Komentatorzy z przekąsem mówią o Mołdawii jako o „kraju cudów”, bynajmniej nie mając na myśli piękna krajobrazów, lecz następujące jeden za drugim polityczne „nagłe zwroty akcji” i pospolite przekręty. W tej kronice cudów nad Dniestrem i Prutem bez wątpienia zapiszą się pierwsze dwa tygodnie czerwca 2019 r. W Mołdawii coś się kończy, coś się zaczyna – ale co, to się dopiero okaże.
Przez ostatnie piętnaście lat nie dało się rzetelnie pisać o Mołdawii, nie wspominając Vladimira Plahotniuka. Nie zajmował żadnego państwowego stanowiska, pozostawał jedynie przewodniczącym Demokratycznej Partii Mołdawii (DPM), ale dzięki swojemu majątkowi i sieci wpływów zarządzał z tylnego siedzenia wszystkim. Jego człowiekiem był premier, przyjaciela rodziny zrobił przewodniczącym parlamentu, obsadził swoimi ludźmi policję, prokuraturę, sądy, zbił majątek niewyobrażalny dla przeciętnego mieszkańca Europy Wschodniej. Do tego skutecznie przekonywał Brukselę i Waszyngton, że jeśli Mołdawia nie będzie jego, to wpadnie w ręce Moskwy. Od zwycięstwa Euromajdanu był w tym przekonywaniu jeszcze skuteczniejszy. Perspektywa wzmocnienia wpływów Rosji nad Dniestrem – a jest już kontyngent sił pokojowych w nieuznawanej republice naddniestrzańskiej – z punktu widzenia Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych brzmiała o wiele bardziej dramatycznie, niż doniesienia o tym, jak ludzie Plahotniuka przejmują do własnych kieszeni kierowaną do Mołdawii pomoc rozwojową i rozdrapują resztki państwowego majątku. A do tego doprowadzają państwo do takiego stanu, że kraj już stracił 1/3 ludności i przy tym tempie migracji nieuchronnie opustoszeje.
Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że będzie rządził zawsze. W ubiegłym roku doprowadził wszak do zmiany ordynacji wyborczej na mieszaną, która ułatwiała jego ludziom – w teorii „kandydatom niezależnym” – obsadzanie miejsc w parlamencie. Analitycy byli również raczej zgodni, że miał w ręku prezydenta – bo Igor Dodon, nawet jeśli wywodził się konkurencyjnej wobec PDM Partii Socjalistów Republiki Mołdawii, umiał przeciwstawić się Plahotniukowi co najwyżej w gestach, nigdy w czynach. A nawet kiedy wydawało się, że chciał to zrobić, wierny oligarsze Sąd Konstytucyjny na kilka godzin „zawieszał jego pełnomocnictwa”. Absurdalny teatr marionetek, w którym za sznurki pociągał Plahotniuc (krytycy nazywali go „Lalkarzem” właśnie) trwał.
Małżeństwo z rozsądku
Aż do 3 czerwca, w którym wysłannicy Stanów Zjednoczonych, Rosji i Unii Europejskiej jednym głosem zachęcili Dodona, by przestał bać się oligarchy, bo w razie czego otrzyma niezbędne wsparcie. Z nieoficjalnych doniesień wynika, że najmocniej zachęcał go Dmitrij Kozak, wicepremier Rosji i specjalny wysłannik jej prezydenta ds. mołdawskich. W rezultacie niemożliwe stało się ciałem: Partia Socjalistów zawarła koalicję z proeuropejskim, liberalnym blokiem Teraz (ACUM), sojuszniczką Dodona została jej współliderka Maia Sandu. Trudno o bardziej egzotyczną parę: przed czerwcem oboje nie rozmawiali, tylko przerzucali się oskarżeniami. Ona nazywała go marionetką oligarchy i zarzucała niszczenie kraju – on milcząco aprobował, gdy jego dawni partyjni koledzy przypominali, jak sama zasiadała w sponsorowanym przez tegoż oligarchę rządzie, a do tego jako minister oświaty zamykała wiejskie szkoły. Gdy jednak pojawiła się jedna jedyna szansa przebudowania mołdawskiej sceny politycznej, na chwilę zakopali dawne urazy. 8 czerwca w gmachu parlamentu zaprzysiężono rząd Sandu, a przewodniczącą izby mianowano przewodniczącą PSRM Zinaidę Greceanîi.
