Wymowny jest fakt, że konfrontacja między obozem władzy a obrońcami demokracji (pospołu z opozycji parlamentarnej i z KOD) – tak namiętna po obu stronach – tak wielu „postronnych” ani ziębi, ani grzeje i w ogóle nie interesuje.
A wydawałoby się, że jeśli nie sam przedmiot i powód sporu (o kształt ustroju i o styl rządów), to przynajmniej jego temperatura i koloryt (wszak to rozgrywka niezwykle barwna) powinny przyciągać uwagę i wzbudzać emocje – choćby takie jak u publiczności żywego przedstawienia w konwencji kina akcji. Akcja w tym filmie kręconym na żywo rzeczywiście jest dynamiczna i sensacyjna, a jednak niektórzy w tym czasie ziewają albo mają ciekawsze własne zajęcia.
Słowem, ta polaryzacja polityczna angażuje emocjonalnie i myślowo tylko zdeklarowanych adherentów jednej i drugiej strony. Głównie intelektualistów, specjalistów (od marketingu, PR, propagandy, socjotechniki), artystów, inteligentów i półinteligentów, a mniej ludzi zatrudnionych w sferze produkcji, usług, handlu. Obywatele niezwiązani z żadną partią albo śledzą to obojętnie, jak przez szybkę (z założeniem, że ich to nie dotyczy i z nastawieniem, że wszystko jedno, kto ma tu rację i kto z tego wyjdzie zwycięsko), albo nawet i nie śledzą – nie słuchają, nie oglądają, nie czytają; więc też nie komentują i nie dyskutują.
Oto zadanie dla socjologii i psychologii wyborczej: warto byłoby sprawdzić wymiernie, czy to ci sami ludzie i wyłączają się z obserwacji i przeżywania bieżącej gry politycznej, i nie głosują w wyborach. Być może już to wiadomo? Można jednak bez większego ryzyka założyć, że istnieje co najmniej silna korelacja między jedną i drugą populacją obywateli indyferentnych politycznie, bo raczej nieznaczna część niegłosujących to ci, którzy wprawdzie mają poglądy i pasje polityczne, lecz sądzą, że nie mają na kogo głosować i że ich głos niczego nie zmieni.
Tak czy inaczej tak wielki zasięg politycznego outsideryzmu i indyferentyzmu w społeczeństwie jest faktem, i to faktem bardzo zastanawiającym.
Jak wytłumaczyć ten fenomen?
Jedno z wyjaśnień (choć niejedyne) brzmi jak maksyma „sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”.
Demokracja liberalna dlatego ma tak nielicznych obrońców (niewspółmiernie mało w stosunku do skali zagrożeń i tempa jej demontażu), że wcześniej sama nie uporała się z problemem partycypacji, z zadaniem trwalej aktywizacji i mobilizacji społecznej.
System przedstawicielski i sprzężenie medialnego spektaklu politycznego z sondażami opinii publicznej (rankingami zaufania, popularności, sympatii i preferencji politycznych) wydawał się elitom wystarczającą formą realizacji i gwarancją demokratycznego charakteru panującego porządku. Dziś już wiadomo, że tak nie jest, ale nie wiadomo, czy apologeci III RP to zrozumieli. Czy zrozumieli – choćby poniewczasie – że sprowadzanie życia politycznego do wewnętrznej gry i „pyskówki” elit oraz transmisji na żywo z tego permanentnego spektaklu dla „publiczności” to praktyka samobójcza? Że doraźnie dla nich wygodny uwiąd aktywności obywatelskiej i kontroli społecznej zemścił się w dwóch stadiach: najpierw wyobcowaniem i demoralizacją elit, potem populistyczną reakcją i koniunkturą dla autorytarnych programów sanacji?
