Przyglądając się dyskusji dotyczącej „Manifestu Nowej Polski Ludowej” nie sposób pozbyć się wrażenia, że mamy do czynienia z czymś, co już było – i nie tylko dlatego, że autorzy świadomie odnoszą się do PRL.
W „Manifeście” znajdziemy zestaw bardzo trafnych obserwacji i diagnoz. Transformacja ustrojowa była katastrofą i prywatyzacyjną masakrą. Dobrze jest też zauważać dorobek pokoleń odbudowujących Polskę z wojennych ruin i budujących realny socjalizm, którego niektóre zdobycze są z nami aż do dziś. Trafna jest krytyka imperializmu, neoliberalizmu czy umiejscowienie Polski na styku centrum i peryferii kapitalistycznego uniwersum. Zdecydowanie gorzej jest na etapie postulatów. Autorzy sugerują wyjątkowo oszczędne zmiany, skądinąd przypominające moje własne propozycje z tekstu „Postawmy diagnozę”. Tyle, że tamten tekst był próbą stworzenia programu na wstępnego, na okres przejściowy, dla socjaldemokratów! Nowa Polska Ludowa to w tej wizji socjalliberalne państwo opiekuńcze z kilkoma znacjonalizowanymi przedsiębiorstwami. Jak Niemcy czy nawet Czechy, gdzie prywatyzacyjny horror nie był tak straszny.
Autorzy silnie poszukują też tożsamości. Sami zresztą nas o tym informują. Manifest odrzuca więc zarówno wschodnie, jak i zachodnie „kopiowanie”. Zostawia jednak czytelników tylko z sentymentem za polską „ludowością”. Problem w tym, że „ludowość” w Polsce Ludowej była po prostu wehikułem ideologicznym, który wykorzystano tworząc nową konstytucję, aby apelować i walczyć o jedność pomiędzy pracownikami z miast oraz wsi. Sprzeczności pomiędzy miastem i wsią były w czasach socjalizmu jedną z największych bolączek władz Bloku Wschodniego. Błyskawiczna industrializacja oraz umiastowienie młodych społeczeństw socjalistycznych tworzyło duże napięcie pomiędzy obszarami miejskimi i wiejskimi. „Ludowość” wykorzystywano też w charakterze miękkiego środka politycznego nacisku, gdyż uznawano, że sam socjalizm jest postulatem nadal zbyt ryzykownym i nieczytelnym. Posłużono się zatem niewiele znaczącym substytutem – i zapłacono za to dużą cenę. Zaniedbania w edukacji klasowej, brak krzewienia postaw socjalistycznych, pójście miękkim kursem na „ludowość” oraz nieuchronnie związany z nią klerykalizm były gwoździem do trumny całego polskiego socjalizmu.
Pojęcie ludowości przejęła prawica i także PiS nie ma dziś problemu z wykorzystywaniem tej kategorii. „Lud” jest workiem, do którego wrzucić można wszystko. Można chwalić mądrość „ludu” i nie zadawać pytań o realne klasowe interesy. Tymczasem przewrót teoretyczny dokonany przez Karola Marksa polegał właśnie na tym, że socjaliści przestali mówić o „ludzie” niczym o żywiole. Zamiast patrzeć, co „lud” robi i doszukiwać się w tym wcielonej mądrości (jak robią to dziś różni reprezentanci lewicy antyliberalnej, ale wyrozumiałej dla PiS), zaczęto zadawać konkretne pytania: czyje interesy klasowe są realizowane, które klasy społeczne są posiadającymi, jaki projekt klasowy jest realizowany itd. „Lud” nie tylko nie istnieje jako kategoria socjologiczna i poznawcza, ale zawiódł również dawnych socjalistów. Jest też kategorią skażoną przez konotacje z faszyzmem i różnymi odmianami prawicy. Dlatego – nie popełniając znów tych samych błędów – socjaliści muszą mówić o socjalizmie, o pracownikach, proletariacie, czy prekariacie (i innych mutacjach pojęcia: ludzie pracy). Nawet liberalny „obywatel” znaczy znacznie więcej.
