O imigranckim życiu, doświadczeniu wyzysku w najróżniejszej postaci i o tym, skąd brać siłę w walce o prawa pracownicze Portal Strajk rozmawia z Julią Marciniak – Polką w Irlandii, dawniej pracowniczką gastronomii, menadżerką i kelnerką, a dziś etatową działaczką irlandzkiego związku zawodowego Unite the Union.


Skąd się wzięłaś w Irlandii?

Jak to skąd – wyjechałam za pracą…

W nieznane?

Moja siostra była już tutaj wcześniej, taki więc miałam jakiś start. Ale tak, to był impuls. Byłam młoda, myślałam, że nauczę się języka, poznam nowych ludzi. W Polsce pracowałam wcześniej łącznie sześć lat, od czasów liceum, głównie jako kelnerka. Na czarno, nigdy nie widziałam żadnej umowy o pracę. Stawka? Miałam cztery złote za godzinę, większą część dochodu stanowiły napiwki.

W 2008 r. zostałam menadżerką w dwóch lokalach w samym centrum Wrocławia, gdzie wcześniej byłam kelnerką i barmanką. Był to ogromny przywilej. Dwudziestoletnia kobieta – menedżerka! Coś niespotykanego w tamtym czasie.

Zaraz, i wtedy też nie miałaś umowy o pracę?!

Nikt w tych knajpach nie miał umowy, kompletnie nikt, ani kelnerki, ani barmani, ani ja. To było absurdalne. W moich rękach była masa dokumentów, masa kwitów, masa odpowiedzialności, a umowy nie było.

Do tego w pewnym momencie atmosfera w pracy stała się straszna, szef przekraczał wszelkie granice, jeśli mowa o traktowanie pracowników, a w szczególności pracownic. W  moją stronę leciały teksty, że mam kogoś zwolnić, bo ma „za grubą dupę”. Myśmy się go po prostu bali. Wszyscy byliśmy młodzi, prawie dzieci, dużo sobie pewnie dopowiadaliśmy, ale jednak dawało do myślenia to, że ten człowiek miał dwie dochodowe knajpy w centrum miasta, a oficjalnie nie zatrudniał nikogo.

I to tam zaczęła się Twoja działalność związkowa?

Udało mi się namówić ludzi i po prostu wszyscy jednego dnia rzuciliśmy pracę. Nie była to dla mnie wtedy jakaś „akcja pracownicza”, po prostu mieliśmy dość. Sprawa stała się głośna w środowisku. Gastro to mała społeczność, a oba lokale musiały się nagle zamknąć z dnia na dzień. Stwierdziłam, że jestem spalona w swoim własnym mieście i wyjechałam do siostry.

Trafiłaś do Irlandii w środku kryzysu…

No właśnie, przywitała mnie recesja! Także nieźle się… (śmiech)!

Pojechałam za pożyczone pieniądze, jak wielu innych polskich pracowników, a szybko okazało się, że nie jest wcale łatwo. Pracę znalazłam po miesiącu. Do tego czasu zdążyłam się dodatkowo zadłużyć, a ceny wynajmu pokoju czy mieszkania w Dublinie należą do najwyższych w Europie.

Szukałam pracy cały miesiąc, bo potencjalni pracodawcy chcieli tylko wiedzieć, czy pracowałam wcześniej w Irlandii, doświadczenie z Polski nie miało znaczenia. Później przekonałam się, że miało to jakiś sens – tam wiele rzeczy wygląda inaczej niż w Polsce, musiałam się wiele nauczyć. Do tego od kobiet praktycznie wszędzie wymagano angielskiego. Mężczyzna mógłby jeszcze próbować złapać jakąś pracę fizyczną czy na zmywaku, gdzie język nie był potrzebny, ale ja, zanim w ogóle poszłam na rozmowę do miejsca, które ostatecznie mnie przyjęło, musiałam zdać test z angielskiego.

Od czego zaczęłaś?