Na krótką metę było to kusząco wygodnym komfortem – to poczucie, że nikt spoza kręgu zawodowych polityków i aspirantów do tego statusu się nie wtrąca i nie przeszkadza. I widać to było w mentalności, w wypowiedziach i postępowaniu rządzących wcześniej „demokratów”, że – najdelikatniej mówiąc – nie zależy im na tym, aby apolityczność i polityczny dyletantyzm obywateli pozostały marginesem, i to kurczącym się marginesem. Dla tych zwykłych obywateli , którzy jednak polityką się interesują, nawet pasjonują, widziano miejsce po stronie publiczności, a nie w kręgu uczestników. Z niechęcią odnoszono się do społecznego nacisku (z żądaniami, roszczeniami, jak i z próbą kontroli społecznej nad rządzącymi) – zwłaszcza do związków zawodowych; z lekceważeniem – do inicjatyw referendalnych, jak i do protestów różnych środowisk zawodowych i twórczych przeciw krępowaniu ich autonomii, komercjalizacji i czysto użytkowemu podejściu do nauki i kultury. Za niegroźne i nieszkodliwe (oficjalnie nawet bardzo pożyteczne i pożądane) uchodziły natomiast „organizacje pozarządowe” z tzw. trzeciego sektora (to określenie to zresztą piękny przejaw neoliberalnej nowomowy) – rozmaite fundacje, stowarzyszenia, komitety. Ale to dlatego, że z założenia miały być apolityczne i niszowe zarazem; nieprzesadnie krępowały swobodę działania światka polityki.
Zaś dla pozostałych obywateli (wyzbytych zainteresowania sprawami publicznymi i tym bardziej politycznych poglądów i ciągot) bogata była oferta atrakcji zastępczych. Jak u księdza Pirożyńskiego szklanka wody zamiast seksu, tak tutaj: teledurnieje niewiedzy, konkursy śpiewania, tańca i czego tam jeszcze dla amatorów i/lub celebrytów, sielankowe i idylliczne lub czasem nawet sensacyjne tasiemcowe seriale, wreszcie – konsumpcja, konsumpcja, i jeszcze raz konsumpcja. Zakupy na kredyt, na wyrost, ponad stan, w prestiżowym pościgu za kolejnymi gadżetami i nowinkami technologii, a na osłodę i na wabia jeszcze wszechobecne loterie (nie przegap okazji, wygraj samochód, mieszkanie, dom – wystarczy w tym celu prosty SMS, zarejestrowany paragon, zaopiniowanie zakupu). Fatamorgana – kraina szczęścia dla maluczkich.
Czego nie zrobili „demokratyczni” politycy w minionym dwudziestoparoleciu – chyba nie tylko na zasadzie zaniedbania, bo może i z premedytacją?
Nie stanęli na głowie, aby zapewnić adekwatną do modelu ustrojowego edukację obywatelską. Nie wysilili się na serio (bo nie mylmy tego z gazetowymi i akademijnymi frazesami), by stworzyć w masowej, powszechnej skali obywatelską kompetencję – znajomość konstytucji, reguł ustrojowych, kulturę prawną. Bałamutne komentarze premiera Tuska o wyższości spawaczy i stolarzy nad nie wiadomo komu potrzebnymi politologami były nie tylko nonszalancją i napadem głupoty. Były zarazem swoistym „przeciekiem” z jego (i jemu podobnych) sposobu myślenia, że wystarczy, jeśli wiedzę polityczną, zrozumienie mechanizmów polityki mają ci, co trzeba, to znaczy sami politycy; no, może jeszcze dziennikarze, niezbędni do tego, by gwiazdy polityki opromieniać reflektorem.
W tym samym czasie bynajmniej nie zaniedbali innych zobowiązań. Katecheza (a w rzeczywistości – oprócz nieskończonej rytualnej powtórki religijnych formułek – klerykalna indoktrynacja i agresywna agitacja polityczna w duchu klerykalno-nacjonalistycznym) wypełniła i zdominowała edukację szkolną przez dwanaście lat cyklu szkolnego. Zamiast obywateli myślących samodzielnie i krytycznie, nauczanych analizy problemów, oceny wiarygodności informacji wyhodowano pokolenie nauczone wierzyć w co trzeba, klękać, składać wieńce, czcić bohaterów (głównie poległych, zwycięskich moralnie, choć nie fizycznie), a zarazem nie szukać dziury w całym, nie pytać (bo nie ma takiej potrzeby – autorytety wszystko wyjaśnią lub wskażą tabu).