Fascynacja „ludowością” sama w sobie ma też paternalistyczny i klasistowski charakter. Sam „lud” wcale nie chce być „ludem”. Pracownicy najemni nie odnajdą się w estetyce, która każe im zachwycać się buntami chłopskimi z XVI wieku i nie pragną szukać dowodów swej potencjalnej wielkości w upodleniu, jakie było udziałem ich przodków-chłopów pańszczyźnianych. „Ludowość” dzisiejszych pracowników jest przez nich wyparta jeszcze bardziej niż ich proletariackość. W modzie na ludowość przodują intelektualiści, związani zazwyczaj z niszowymi filozoficznymi studiami nad przeszłością; postawienie na „badania nad ludem” zamiast kontekstu robotniczego to też dla nich strategia przetrwania w coraz bardziej konserwatywnej akademii. Jednak współcześni pracownicy przemawiają już własnym głosem, tworząc go też w oparciu o kulturę, którą tworzą klasy panujące. Lewicową odpowiedzią byłoby nadawanie na falach, które współczesny proletariat odbiera dziś. Chłopomania i ludomania są wstecznictwem. Nic więc też dziwnego, że wspierają ją środowiska prawicowe, które na sentymentach historycznych próbują umocować się ideologicznie i przedstawiać w roli obrońcy (i panów) uciśnionych. PiS jest mądrzejsze od większości lewicowych fascynatów przeszłością, bo wie, że jego poparcie to rezultat drobnych transferów socjalnych i polityk, które sprawiają wrażenie socjalistycznych, choć nimi nie są.
Jaki projekt jest nam potrzebny? Nowy socjalizm z wielowątkową, głęboko zróżnicowaną tożsamością pracowniczą, jako podstawą ideologiczną i kulturową. Zero taplania się w historii. Maksimum nowoczesności, żądań wyższego poziomu życia i lepszych płac. Zamiast naiwnego i fałszywego „antyelitaryzmu” – wyłącznie antyelitaryzm antykapitalistyczny. Pracownicy chcą ucieczki ze swojego położenia, w które wciska ich kapitalistyczny wyzysk. Nie pójdą za Polską Ludową 2.0., bo PRL został nieodwracalnie skompromitowany w oczach wielu, ale i z uwagi na to, że „ludowość” jest niezwiązana z postępem i oderwana od rzeczywistości. To zbrodnia uważać, że kultura uciemiężonego chłopa albo wyzyskiwanego pracownika jest domyślną kulturą danej klasy. Do tego ludowość, którą znamy dziś, to ledwie rojenia na temat kultury chłopstwa, bo ta w większości nie przetrwała. To jak ze strojami ludowymi, które wszyscy znamy z tańców „ludowych”, a które realnie wymyślono w XIX wieku. Podobnie jest też z Polską Ludową – to logo i to pojęcie jest już przestarzałe i odnosi się do momentu dziejowego i sytuacji, których już nie ma. Fetysz przesadnie częstych odniesień do PRL-u miał być może sens w latach 90. Obecnie to głównie próba pójścia na łatwiznę bez wypracowania nowych kategorii i nowego języka politycznego. Nowy socjalizm będzie miał znacznie więcej wspólnego z „Julkami” niż z Bolesławem Bierutem.
W pewien sposób wydaje się to rozumieć Jan J. Zygmuntowski, którego krytyka jest w zasadzie pochwałą nowoczesnych technologii. Bardzo słusznie zwraca on uwagę na to, że dla projektowania gospodarki socjalistycznej kluczowy staje się informatyczny aspekt planowania. Tyle, że tekst Zygmuntowskiego byłby wspaniałym dokumentem inauguracyjnym dla nowego ministra cyfryzacji w socjalistycznej Polsce… i niewiele więcej. Bo pracownicy nie zorganizują się na hasła z informatycznego żargonu, a zdobycie środków niezbędnych do masowego tworzenia wspólnic danych itp. i tak wymaga przeprowadzenia skutecznej rewolucji socjalistycznej. To, co staje się (nawet uzasadnionym, funkcjonalnym i realnie socjalistycznym) technologicznym fetyszem nie znajdzie zrozumienia u ludzi, którzy żyją na bazie doświadczeń ze swej codzienności.
Obecnie społeczeństwo polskie nie wie nawet do końca, czym jest lewica. Duża część ludzi o lewicowych przekonaniach chciałaby nawet np. odebrania zasiłków. To są problemy, z którymi musimy walczyć. Nie da się tego obejść tworząc ogólny projekt polityczny, bo on nie może funkcjonować/istnieć estetycznie w kompletnym oderwaniu od realnych warunków pracy i życia.
Lewica, praca, równość, ocalenie Ziemi, socjalizm, precz z miliarderami…. I gdzieś, daleko w tle nawiązania do kilku dobrych rozwiązań z czasów realnego socjalizmu. Rewolucje XX wieku nie czepiały się symboliki wieku XIX – tak samo my nie możemy stać się więźniami osobistych, historycznych, czy też futurologicznych sympatii. Mówienie o „ludzie” i do „ludu”, to z kolei siłą rzeczy wchodzenie w rolę zbawcy, którego ludzie nie potrzebują – potrzebny im dobry reprezentant ich klasowych interesów. Kontynuacją Polski Ludowej nie jest Ludowość 2.0, lecz nowy socjalizm.
Który niekoniecznie nawet musi nazywać się „socjalizmem”.
AI – lęk czy nadzieja?
W jednym z programów „Rozmowy Strajku” na kanale strajk.eu na YouTube, w minionym tygodniu…