Zostałam kelnerką w restauracji hotelowej. Pierwsze, co mnie tam spotkało, to obniżka płac ze względu na kryzys, jak i zwolnienia wśród starszych koleżanek z pracy. Były natomiast umowy, mieliśmy więc jakiekolwiek zabezpieczenia, przynajmniej na papierze. Ale warunki pracy…

Gorsze niż w Polsce?

Nigdy nie było tak źle. Chociaż pracowałam już w gastronomii, w której pracownika (a zwłaszcza kobietę!) różne rzeczy mogą spotkać, tutaj poczułam, czym jest prawdziwy wyzysk. Na śniadanie mogło przyjść nawet 300 osób, w krótkim czasie trzeba było sprzątać i na nowo nakrywać stoły, a do obsługi takiego tłumu było nas z menadżerem trzy osoby, przy czym ja miałam jeszcze przy sobie telefon i mogłam być wywoływana, by robić room service. Ale nawet jeśli trudno było znaleźć czas na to, żeby się napić wody czy skorzystać z toalety, cieszyliśmy się, gdy klientów było dużo. Tylko wtedy mogliśmy pracować. W ciche dni od razu wysyłano nas do domu. Umowy nie gwarantowały nam przepracowania standardowych 40 godzin, wiec niemożliwa była jakakolwiek stabilność finansowa.

Gastronomia w Irlandii to sektor zdominowany przez imigrantów. W hotelu pracowali ludzie z całego świata, z tego, co pamiętam, 26 różnych narodowości, ale Irlandczyków wśród nich w zasadzie nie było. Wszyscy byliśmy zdesperowani finansowo, nie znaliśmy prawa pracy, a pracodawcy to wykorzystywali. Brak przyjaciół i rodziny nie pomagał. Przecież nie będę dzwonić do matki, mówiąc, że ze względu na tryb pracy śpię po cztery godziny na dobę, a płaca w zestawieniu z kosztami utrzymania jest marna i że chcę do domu.

Na nas, migrantów, zrzucano najgorsze prace. Naruszano też zasady bezpieczeństwa pracy i nasze prawo do odpoczynku. Potrafiłam skończyć zmianę o dwunastej w nocy i zaczynać następną o szóstej rano. Co więcej, sprzątaczki hotelowe, Polki i inne migrantki, były zmuszane do przynoszenia własnych środków czystości, bo hotel „musiał oszczędzać”.

Słucham?!

Pytałam koleżanki: „Jak to, sama to kupujesz?”, a one mi odpowiadały: „No co? Wydam euro pięćdziesiąt na płyn do szyb, bez niego to wiesz, ile ja się nap***lę, żeby wyczyścić lustro?”

Takie rzeczy w XXI wieku, w cywilizowanym kraju w bogatej Europie…

To wszystko było nielegalne. Firma powinna sama zapewniać pracownikom sprzęt do pracy, a przerwa miedzy zmianami trwać minimum jedenaście godzin, ale nikt tego nie respektował i nadal nie respektuje. Poznałam też tzw. split-shift, tryb pracy, które nie znałam w Polsce. Pracujesz od szóstej do dwunastej, potem idziesz do domu, wracasz i znowu pracujesz od piątej do zamknięcia…

W Polsce to też już jest. Spotkałem się z czymś takim wśród listonoszy. Takie zmiany niszczyły ludziom życie: psychikę, zdrowie i relacje.

W takich warunkach nie masz w ogóle życia… a ja w tym hotelu przepracowałam cztery lata. Nie byłam w stanie zmienić pracy, bo dopadło mnie załamanie nerwowe. Uwierzyłam, że niczego innego nie potrafię robić. Do tego spotkałam się z bullingiem… w Polsce nazywacie to mobbingiem. Tutaj mówimy bulling, harassment. W każdym razie byłam bezradna. Poszłam w pewnym monecie do HR-u i powiedziałam żeby zwrócili uwagę na kilka rzeczy, że po prostu w takich warunkach się nie da pracować. To było w końcu niezgodne z prawem.

Co od nich usłyszałaś?

Myślałam, że to są ludzie, którzy mają bronić naszych praw, praw pracownika, że są od tego, by nam pomagać. W teorii dział HR ma interweniować w takich sytuacjach… A oni na to, że jeśli tak się czuję, to mogę iść do psychologa, za którego oni mi zapłacą.

Zapłacili?

Tak. Miałam chyba łącznie trzy wizyty zapewnione przez pracodawcę. Ale takie podejście jest chore! To jest wmawianie ludziom, że jeśli się skarżysz, to znaczy, że jesteś za słaby psychicznie – idź sobie pomedytuj, weź leki, rozwiąż swój problem i będzie świetnie!

Kolejna metoda na oswajanie ludzi ze złym traktowaniem to posługiwanie się terminem low skill, albo unskilled workers. Robotnicy niewykwalifikowani. Mówi się tak o ludziach, żeby ich zawstydzić, przekonać, że na nic lepszego nie zasługują, a opinię publiczną urobić, że oni sami są sobie winni, jeśli wyjdzie na jaw, jak mało się im płaci albo jak niekorzystne umowy się z nimi podpisuje. Polacy na emigracji lubią sobie robić zdjęcia, że oto kupili sobie nowe adidasy, że wyjechali na wczasy, mają nową kurtkę, że ogółem jest za***e! A ja wiem, jakie są realia…

Wróćmy do twoich trzech wizyt u psychologa. Pomogły?

Sprawa skończyła się na szczęście nie tylko na psychologu, przyznali mi w końcu tylko poranne zmiany. Ostatni rok przepracowałam od szóstej do piętnastej, jednak reszta pracowników nadal funkcjonowała w takich samych warunkach, z jakich ja się wydostałam. HR cały czas o wszystkim wiedział. O przerzucaniu kosztów środków czystości na pracowników też. Nic z tym nie robili, powtarzali tylko, że hotel walczy o przetrwanie kryzysu. W czasie, kiedy wszyscy widzieli, że gości jest mnóstwo.

W końcu koleżanka namówiła mnie do zmiany pracy. Poszłam do pubu, tam były napiwki. Pierwszy plus – w hotelu, nawet jeśli klient coś zostawił, napiwki były nam zabierane. Tyle tylko, że znowu nie dostałam żadnej umowy. Popracowałam trochę, a potem zmieniłam strategię.

Co to znaczy?

Po prostu chodziłam od pracy do pracy i jeśli coś mi się nie podobało w sprawach bardzo podstawowych, to odchodziłam.

Raz zostałam zatrudniona w restauracji w centrum Dublina. Pracowałam jedenaście-dwanaście godzin dziennie, ale przynajmniej miałam dostęp do napiwków. Zaczęłam zarabiać bardzo dobrze, co było już sukcesem. Dwunastogodzinne zmiany nie były zresztą żadną rewelacją, kucharze pracowali czasem i czternaście godzin dziennie. Ale zarabialiśmy dobrze. Problem zaczął się wtedy, kiedy się rozchorowałam – przez brak snu i ciągłe przepracowanie. Zadzwoniłam, że jestem chora, i straciłam pracę. Pracę, którą miałam od czterech lat!

Wtedy pozwałam swojego pracodawcę. Był to dubliński milioner, który miał niejeden biznes. Znowu pomyślałam, że sama sobie robię problemy, i że to mój koniec w branży, jedynej w jakiej mam jakieś doświadczenie. Nie było łatwo, bo jeszcze nie należałam do związków zawodowych. Sprawę za bezprawne zwolnienie jednak wygrałam. Niestety mobbingu, którego doświadczałam przez lata, nie udało się udowodnić.

To dlatego mówisz o sobie, że lubisz szukać kłopotów. Znowu zadarłaś z kimś silniejszym.

Ale okazało się, że nie mam czego się bać. Konkurencja przyjęła mnie do pracy, koniec końców trafiłam do Ivy, sieci luksusowych restauracji, w których za kilkuosobowy obiad płaci się kilkaset euro.

Tam też zainteresowałaś się związkami zawodowymi?

Oj, tak prosto to nie było… Nie miałam pojęcia o związkach zawodowych, chociaż poprzednie doświadczenia zahartowały mnie i sprawiły, że znałam wtedy już całkiem dobrze prawo pracy. W każdym razie w Ivy znowu przekonałam się, że coś jest nie tak – konkretnie rzecz biorąc, pracownicy nie mieli dostępu do zysków z napiwków, chociaż obiecywano nam, że będzie inaczej.

Domyślam się, że chodziło o spore pieniądze.

Pamiętaj – kilkaset euro za obiad dla kilku osób. Jedna taka grupa potrafiła zostawić na stoliku kilkadziesiąt euro. A nawet jak ktoś zostawił tylko dychę, to z dziesięciu stołów robiło się 100 euro.

No i na samym początku okazało się, że mimo obietnic nie mamy prawa do żadnych napiwków. Po prostu nie ma żadnej regulacji prawnej. Dlatego też zaczęliśmy działać na różne sposoby. Z jednej strony aktywnie popieraliśmy projekt ustawy chroniącej napiwki pracowników, proponowanej przez senatora Paula Gavena. Skontaktowaliśmy się razem z innymi pracownikami z posłanką Joan Collins z Independents 4 Change, ona przedstawiła nas Brendanowi Ogle z Unite the Union, a potem naświetliła w parlamencie zaistniałą w Ivy sytuację. Zaskoczyło mnie, jak szybko okazało się, ze projekt ustawy ma wielu wrogów. Zwalczać zaczęły go – moim zdaniem bezwstydnie – organizacje pracodawców, szczególnie restauratorów i hotelarzy. To było naprawdę żałosne. Pomyśl – właściciel biznesu wyciąga łapę i zabiera napiwek pracownikowi, któremu płaci minimalna krajową.

Z drugiej strony zaczęliśmy akcje protestacyjne przed lokalami, wchodziliśmy na salę, rozdawaliśmy ulotki klientom. Ivy jest bardzo znaną siecią restauracyjną, więc sprawę opisał Irish Times oraz cały szereg poczytnych mediów. Wciąż jeszcze pracując jako kelnerka, stałam się głosem pracowników w kontaktach z dziennikarzami, a nawet w parlamencie, gdzie tłumaczyłam, jak istotna jest tego typu regulacja.

W międzyczasie zostałam zwolniona za działalność związkową. Znowu poszłam do sądu. Czekam teraz na termin rozprawy.

Kłopoty, znowu kłopoty! A czy udało wam się odnieść jakieś wymierne sukcesy?

Ustawa w sprawie napiwków wciąż jeszcze nie została uchwalona, chociaż sukcesem było już to, że klienci dowiedzieli się, do kogo naprawdę trafiają pieniądze, które zostawiają kelnerom. Niestety pandemia koronawirusa przerwała naszą walkę, przynajmniej w sensie medialnym. Ludzi zaczęły interesować ważniejsze w tym momencie problemy. W związku z lockdownem jako związki zawodowe musieliśmy sie skoncentrować na bardziej podstawowych kwestiach. Najważniejsze stało sie wywalczenie jak największego wsparcia finansowego dla pracowników w okresie, w którym nie mogli oni normalnie zarabiać.

Rola działaczy związkowych jest tutaj niesamowicie ważna. Mówi się, ze stopień uzwiązkowienia w branży gastronomicznej wynosi 7 proc. Moim zdaniem nawet to są przesadzone dane. Większość osób nie ma pojęcia o prawach pracowniczych, a co dopiero o związkach zawodowych, nie wie, czym jest molestowanie i mobbing. Osoby pracujące na zapleczu czasami nie znają nawet języka.

W branży gastronomicznej na Wyspach pracuje wielu Polaków czy innych migrantek z Europy Wschodniej. Jaka jest teraz ich sytuacja?

Kolejne lockdowny i załamania gospodarki sprawiły, że gastronomia będzie podnosić się latami. Sektor jest w dużej mierze zależny od turystów, a dużo czasu upłynie, zanim podróże stanął się w pełni bezpieczne i ludzie to poczują. Wiele biznesów upadło. Do tego straty finansowe poniesione w czasie pandemii z pewnością powstrzymają wielu ludzi od wydawania pieniędzy w restauracjach i knajpach.

