W gąszczu wojennych nagłówków i doniesień o reakcjach rządu na wojnę przemknął mi przed oczami tekst zgoła innego rodzaju. Optymistyczny, ba, triumfalny. Polska jednym z liderów wzrostu!

Niestety trzeźwe spojrzenie na to, co nam tak pięknie rośnie, psuje pierwszą radość.

Bo tak naprawdę rośnie nie nam, tylko u nas: jesteśmy mianowicie w czołówce krajów, do których swoje linie produkcyjne przenoszą wielkie koncerny. Wychodzą z krajów takich jak Niemcy czy Francja, odnotowuje z satysfakcją Business Insider, przychodzą do Polski. Bardziej lubianym celem przenosin jest tylko Litwa. Ale jako że to kraj dużo mniejszy i z nieporównywalnie mniejszym potencjałem ludnościowym, przy następnym rocznym podsumowaniu pewnie ich wyprzedzimy. Nawet, jeśli na następnych pozycjach czai się konkurencja bułgarska, równie zmotywowana do osiągnięcia jakichkolwiek sukcesów.

Business Insider nie ma żadnych złudzeń co do tego, dlaczego tak świetnie nam idzie przyciąganie. Po prostu polski pracownik jest tani.

Oferujemy siłę roboczą, która pracuje dużo, zna się na fachu, a wielkich pieniędzy nie bierze. Średnie wynagrodzenie u nas jest ponad dwa razy niższe od niemieckiego, o ładny tysiąc euro od hiszpańskiego. Przy wyższej wydajności i dużo mniejszych „problemach”, jakie zagraniczny dobrodziej pracodawca mógłby mieć np. ze związkami zawodowymi. Owszem, w ostatnich miesiącach głośniej zrobiło się o polskich odważnych związkach, które otwierają spory zbiorowe i nie składają broni, gdy szef ze smutkiem albo bezczelnością w oczach powie, że nie ma pieniędzy. Strajk w Solarisie (klasycznej zagranicznej fabryce, która produkuje w Polsce, bo to się opłaca) przejdzie wręcz do historii polskiego ruchu pracowniczego. Dlatego, że trwał długo i pokazał wielką siłę zorganizowanych robotników, też dlatego, że strajków w Polsce jest po prostu wyjątkowo mało mało.

Strajk w Solarisie kończy się zwycięstwem! Po 39 dniach pracownicy dostają podwyżki

Związki zawodowe dopiero nabierają bojowości i wiary, że może się udać. Z dialogiem społecznym w stylu europejskim – nawet przy uwzględnieniu, że neoliberalizm systematycznie podmywa tamtejsze standardy – nadal ma to niewiele wspólnego.

Jesteśmy europejską montownią.

Rezerwuarem tanich pracowników z niezłym, z punktu widzenia łańcuchów zaopatrzenia, geograficznym położeniem. Taka jest nasza pozycja w międzynarodowym systemie kapitalistycznym. Niezależnie od naszego wstawania z kolan, kłócenia się z Europą, odbierania praw kobietom, a wcześniej kursu przeciwnego – organizacji Euro 2012 i chwalenia się „fajną Polską”. W sprawie zasadniczej, czyli własności środków produkcji i struktury gospodarki, dzielnie idziemy dalej raz obraną w czasie transformacji drogą. Lubimy mówić o solidarności, wolności. Nawet nowoczesności. Ale od samego gadania nic się co do istoty rzeczy nie zmienia.

Otwieramy specjalne strefy ekonomiczne, żeby zachęcać inwestorów. Oferujemy im ulgi, samorządowcy przychodzą przecinać wstęgi przed fabrykami. Kiedy czas ulg podatkowych się kończy, trzeba go przedłużać albo liczyć się z tym, że inwestor jednak się zniechęci. Bo przecież miało być jak najtaniej. Nieważne, że w skali globalnej zyski firmy są milionowe. Są takie właśnie dlatego, że skutecznie tnie się koszty, więc trzeba ciąć dalej.

Polska ma międzynarodowe, ostatnio szczególnie poważnie brzmiące ambicje. Chce być rozjemcą i mężem opatrznościowym równocześnie. Na wszelki wypadek powtórzę – dobrze, że nie zostawiła bez pomocy – niechby nawet głównie oddolnej – swoich sąsiadów, którzy uciekają przez granicę, ratując życie. Byłoby krańcową bezdusznością zamknięcie granicy jeszcze przed nimi, jak to zrobiono z granicą polsko-białoruską. Jednak to, że w sprawie uchodźców państwo zachowało się właściwie, nie anuluje problemów, jakie mieliśmy wcześniej.  Nawet ostrożne słowa o uzdrowieniu polskiego rynku pracy są puszczane mimo uszu, prawa pracownicze to abstrakcja lub przedmiot ciężkiej walki. Świat pracy nie zdołał – z kilku powodów – wcześniej tego uzdrowienia wywalczyć. A teraz łatwiej nie będzie.

I jeśli cokolwiek z naszej montownianej perspektywy może dawać nadzieję, to tylko to, że właśnie robotnicy wielkich fabryk, tych, których miało już w Polsce nie być, dali w ostatnich latach przykład tego, jak się organizować i skutecznie walczyć. Jedne walki na razie się skończyły, inne trwają. Jedni inspirują drugich. Nie powiem: kiedyś przestaniemy być montownią, bo byłby to optymizm nadmierny. Ale nie czas składać broń.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Pani Małgosiu! Jakie nie być ? (fabryk) POLSKICH fabryk – tak! Niemieckich, Francuskich, Amerykańskich – nie! Ma ich być jak najwięcej! Produkcji brudnej pozostawiającej masę odpadów, szkodliwej dla środowiska i roboli. Podatków w Polsce się nie płaci bo… unio-wstąpienie i późniejsze traktaty dodatkowe pozwoliły na swobodną wędrówkę kapitału. A skoro kapitału – to i kosztów! I tak wszyscy zachodni pracodawcy transferują straty do Polski, a zyski do swoich siedzib… bo przecież od wysokości dywidendy wypłaconej udziałowcom zależy los zarządu! A POLSKA? A CZY KTOŚ SIĘ BĘDZIE BIAŁYMI MURZYNAMI PRZEJMOWAŁ? Przypomina mi się końcówka ,,Ziemi obiecanej” i rozmowa pomiędzy dowódcą żandarmerii i polskim przemysłowcem…. ,,ale to pan zapłacił za kule”… dziś są inni, którzy za to zapłacą. Obym nie wykrakał w złą godzinę…..

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Meandry waszyngtońskiej polityki

Wiosną tego roku odeszła ze swego stanowiska w Departamencie Stanu znana kuratorka „spraw …