Ukraińcy zamiast „armii, języka i wiary” Petra Poroszenki wybrali wiarę w to, że Wołodymyr Zełenski wywróci do góry nogami cały oligarchiczny system. Obywatelki i obywatele Litwy gremialnie zagłosowali na byłego wiceprezesa banku, który skutecznie przekonywał, że jest… człowiekiem spoza establishmentu. Po raz drugi mieszkańcy wschodnioeuropejskiego państwa wystawiają druzgocącą ocenę dotychczasowej elicie rządzącej – i po raz drugi nieuchronnie czeka ich ogromne rozczarowanie.
Wynik drugiej tury wyborów na Litwie nie pozostawia wątpliwości: nieco ponad 65 proc. głosów oddano na niezależnego kandydata Gitanasa Nausėdę, nieco mniej niż 33 proc. na Ingridę Šimonytė, popieraną przez konserwatywno-narodowy sojusz Związku Ojczyzny-Litewskich Chrześcijańskich Demokratów.
Po stronie Nausėdy stanęły w drugiej turze tysiące głosujących, którzy w turze pierwszej rozdzielili się między różnych kandydatów obiecujących zmianę. Zwycięzca przejął elektorat premiera Sauliusa Skvernelisa ze Związku Zielonych i Rolników, który w pierwszej turze wywalczył 19 proc. i trzecie miejsce obietnicami transferów socjalnych, walki z szarą strefą i zatroszczenia się o tych, którzy wyszli najgorzej z transformacji lat 90, a potem ucierpieli w czasie kryzysu po r. 2008. Po kilka procent dołożyli mu zwolennicy socjaldemokraty Vytenisa Andriukaitisa oraz mniejszość polska, która poparła go niemalże jednogłośnie. Nie udało mu się sięgnąć tylko po jedną grupę – najlepiej na Litwie zarabiających, żyjących na najwyższym poziomie mieszkańców Wilna, Kowna i w mniejszym stopniu Kłajpedy. Ci w pierwszej turze dali przewagę Ingridzie Šimonytė i w turze drugiej również przy niej zostali. W stolicy Litwy na kandydatkę popieraną przez konserwatystów głosowało niemal 50 proc. wyborców. Oni nie czuli potrzeby zmian; gospodarczy liberalizm i proeuropejski kurs tworzą środowisko, w którym czują się świetnie. Reszta Litwinów i Litwinek o zmianę wołała wręcz desperacko.
Ziemia porzucona
Jeśli porównać społeczeństwa Unii Europejskiej pod względem nierówności dochodowych, okaże się, że bardziej rozwarstwione od litewskiego jest tylko jedno, bułgarskie. Co dziesiąty mieszkaniec Litwy nie ma w domu kanalizacji – tu gorzej wypadają tylko Rumunia i Bułgaria, a podobne wskaźniki ma sąsiednia Łotwa. I dla Łotyszy, i dla Litwinów ratunkiem pozostaje emigracja. Ziemie nad Niemnem, Bałtykiem i Wilią od 1990 r. opuściło na stałe ponad 700 tys. ludzi, wybierając w blisko połowie przypadków jako cel wyjazdu Wyspy Brytyjskie. Szczyt wyjazdów przypadł na kryzysowe lata 2009-2011; w ogólnym rozrachunku kraj stracił, wskutek ujemnego salda przyrostu naturalnego i migracji prawie 25 proc. populacji, z jaką wchodził w nowy okres niepodległości. W 2011 r. spis powszechny wykazał czarno na białym, że 3,6 mln mieszkańców Litwy to już przeszłość – w najlepszym razie pozostało ich mniej niż trzy miliony. Jeśli po 2014 r. trend ten został minimalnie złagodzony, to tylko dzięki migrantom z jeszcze biedniejszej Ukrainy.
By wyludnienie i opuszczenie litewskiej wsi zobaczyć na własne oczy, wystarczy wsiąść w Wilnie do autobusu – często nieproporcjonalnie do jakości usług drogiego – i wyruszyć w dowolnym kierunku. I z drogi na Kowno (zachód), i z trasy w kierunku kurortu w Druskiennikach (południe), i z wiodących na północ szos na Wiłkomierz i Ucianę roztaczają się te same widoki: puste pola, oddalone od siebie nawzajem miejscowości, puste domostwa, porzucone budynki gospodarcze, opuszczone szkoły z czasów „radzieckiej okupacji” albo nawet nowsze.