Przez kolejne sześć dni DPM z Plahotniukiem na czele walczyła wszelkimi możliwymi sposobami. Na pierwszy ogień rzucono Sąd Konstytucyjny, który ogłosił, że rząd Sandu powstał o jeden dzień za późno, a prezydent Dodon powinien był rozwiązać niewydolny parlament – jako że tego nie zrobił, znowu odebrano mu pełnomocnictwa. Człowiek Plahotniuka, premier Pavel Filip, ogłosił przedterminowe wybory na 6 września, a siedzibę rządu przy Placu Wielkiego Zgromadzenia Narodowego szczelnie otoczyła policja. Oligarcha rozpętał przeciwko prezydentowi kampanię w kontrolowanych przez siebie mediach, próbował wywołać w Kiszyniowie protest przeciwko „uzurpatorom” z parlamentu. Wyszło raczej operetkowo niż dramatycznie, bo do internetu błyskawicznie wyciekły informacje, iż za udział w demonstracji i dzień koczowania w miasteczku namiotowym oferowano 500 mołdawskich lejów (a potem, że część zachęconych „demonstrantów” nigdy nie zobaczyła pieniędzy).
Ostatnie podrygi marionetek
11 czerwca rząd Filipa przekonywał przedstawicieli administracji na szczeblu rejonowym, że pracuje dalej i zamierza kontynuować rozpoczęte projekty, na których skorzystają regiony (chodzi głównie o budowy dróg, czego Mołdawia naprawdę bardzo potrzebuje). Ba, wydzieli dodatkowe fundusze miejscowościom, które w ostatnich tygodniach szczególnie ucierpiały z powodu ulewnych opadów deszczu. Na stronie partii pojawiły się listy poparcia dla PDM podpisane przez przedstawicieli samorządów. Odpowiednią podstronę zredagowano tak, by zasugerować pełne poparcie dla rządu nawet w Bielcach czy Tarakliji, bastionach socjalistów – tymczasem po szczegółowej lekturze linków okazuje się, że poparcie napłynęło jedynie z pojedynczych wsi w tych rejonach. Błyskawicznie znaleźli się również samorządowcy, którzy twierdzą, że niczego nie podpisywali.
Jeszcze ważniejsze niż to nagłe poszukiwanie „ludowej legitymacji” były manewry, które miały udowodnić Stanom Zjednoczonym, że opłaci im się dalsze popieranie „demokratów”. Filip z Plahotniukiem dali tyle, ile można dać, kiedy kieruje się państwem upadłym: obiecali przeniesienie mołdawskiej ambasady z Tel Awiwu do Jerozolimy oraz doprowadzenie do tego, by nowy gmach ambasady amerykańskiej w Kiszyniowie stanął na prestiżowej działce na miejscu zrujnowanego Stadionu Republikańskiego. Do USA dotarł również – z pominięciem oficjalnych kanałów – list, w którym PDM ostrzega przed rosyjskimi wpływami, jakim służy Dodon, a nawet rysuje perspektywę rosyjskiej interwencji zbrojnej. Prawdopodobnie to samo próbował opowiadać za oceanem były przewodniczący parlamentu Andrian Candu, jeden z najbliższych ludzi Plahotniuka, gdy 13 czerwca nieoczekiwanie ruszył do USA z nieoficjalną wizytą.
W trosce o mołdawską demokrację
Tyle, że w tym samym czasie to Maia Sandu gromadziła wiadomości z deklaracjami uznania dla swojego rządu. Już pierwszego dnia po jego zaprzysiężeniu w mediach pojawił się upragniony komunikat z Brukseli: Federica Mogherini zapewniła, że jest gotowa pracować z nowym gabinetem. Dzień później tę samą gotowość zadeklarowała Moskwa, a potem Francja, Wielka Brytania, Szwecja, Polska i Niemcy. Następnego dnia wśród nowych oświadczeń z Europy było to szczególnie oczekiwane, od sąsiadów – Rumunia uznała rząd Sandu. Już w tym momencie Plahotniuc mógł w zasadzie myśleć raczej o zabezpieczeniu sobie odwrotu i opcjach wywiezienia majątku, niż o dalszym rządzeniu.
Przez poprzednią dekadę Rumunia wydatnie korzystała bowiem z istnienia reżimu jednego oligarchy za wschodnią granicą. Bukareszt, też daleki od tzw. modelowych demokratycznych standardów, jeśli chodzi o politykę i biznes, z otwartymi ramionami zapraszał zdesperowanych Mołdawian na studia i do pracy. Kusił możliwością uzyskania obywatelstwa rumuńskiego (czyli unijnego) przez każdego, kto udowodni, że jego przodek żył przed wojną w granicach Rumunii – a te, przypomnijmy, obejmowały dzisiejszą Mołdawię (bez Naddniestrza). Największy mołdawski bank został kupiony przez rumuński Transilvania Bank, w rękach rumuńskiego Transgazu znalazły się przedsiębiorstwa odpowiedzialne za przesył i dystrybucję gazu w Mołdawii. Rumuńska była też polityka historyczna: w marcu 2018 r. w Kiszyniowie odbyła się cała seria wydarzeń upamiętniających setną rocznicę przyłączenia Mołdawii do Królestwa Rumunii, naświetlających tę skomplikowaną i niejednoznaczną historię w sposób, którego nie powstydziłby się polski IPN.
Tyle, że Rumunia to również sojusznik USA, i to niemal tak oddany, jak inne państwo w Europie Środkowo-Wschodniej, też mieniące się przedmurzem chrześcijaństwa. A w Stanach Zjednoczonych Plahotniuc przestał być uważany za gwaranta polityki proeuropejskiej i pronatowskiej. Jego stosunki z Europą przestały być sielankowe. Szermowanie przez oligarchę hasłami integracji europejskiej i nieustanne zapewnianie, że PDM prowadzi Kiszyniów do świetlanej przyszłości we wspólnocie, w zestawieniu z namacalnie pogarszającym się standardem życia zwyczajnie kompromitowało „wartości europejskie”. Mołdawskie mniejszości narodowe, i tak nieufne wobec rumuńskojęzycznej większości od czasu ekscesów nacjonalistów z początku lat 90., od dawna już wzruszają ramionami na przemowy zwolenników integracji. Poczucie zawodu i rozgoryczenia nieuchronnie udzielało się również rodowitym Mołdawianom, którzy ciągle pozostawali w ojczyźnie. Równocześnie osobą, której udawało się na arenie międzynarodowej faktycznie coś załatwić, był prezydent Dodon: wielu komentatorów wyśmiewało jego systematyczne wizyty w Moskwie, ale już uzyskanie amnestii dla mołdawskich gastarbeiterów, którzy przekroczyli dozwolony czas pobytu w Rosji dla tysięcy mołdawskich rodzin było raczej powodem do świętowania, nie do śmiechu.
Znowu między zachodem i wschodem
Potrzebni byli kandydaci na nowe twarze obozu proeuropejskiego. I tacy się znaleźli: Maia Sandu i Andrei Nastase, liderzy bloku Teraz. Dotąd raczej nieskompromitowani, nieugięcie i przekonująco proeuropejscy – ona: była minister edukacji wykształcona w Stanach Zjednoczonych i on: adwokat i działacz antykorupcyjny z dyplomem rumuńskiego uniwersytetu.
Zwłaszcza Sandu wytrwale jeździła do Brukseli, piętnowała nadużycia Plahotniuka, zapewniała, że jej stronnictwo chce eurointegracji prawdziwej, nie udawanej. Jeszcze w ubiegłym roku wracała z niczym, Europa poprzestała na wyrażeniu zaniepokojenia z powodu zmian w mołdawskiej ordynacji wyborczej. Tym razem postanowiono jej zaufać. Także dlatego, że Zachód podejrzewał, iż Plahotniuc zrozumiał, że jego pozycja się chwieje i sondował Partię Socjalistów Republiki Mołdawii: czy zgodzą się na koalicję z PDM, jeśli on obieca wykonać wielki geopolityczny zwrot na wschód? Cyniczny Lalkarz mógłby to zrobić, gdyby zagwarantowano mu zachowanie wpływów.
Jednak Rosja nie jest zainteresowana takim obrotowym i powszechnie znienawidzonym „namiestnikiem”. Gdy Dmitrij Kozak dodawał Igorowi Dodonowi odwagi, życzył sobie następującego scenariusza: prezydent, który już ma określony twardy elektorat, ze słabeusza staje się pogromcą oligarchy. Wtedy premię zgarnia również w wyborach parlamentarnych jego partia, socjaliści przyczyniają się do przegłosowania ustaw antyoligarchicznych i manifestacyjnie czyszczą Mołdawię z protegowanych Plahotniuka. A potem zostają u władzy na długo, z pełnym społecznym przyzwoleniem, skutecznie odsuwając „Europejczyków” i korygując kurs polityki zagranicznej. Nietrudno zauważyć, że Bruksela i Waszyngton chcą, żeby wydarzyło się coś z początku podobnego, a ostatecznie dokładnie odwrotnego: najpierw usunięcie Plahotniuka i wygranie miłości ludu ustawami antyoligarchicznymi, a potem zmarginalizowanie socjalistów i trwały zwrot na zachód.
Dziś święto, jutro starcie
Dlatego oficjalne złożenie broni przez DPM, dymisja rządu Filipa ogłoszona 14 czerwca po spotkaniu z amerykańskim ambasadorem, to koniec pewnego rozdziału w historii Mołdawii – ale i początek nowego, który według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie wypełniony bezwzględną walką dzisiejszych sojuszników. To nie jest ostateczne zwycięstwo – oznajmił dziś, już po kapitulacji Filipa, Igor Dodon. I PSRM, i ACUM mówią jasno: jesteśmy sprzymierzeńcami z konieczności, nasza koalicja ma tymczasowy charakter i po przegłosowaniu ustaw antyoligarchicznych zakończy się. Kampania przed przedterminowymi wyborami będzie już konfrontacją dwóch sprzecznych wizji kraju, a także serialem wzajemnych ataków i wyciągania sobie kompromitujących wypowiedzi czy niespełnionych obietnic. Z jakim efektem – prognozować trudno. Choćby dlatego, że mołdawscy wyborcy cały kryzys przeczekali, co najwyżej obserwując wydarzenia w Kiszyniowie. Wielu zbyt dobrze zdaje sobie sprawę, że w sprawach ich państwa więcej do powiedzenia mają ambasadorowie odległych mocarstw niż oni, mieszkańcy.
Bez oligarchów także się nie obejdzie. Plahotniuc padł, ale biznesmeni, którzy przez poprzednie lata musieli trzymać się w jego cieniu, teraz zacierają ręce. Nie wiadomo, co dokładnie planuje Ilan Shor. Skazany za udział w wyprowadzeniu z mołdawskiego systemu bankowego słynnego miliarda, na ostatnie wybory parlamentarne utworzył swoją formację i wywalczył czwarte miejsce, grając trochę na prorosyjskich sentymentach, trochę na najprostszych chwytach dla biedoty, jak otwarcie tanich sklepów tylko dla członków partii. Miał być potencjalnym koalicjantem dla Plahotniuka, na czas kryzysu ukrył się w cieniu, potem, jak doniósł portal point.md, wyjechał do Izraela, którego ma obywatelstwo. To reprezentant jego partii stanie na czele parlamentarnej komisji praw człowieka. W pierwszej chwili wydawało się, że Sandu i Dodon nie chcą go drażnić – dopiero 15 czerwca minister spraw wewnętrznych Andrei Nastase powiedział o zamiarach wytoczenia mu sprawy karnej (mało, z oczywistych względów, prawdopodobnej). Na pewno też nowa większość nie chce zniechęcać ludzi dziś należących do DPM – ta partia też odebrała swoją część stanowisk przewodniczących parlamentarnych komisji. Jakby liczono na to, że rozpłyną się w obozie (obozach) zwycięzców, zamiast stwarzać w przyszłości problemy.
Mołdawia ma przyszłość – brzmiało jedno z przedwyborczych haseł Igora Dodona. Tylko jaką?
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…