Edukacyjnym osiągnięciem „demokratycznych”, liberalnych elit III RP jest zbiorowy dyletantyzm, wręcz ignorancja polityczna ogromnej części społeczeństwa, a zarazem brak u tych obywateli nawyku myślenia. Spróbujcie dziś, w pięć minut, wytłumaczyć przeciętnemu człowiekowi związek między praworządnością lub sobiepaństwem i samowolą rządzących a bezpieczeństwem socjalnym i prawnym zwykłego obywatela.
Zaszokowane zachowaniem „niekumatych” elity liberalne budzą się teraz z ręką w nocniku. Dowiedziały się w praktyce i po fakcie, że opieranie się na zbiorowym (nawet „stadnym”) konformizmie zespolonym z konsumpcjonizmem jednak lepiej niż elitom spod znaku pluralizmu i demokracji służy autorytarnym populistom, którzy na tym budują system „patrona i klienta”. Wyobcowanych „mędrków” zastępują „opiekunowie” ludu.
Dzisiejszy obóz władzy bynajmniej nie zastąpi tej zbankrutowanej liberalnej inżynierii społecznej „upodmiotowieniem mas”. On tylko zdyskontował te osiągnięcia i zasługi elitarnie nastawionych „demokratów”, a rezultat ich działania doprowadzi do skrajnej konsekwencji.
W miejsce programu „igrzyska zamiast chleba” wchodzi program „i chlebek, i igrzyska”. Igrzyska, co prawda, specyficzne – jak te rzymskie pokazowe uczty lwów z chrześcijańskiego mięsa; bo taką funkcję spełniają „rozliczenia”, spektakularne detronizacje autorytetów i areszty wydobywcze. W nawiązaniu do tradycyjnego menu „kij i marchewka” konsekwentnie praktykowana jest metoda: marchewka dla swoich i posłusznych, w każdym razie dla tych, co nie wadzą i stoją z boku, kij dla opornych. Lecz obicie kijem tych wrednych to zarazem rozrywka dla marchewkobiorców.
Obłudnie selektywni rzecznicy społeczeństwa otwartego dostają teraz rachunek za to, że na prostych ludzi, na sferę niedostatku, wyzysku lub wykluczenia byli zamknięci. Ale nie byłbym pewien, czy to ich wtórnie otworzy. Chyba coś się zacięło w tych zawiasach.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Są dwie podstawowe przyczyny wyłączenia się społeczeństwa z tych rozgrywek. Pierwsza to ta, że na razie nie wyłoniła się alternatywa dla PiS, a u wielu ludziom sama świadomość, że PO może wrócić do władzy (w ewentualnej koalicji z Nowoczesną) powoduje, że ciary chodzą po plecach.
Po drugie – owa przeceniana znacznie kompetencja polityczna może być zastąpiona pewną zbiorową intuicją, zwaną niekiedy mądrością tłumów.
Zbyt wiele grup społecznych zostało oszukanych i podchodzą z rezerwą do polskich elit w ogóle, tak na zasadzie – wyrzynajcie się, a my sobie popatrzymy.
Nie trzeba być politologiem, żeby przeczytać i zrozumieć konstytucję RP, a po pierwszej lekturze widać już, że łamana była wielokrotnie, począwszy od pierwszego rozdziału i ani TK nie stał wówczas na straży praworządności, ani dzisiejsi „obrońcy demokracji” na nawoływali do wychodzenia na ulicę. Wręcz przeciwnie – jeśli ktoś wychodził zarzucano mu roszczeniowość albo tajono takie inicjatywy (wide protesty lokatorskie – ochrona praw najemców to bodajże art. 74 konstytucji, a były transmisje i wielogodzinne dyskusje?).
Nasze elity uwierzyły we własną mądrość (czy spryt) oraz głupotę obywateli.
Panie Mirosław, zapomniał Pan jeszcze o tym, że społeczeństwo nie ma wyboru. Od 28-miu lat u władzy siedzi jedna postolidarusza banda (no, było SLD, ale oni to pokazali właśnie, że można w działaniu dokładnie zaprzeczać głoszonym hasłom), która poniżej pleców ma społeczeństwo, a jedyną jej rozrywką jest zagryzanie się przy korycie władzy. A uświadomienie polityczne społeczeństwa po prostu nie leży w tejże bandy interesie. Jak to mawiał słynny Lao Tsy – głupimi łatwiej rządzić.
Ale właśnie o tym jest ten artykuł. Jedno jest konsekwencją drugiego.