Nausėda przejechał wszystkie te szlaki: podczas kampanii wyborczej był w praktycznie wszystkich miastach i powiatach Litwy. Spotykał się z mieszkańcami, maksymalnie wykorzystując potencjał rozpoznawalności, jaki zebrał przez lata, występując regularnie w litewskiej telewizji w najrozmaitszych programach – od polityki i ekonomii po kuchnię. Nie zawahał się wyciągnąć ręki do mniejszości narodowych, spotykając się z litewskimi Polakami i Rosjanami. Wszystkim opowiadał o wyrównywaniu szans, o państwie, które pomaga, a nie zostawia na pastwę losu. – Państwo dobrobytu jest latarnią, do której musi zmierzać zgubiony i zmęczony okręt naszego kraju – oznajmił już pierwszego dnia, rozpoczynając starania o prezydenturę.
Prawica odgrzebuje równość
Na tym nie poprzestał: w toku kampanii zadeklarował m.in., że pociąga go niemiecki model społeczny, który poznał w trakcie studiów podyplomowych w Mannheim. Zapewniał, że i na Litwie chciałby zobaczyć, jak rząd negocjuje ze społeczeństwem, zawierane są układy zbiorowe, a związki zawodowe występują jako reprezentanci interesów różnych grup zawodowych. Brzmiało to jak piękna opowieść w kraju, gdzie już nie tylko lewicowe i równościowe ideały, jak i elementarna pracownicza samoorganizacja, w dużej mierze na własne życzenie partii i central związkowych, przeszły niemalże do historii. Dość powiedzieć, że wielki strajk nauczycieli w listopadzie-grudniu ubiegłego roku był pierwszym takim wydarzeniem od lat i totalnie zaskoczył całą litewską elitę polityczną. Nausėda i do niego pośrednio nawiązał, zobowiązując się, że jako prezydent weźmie pod osobistą kuratelę budzące duże emocje reformy służby zdrowia i systemu edukacji, będzie łagodził międzypartyjne spory i sprzyjał wypracowywaniu konstruktywnych rozwiązań.
Ingrida Šimonytė teoretycznie rozumiała, że starcie dwojga prawicowych kandydatów zamienia się w dyskusję o równości. Przyznawała, że obsesja na punkcie niskich podatków, które zapewnią powszechny dobrobyt przyciągając inwestorów, prowadziła na Litwie raczej do upadku usług publicznych, służby zdrowia, oświaty. Przekonywała, że nie jest zwolenniczką hasła „radź sobie sam”. Ostatecznie jednak liberałka pozostała liberałką: nie zdobyła się na słowo krytyki pod adresem podatku liniowego, jaki obowiązuje na Litwie, zwiększanie wydatków publicznych nazywała „rozwiązaniem na krótką metę”, a gdy obiecała dyskusję o „nowym kontrakcie społecznym” nie omieszkała dodać, że model skandynawski to oczywiście jakiś punkt odniesienia, ale ona ma wobec niego „liczne poważne wątpliwości”.
Dwie strony medalu
Litwinki i Litwini – poza tymi najlepiej sytuowanymi, o których wspomniano – tak bardzo oczekują zmian, że wynik drugiej tury okazał się w takiej sytuacji przesądzony. Jeśli coś zadziwia, to najwyżej fakt, jak łatwo udało się sprzedać kandydata z samego serca establishmentu jako osobę „z zewnątrz”. Dowodów na to, że Nausėda i Šimonytė to dwie strony tego samego medalu, jak celnie zauważył pokonany w pierwszej turze premier Skvernelis, było aż nadto.
Oboje studiowali na tym samym wydziale ekonomicznym Uniwersytetu Wileńskiego, a w dalszej karierze zawodowej pracowali w Banku Litwy. Nausėda był tam zastępcą kierownika wydziału, potem dyrektorem departamentu polityki pieniężnej i wreszcie od 1998 do 2000 r. członkiem zarządu. Trzynaście lat później stanowisko pierwszej wiceprezes tego samego zarządu objęła Šimonytė, dla której nie był to bynajmniej szczyt kariery: bezpośrednio wcześniej, od 2009 do 2012 r. pełniła funkcję minister finansów w centroprawicowym rządzie Andriusa Kubiliusa. To ona współodpowiadała za cięcia wydatków publicznych, które pociągnęły za sobą dalszą pauperyzację społeczeństwa i wzmożenie fali migracji. Nausėda, który podobno już w latach 90. kochał państwo dobrobytu, nie odezwał się wtedy choćby ze słowem krytyki wobec cięć. Kontynuował karierę w Vilniaus Bankas, potem przekształconym w oddział szwedzkiego banku SEB. A już w 2018 r. rozważał nawet start w tych samych prawyborach u konserwatystów, które wygrała ostatecznie rywalka. To, że ostatecznie stanął do wyścigu jako niezależny, było znowu dowodem na to, że lepiej od Šimonytė opanował sztukę politycznego marketingu.