Gastronomia to specyficzny sektor, wielu ludzi pracuje w nim chwilowo. Z punktu widzenia organizatora związkowego to dodatkowe utrudnienie. Gdy zachęcam do wstępowania do związku, wielu ludzi nie jest zainteresowanych. Mówią, że to praca na chwilę albo że nie planują na dłużej zostać w Irlandii. Próbuję wtedy tłumaczyć, ze zawsze warto mieć wsparcie, bo nie wiadomo, z czym się zetkną w pracy, nawet tymczasowej.

A jakie do tej pory miejsce zajmował sektor gastronomiczny w irlandzkiej gospodarce?

Po 2008 roku myślano, że turystyka i gastronomia wydobędą Irlandię z kryzysu. Był to sektor gospodarki, który ją napędzał, dawał największe zyski. Tym bardziej przeraża fakt, że właśnie w tym okresie panowały tam takie warunki pracy. Obawiam się, że to się szybko nie zmieni. Teraz, gdy problemy ze znalezieniem zatrudnienia są coraz powszechniejsze, ludzie będą akceptować jeszcze gorsze warunki.

Z senatorem Paulem Gavanem / fot. Facebook/Joan Collins

Czym zajmujesz się teraz jako etatowa działaczka związkowa?

Jako koordynator w branży gastronomii i turystyki robię bardzo różne rzeczy, ale moim głównym zadaniem jest zachęcanie ludzi do zapisywania się do związków. Samo powstanie branżowego oddziału jest po części wynikiem moich starań; musiałam pozyskać dość członków związku, by można było go powołać. To było bardzo ważne, bo jako oddział możemy działać efektywniej.

Jestem autorką treści związkowych ulotek, ostatnio głównie o procedurach, których muszą przestrzegać pracodawcy podczas pandemii. Mieliśmy też bardzo udaną kampanie online, w której najpierw wałczyliśmy o dostęp do toalet dla pracowników, a następnie o przywrócenie ich do pracy, po tym, jak pracodawca ich zwolnił z powodu członkostwa w związku. Kampania trwała krótko, ponieważ ogrom presji społecznej był tak silny, ze pracodawca szybko skorygował swoje postępowanie.

Co jest najtrudniejsze w byciu związkowcem?

Najtrudniej jest pomagać imigrantom spoza Unii. To oni pracują zawsze w najgorszych rejonach rynku gastro. Ze względu na ograniczenia wizowe maja prawo pracować tylko 20 godzin w tygodniu. Prowadzi to do sytuacji, w których takie osoby dość często zaczynają pracować zupełnie nielegalnie. Wtedy zaczynają się liczne nadużycia. Pracodawcy wykorzystują sytuację, często nie płacąc należnych pieniędzy. Najbardziej frustrujące jest to, że jakakolwiek skarga może ściągnąć Immigration Office i taki pracownik zostanie deportowany.

Jako związek czekamy tak naprawdę na uspokojenie się sytuacji pandemicznej, teraz działamy w gastronomii punktowo, gasząc małe pożary. Dopiero, kiedy burza przeminie, zobaczymy, jaki mamy krajobraz po bitwie, jakie zadania długofalowe…

Nie będziecie wtedy musieli zaczynać wszystkiego od początku?

Staram się myśleć pozytywnie. W mojej opinii zaistniała sytuacja jest ogromną szansą dla związków zawodowych. Coraz łatwiej zachęcać nowych potencjalnych członków, gdy ludzie widzą, że inni już w związku są. Zgłaszają się pracownicy, którzy sami chcą organizować struktury związkowe w swoim miejscu pracy. To cieszy, chociaż pracy jest wciąż mnóstwo. Najsmutniejsze, ze ludzie lubią czuć się lepsi od drugich. Wymyślają sobie ku temu różne powody. Nie mówisz dobrze po angielsku? Przyjechałaś spoza Unii Europejskiej? Jesteś gorsza! To przez ciebie warunki na rynku pracy są złe!

Podziały nigdy nie pozwolą na osiągniecie sukcesu. Wszyscy jesteśmy ludźmi i mamy te same potrzeby, powinniśmy wiec walczyć razem o lepsze jutro.

patronite
Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

BRICS jest sukcesem

Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …