) 12 października 2019
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …