Święto Niepodległości powinno być dla mieszkańców polskiej stolicy dniem miłym i spokojnym. Niestety od ponad dziesięciu lat jest dniem paskudnym. Historia ostatniej dekady niesie nam jasny przekaz – jeśli chcesz sprawić sobie dobry dzień 11 listopada – nie wychodź na ulice, a najlepiej wyjedź w cholerę z miasta i wyłącz telefon.

Zatrucie Święta Niepodległości zawdzięczamy manifestacji zwanej „Marszem Niepodległości”, która od 2010 roku funduje nam żenujące obrazki: demolki, pobicia, hasła rodem z hitlerowskich Niemiec.

Jeśli łudzisz się, Drogi Czytelniku, że w tym roku odetchniesz z ulgą i przespacerujesz się Warszawą wolną od smrodu rac, dźwięków tłuczonego szkła i kakofonii agresywnego darcia mordy, niestety czeka cię rozczarowanie. Owszem, Sąd Apelacyjny w Warszawie podtrzymał decyzję, która uniemożliwia traktowanie przemarszu jako zgromadzenia cyklicznego. Zgadza się – prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski zapowiedział, że zgłosi policji nielegalność ewentualnego zgromadzenia. Zrobi tak, bo musi pokazać, że coś robi – oczekuje tego od niego elektorat. Problem jest taki, że ani sąd, ani stołeczny włodarz nie mają żadnych narzędzi, by Marsz Niepodległości zatrzymać.

Marsz Niepodległości od dawna wymyka się polskiemu prawu. Za rządów Platformy Obywatelskiej bezkarność jego liderów ukazywała nam słabość państwa. Artur Zawisza mógł nazwać decyzję o rozwiązaniu zgromadzenia „świstkiem z ratusza”, a Tumanowicz z Winnickim – klepać z cynicznymi uśmieszkami kłamstwa o „prowokacji antify”, kiedy przyszło im się tłumaczyć za dewastacje. Konsekwencje spotykały co najwyżej ich szeregowych żołnierzy. Ale ich niedola bonzów Marszu Niepodległości obchodziła tyle, co rozbita latarnia na Placu Konstytucji.

PiS przed pierwsze lata swoich rządów nacjonalistów oswajał. Pilnując prawego skrzydła, inkorporował i wdrażał większość postulatów brunatnego motłochu: szczuł na uchodźców, gejów czy Żydów, wynosił pod niebiosa Wyklętych, deptał wartości egalitarne, a kiedy było trzeba – również tych, którzy ośmielili się stanąć w ich obronie.

W 2018 roku władza rozpoczęła proces podporządkowywania Marszu Niepodległości swoim celom. Kiedy prezydent Gronkiewicz-Waltz wydała zakaz, rząd z prezydentem dali nowemu wtedy liderowi MN – Robertowi Bąkiewiczowi parasol prawny i ostatecznie przemaszerowali wspólnie, śmiejąc się w twarz władzom stolicy.

Dziś Robert Bąkiewicz jest już chłopcem Jarosława Kaczyńskiego. Prezes w niego zainwestował. Trzy bańki przelane z budżetu Ministerstwa Kultury, wystarczyły do zapewnienia tymczasowej sterowności nad nacjonalistyczną bojówką. Test sprawności (i wierności) odbył się przy okazji zagłuszenia proeuropejskiej demonstracji na Placu Zamkowym 10 października. Cała Polska zobaczyła wtedy Roberta Bąkiewicza w roli psa łańcuchowego pisowskiej władzy.

Marsz Niepodległości się odbędzie, bo odbyć się musi. Żadne prawo, żaden prezydent Warszawy i żaden zakaz tego nie zmienia. Kaczyński dba o to, by jego ludzie czuli się w Polsce swobodnie i bezpiecznie, bez względu na to z jaką bezczelnością sobie poczynają. Heloł, prezesem Orlenu wciąż jest Daniel Obajtek. Ten obrazek ma zobaczyć cały kraj – Marsz idzie, bo jest po stronie władzy. Marsz idzie, bo mu wolno. Marsz maszeruje, bo władzy się podporządkował.

Cokolwiek się zatem na Marszu wydarzy: czy spłonie mieszkanie, czy jakaś kobieta dostanie z liścia, czy też może pobiją się chłopaki z policją, możemy być pewni, że ani Robert Bąkiewicz, ani żaden z jego kolegów konsekwencji prawnych obawiać się nie musi. Zbyt ważny jest dziś dla tych, co są ponad prawem.

 

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Syria, jaką znaliśmy, odchodzi

Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …