Niedawno papież Franciszek oznajmił koniec kościelnego roku miłosierdzia. Choć – jak się zdaje – chrześcijanin winien je mieć na uwadze (i praktykować) nieustannie.
Dajmy jednak temu spokój. Nie czepiajmy się. Boć gdyby nawet udało się wiernym katolickim barankom tylko przez jeden rok z nim wytrwać, byłby to w dziejach kościoła czas, o którym śpiewały by chóry anielskie. Ale nic takiego się nie stało. Cisza panuje w niebieskich przestworzach.
Nasuwają się jednak ważniejsze, związane z ideą tego roku, pytania:
Czy owo miłosierdzie wszystkich dotyczyło, i każdy mógł go dostąpić? Czy na przykład porządna prostytutka mogła i może – pilnie wykonując swój zawód – zasługiwać na miłosierdzie i zmierzać ku świętości? Być przy okazji lepszą patriotką, niż porządne obywatelki i obywatele? Ba! Uosabiać dobro wspólne?
Brak na te pytania autorytatywnej odpowiedzi hierarchów. A samo ich jego postawienie może być uznane za prowokację przez wiernych i patriotycznych (zwłaszcza polskich) wyznawców watykańskiej religii. Spuśćmy więc na nie zasłonę miłosierdzia.
Jednak już w 1880 r. Guy de Maupassant odpowiadał, że absolutnie tak. I pokazał to jeszcze w 1880 r. w noweli „Baryłeczka”,
Przypomnijmy ją zatem, mimo że to ledwie dawny wytwór pisarskiej wyobraźni, a nie nauka kościelna. Bo może i nawet sam Franciszek by się nad nim zadumał? Albo też – za przeproszeniem – ten i ów „szczery” lewicowiec, co to „serce ma po lewej stronie”, choć bliżej mu do kościoła, niż do jakichkolwiek tradycji walk klasowych.
Migotliwość dobra wspólnego
Oto trwa wojna francusko-pruska z lat 1870-1871. Grupa mieszkańców, z zajętego przez Prusaków Rouen, uzyskuje od władz okupacyjnych przepustkę na wyjazd z miasta. Wszyscy się znają, a narrator, gdy już usadowili się w konnym pojeździe, skrzętnie i barwnie opowiada, kim są. Poznajemy dzięki temu dwie małżeńskie pary kupców, parę arystokratyczną, dwie zakonnice klepiące różaniec, kawiarnianego demokratę i pulchną prostytutkę o przezwisku Baryłeczka.
Ta ostatnia na początku jest strącona przez pozostałych na margines. Panie szepcą obraźliwe epitety pod jej adresem. Tworzą własny krąg. Bo – jak czytamy – „Zdawało im się, że wobec tej sprzedajnej dziewczyny powinny utworzyć niejako związek godnych małżonek, gdyż miłość legalna traktuje zawsze z wysoka swoją wolną siostrzycę”.
Panowie zaś dystansują się nie tylko wobec niej, ale i wobec demokraty, który dla ludzi „porządnych” jest postrachem, bo uosabia idee równościowe (dziś też wywołujące bojaźń i odrazę). Mówią o swych sprawach. A „wszystkich – powiada narrator – jednoczył pieniądz, wszyscy czuli się członkami wielkiego bractwa posiadaczy, którym wystarczy włożyć rękę do kieszeni, aby zabrzęczeć złotem”.
Powóz jechał powoli, był mróz i pełno śniegu na drodze. Niekiedy panowie musieli zeń wysiadać, bo grzązł, i konie nie mogły go uciągnąć. Dzień mijał, a zajazd, w którym mieli coś zjeść, ciągle był przed nimi. Czuli głód. Nikt jednak, poza Baryłeczką, nie zabrał czegoś na drogę. I kiedy ona wyciągnęła koszyk z pachnącym i smacznym jadłem, zaprosiła wszystkich do jedzenia, stosunek do niej zmienił się. Znalazły się stosowne gesty i słowa, by nie tylko przyjąć jej poczęstunek, ale uczynić ją sobie równą i godną pozostałych.
Od tego momentu, aż do chwili dotarcia do małomiasteczkowego zajazdu i jeszcze jakiś czas potem, stali się prawdziwą, serdeczną wspólnotą. Pomstowali zgodnie na Prusaków, a Baryłeczka – żarliwa, jak się okazało, patriotka – wiodła w tym prym, co dodatkowo przydawało jej znaczenia.
Koszyk z jedzeniem okazał się tedy dobrem wspólnym i zwornikiem towarzystwa. Życie jednak poszło swoją drogą, gdy opustoszał i pojawiły się inne, niż głód, problemy. Okazało się bowiem, że zawiadujący miasteczkiem oficer pruski ma chęć na skonsumowanie seksualne Baryłeczki. Ta zaś – jak przystało na szczerą patriotkę – odmówiła mu. On w rewanżu zabronił podróżnym odbywania dalszej drogi. Potrzebne więc się stało inne dobro wspólne…
Początkowo wszyscy solidaryzowali się z Baryłeczką, lecz z pustym upływem dni i nocy zaświtało im, że przecież nic by się złego nie stało, gdyby spełniła oficerskie pragnienie. Uznali nawet, że jej upór jest wbrew logice jej zawodu i nawet nieludzki, bo oni siedzą tu wszyscy bezsensownie, choć mogliby robić interesy lub nieść (jak np. zakonnice) pomoc bliźnim. Jej erotyczna wstrzemięźliwość okazała się więc złem; dobrem wspólnym – figle w łóżku Prusaka, do których żarliwie ją namawiali.
I oto dała się przekonać, choć w międzyczasie odmówiła swych pulchnych słodyczy nagabującemu ją demokracie. Jego bowiem zaloty wydawały się jej nie na miejscu w ponurych realiach okupacyjnych. Gdy zaś w końcu, po ich zachętach udostępniła ich oficerowi – wszyscy odetchnęli z ulgą. Pili na tę intencję szampana i zbereźnie dowcipkowali.
Lecz następnego dnia rano, gdy wsiadła do powozu, panie potraktowały ją wyniośle. Jak na początku podróży. Panowie zaś ze wzgardą należną prostytutce. Nikt nawet jej nie poczęstował jedzeniem, w które tym razem ona nie zdążyła się zaopatrzyć.
I co? I nic – zdaje się mówić Maupassant. Czysta prozaiczność życia. Codzienność, w której człowiek jest, był i będzie funkcją swej pozycji, stanu posiadania i okoliczności. A wartość człowieka, miłosierdzie, dobro wspólne, patriotyzm? To, tak naprawdę – rzeczy niejasne i względne. Niech tym wszystkim martwi się teraz ta prostytutka, bo zachciało się jej „podpierać ramię mścicieli”, a potem ogarniać swymi ramionami nagie oficerskie plecy…
Baryłeczka przestała tedy być dobrem wspólnym. Jej niedawna ofiara uznana została za zaledwie naturalny gest dziwki. Panie zasklepiły się w swej porządności. Zakonnice w modlitwie. Panowie – zabrali się do gry w karty. Po twarzy Baryłeczki popłynęły łzy.
Tylko demokrata nucił smętnie słowa „Marsylianki”: „Święta miłości Ojczyzny/ Podpieraj ramię mścicieli/ Wolności, wolności kochana/ Prowadź nas, twoich obrońców”.
Komu przysługuje świętość?
Wróćmy teraz do pytań postawionych tu na początku: czy prostytutka może uosabiać dobro wspólne, być lepszą patriotką, niż porządni obywatele, a nawet z pokorą i godnością zmierzać ku świętości?
Na pierwszy rzut oka, po tym wszystkim, co Baryłeczka uczyniła, tak. Przecież nakarmiła głodnych i bezinteresownie poświęciła się dla dobra innych. I nie tylko wszak deklarowała swój patriotyzm, ale chciała go praktykować ,odmawiając wrogowi swej zawodowej usługi. W końcu, po prawdzie, udzieliła jej, lecz dlatego tylko, by ratować wspólnotę, z którą podróżowała.
Przez jego łóżko więc zmierzała do świętości, jak nie przymierzając, święta Maria Egipcjanka, która, wędrując ongiś do Ziemi Świętej, zaspakajała potrzeby seksualne pielgrzymów. Jednocześnie nawet wtedy błyszczał jej patriotyzm i troska o dobro wspólne: czyniła to przecie dla swych francuskich sióstr i braci! Bo czy bez tego pary kupców i arystokratów mogłyby wrócić do błogości używania życia i interesów? A zakonnice do zbożnego klepania różańca i niesienia potrzebującym pomocy?
Jej współtowarzysze podróży zachowali się jednak (poza demokratą) tak, jakby wyznawali zasadę: nieważne, co człowiek robi, ma znaczenie tylko to, kim jest w społecznej skali bogactwa i prestiżu. Poświęcenie się więc Baryłeczki było dla nich tylko gestem prostytutki, choć bez niego nie wyszliby z opresji, a może nawet zginęli.
Zachowanie jej więc, wynosząc ją ku szczytom dobra wspólnego, patriotyzmu i świętości, w tym samym momencie, kiedy się dokonywało, paradoksalnie degradowało ją. Bo przecież prostytutka to tylko prostytutka: towar na seksualnym rynku.
Nic zatem dziwnego, że gdy następnego dnia rano wsiadła do powozu, panie potraktowały ją wyniośle, panowie ze wzgardą, należną jej sposobowi zarabiania na życie. Nikt nawet jej nie poczęstował jedzeniem, w które ona nie zdążyła się zaopatrzyć.
Gdybanie
Co jednak byłoby, gdyby w tym powozie w ogóle nie znalazła się Baryłeczka, tylko podróżowały nim pozostałe postaci utworu? Oczywiście jechaliby głodni, bo zapomnieli by coś do jedzenia wziąć na drogę. Nie byłoby też pewnie patriotycznego pomstowania na wojnę i Prusaków.
A co by się jednak stało, gdyby zbereźny oficer pruski przejawił chęć seksualnej konsumpcji wobec którejś z pań lub – nie daj Jasnogórska Pani! – np. jednej z zakonnic? Jasne: kiedy by odmówiły, a przez to wszyscy zginęli, wyniesiono by je najpewniej na panteon świętości i patriotyzmu.
Kiedy zaś by uległy, a wszyscy ocaleli, otoczono by je szczerym współczuciem i wdzięcznością. A upokarzające erotyczne figle i doznania uznano by za ich męczeństwo, godne błogosławionych. Bo jak od zawsze naucza Kościół: droga do świętości otwarta jest dla każdego.
Takiego jednak utworu Guy de Maupassant nigdy by nie napisał, choć jest oczywiste, że wirtualnie różne jego wersje tkwią w głowach pobożnych kościelnych, patriotycznych baranków. Byłby nie napisał, bo wiedział, że człowiek, przez swe społeczne uwikłanie, jest zbyt krótki, by pozwolić sobie na jakąkolwiek wielkość. Wszystko jedno: zwykłą ludzką, narodową czy religijną.
Patrzył wszak ten pisarz na świat bez złudzeń. Przedstawiał zaś – bez moralizatorskiej bryi. Za to w krasie ironii.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
A może trochę inaczej: człek jest wart tyle ile jest wart jako towar wymienny? W tym wypadku istotny jest tylko przelicznik materialny – usługa za usługę.