Grybauskaitė-2
– Niezależnie od tego, które z nich by wygrało, do pałacu prezydenckiego wprowadzi się „Grybauskaitė-2” – nie ma wątpliwości Jonas Mickievičius, socjalistyczny aktywista, redaktor marksistowskiego portalu “Kibirkštis” (“Iskra”). – Czy były między nimi realnie jakiekolwiek programowe różnice? Šimonytė w polityce zagranicznej jest całkowicie zorientowana na Stany Zjednoczne, podczas gdy Nausėda – bardziej na Unię Europejską. Podczas ostatniej debaty kandydatów stwierdził, że w razie kontrowersji na linii UE-USA poparłby Europę, podczas gdy jego rywalka przekonywała, że Litwa „w każdych okolicznościach” musi stać po stronie „strategicznych partnerów”. Poza tym Šimonytė, pozując na nowoczesną, europejską przywódczynię, opowiedziała się za prawami osób LGBT. Nausėda starał się temat omijać.
Wątek polityki zagranicznej stał się głośny, gdy Nausėda pozwolił sobie na sugestię, że zmieni język komunikacji ze wschodnim sąsiadem na bardziej dyplomatyczny. Część komentatorów z Rosji, najwyraźniej bardzo chcąc zobaczyć w krajach bałtyckich choćby najdrobniejsze odstępstwo od pronatowskiej linii, bardzo tę wypowiedź nagłośniła. Tym bardziej, że Šimonytė była w tej sprawie nieprzejednana, chwaląc postawę i działania poprzedniczki i zapowiadając ich wierną kontynuację. Tyle, że akurat w tym względzie konsensus na litewskiej scenie politycznej jest absolutny, a Nausėda niczego zmieniać nie ma zamiaru. W cieniu komentarza o dyplomatycznym języku pozostały inne – o tym, jak bardzo wileńskiemu bankierowi podoba się idea budowy w Polsce Fortu Trump, a jego politycznym idolem jest inny amerykański prezydent Ronald Reagan. – Dotychczasowy kurs integracji europejskiej, totalna rusofobia i ślepa nienawiść do wszystkiego, co radzieckie, podniesiona do rangi ideologii państwowej, pozostaną na swoim miejscu – komentuje Jonas Mickievičius. – Podobnie jak wszystkie inne elementy litewskiej rzeczywistości. Nie zmieni się również to, że ludzie młodzi, którzy mogliby coś zmienić, wyjeżdżają. Na miejscu zostaje cienka warstwa zamożnego mieszczaństwa – podsumowuje, dodając, że szczątkowej litewskiej lewicy nie stać na sztuczny optymizm.
Co innego prawica, która może świętować sukces operacji wizerunkowej, jaką było sprzedanie finansisty i miłośnika wolnego rynku – jako dobrego przywódcy pochylającego się nad swoimi udręczonymi rodakami. Wynik, jaki zrobił Nausėda w drugiej turze, zadziwił nawet komentatorów prognozujących jego zwycięstwo. Sztabowcy i zwolennicy „niezależnego kandydata” zdawali sobie sprawę z faktu, że jego wizerunek człowieka przejętego losem ludu jest bardzo kruchy. By go podważyć, wystarczyłoby odgrzebać wypowiedzi bankowca z początkowej fazy kampanii wyborczej, najlepiej te udzielane mediom zagranicznym. W październiku 2018 r., gdy strajk nauczycieli dopiero się zaczynał i temat równości ledwie majaczył na horyzoncie, Nausėda w rozmowie z polskim „Przeglądem Bałtyckim” chwalił cięcia dokonane przez rząd Kubiliusa i zapowiadał działania na rzecz zmniejszenia dystansu między światem polityki i biznesu.
To już jednak przeszłość. Teraz prawica może przejść do zabezpieczania sceny politycznej przed nagłymi wstrząsami, by spokojnie ugruntować swoją dominację, na chwilę podważoną w 2016 r. przez wyborczy sukces eklektycznego, nieprzewidywalnego Związku Zielonych i Rolników. Prezydent-elekt już przekonuje Sauliusa Skvernelisa, by – wbrew pierwszym zapowiedziom po wyborczej przegranej – pozostał na urzędzie premiera. Konserwatystom bardziej opłaca się zaczekać, by Związek Zielonych i Rolników jeszcze trochę porządził, jeszcze trochę stracił w sondażach i w wyborach w przyszłym roku przegrał wyraźnie. A wtedy premierem z ramienia Związku Ojczyzny-Litewskich Chrześcijańskich Demokratów może zostać… Ingrida Šimonytė. I wszystko wróci na swoje miejsce.
BRICS jest sukcesem
Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …