Nie zgadzam się z opiniami licznych komentatorów, jakoby Jarosław Kaczyński, przyzwalając na podeptanie praw kobiet w środku pandemii, zwariował albo – co gorsza, choć objawy są identyczne – stracił instynkt polityczny. Po pierwsze bowiem nigdy jakiegoś nadzwyczajnego wyczucia nie posiadał. Owo złudzenie wynika z marności jego konkurentów, nędzy opozycji; na jej tle bowiem nawet on może się wydać mężem stanu i Wernyhorą. Po drugie, w chaosie, ale mając zapewnioną większość sejmową, usłużne media, służby i cały aparat państwa (a też nadal nieudolną opozycję) można rządzić smacznie i zdrowo, choćby cały dotychczasowy świat właśnie się walił. A wali się przez wirusa.
Skoro udająca silną władza PiS-u nie radzi sobie z kryzysem pandemicznym ukazującym marny stan naszego państwa, to wybiera wojny i dzieli społeczeństwo. A jeśli wprowadza lockdown jakiejś branży – jak ostatnio gastronomicznej – to dopiero po jakimś czasie wprowadza, zwykle niewystarczające, programy ratunkowe i zasiłki. Tak, aby hołota, drżąca o swój byt, tym bardziej cieszyła się z tych marnych ochłapów. A ewentualne protesty skupiły uwagę mediów i odbiorców. Trudno mi więc uwierzyć, że w sprawie aborcji rządzący mają jakąś inną kalkulację niż tę cyniczną.
Wczoraj oczy otworzył mi bystry, choć prawicowy, obserwator polskiego życia politycznego Jan Rokita. Napisał on w Teologii Politycznej, że po czwartkowym wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który dotyczył aborcji chorych płodów, powinniśmy pomyśleć o „nowym kompromisie”. Ustawodawca więc w drodze dyskusji powinien tak skonstruować prawo, aby rozdzielić aborcję płodu, który może żyć poza ciałem matki (np. jako ciężko niepełnosprawna osoba), a takim, który po przyjściu na świat będzie „ludzkim potworem”, a więc np. urodzi się bez mózgu – co z pewnością wpływa na wyobraźnię każdego i każdej i – jak widać – również Rokity. Chodzi więc o takie przesunięcie dyskusji o aborcji, żebyśmy nie rozmawiali już o prawach kobiet, lecz rozstrząsali pojedyncze medyczne przypadki w oparciu o katolickie dogmaty. Tyle nam się władza cofnie.
Jeszcze wczoraj byłem pewien, że opozycja liberalna, też przecież konserwatywna, chętnie by na taką dyskusję przystała. Dziś już jednak, na fali potężnych protestów, ustami Barbary Nowackiej zapowiedziała nie tylko nowe ustawy (co wczoraj zapowiedziała również Lewica), ale i referendum. Kosiniak-Kamysz zaś zaapelował do premiera o niepublikowanie wyroku TK i rozwiązanie sprawy w – tak jest! – referendum. Lewica jak zwykle pozostała z tyłu, licząc chyba na to, że jakimś cudem okaże się, iż właśnie posiadła większość sejmową.
Na szeroko pojętej lewicy pokutuje pogląd, że nad prawami człowieka się nie głosuje, bo one po prostu są. Szkoda, że jest dokładnie na odwrót. Prawa LGBT+, do aborcji czy te związanych ze świeckim państwem w Polsce nie istnieją właśnie dlatego, że tak zdecydowano w parlamentarnych głosowaniach. Sejm zaś od wielu lat nie odzwierciedla poglądów Polaków w tych kwestiach (którzy są znacznie bardziej postępowi niż posłowie i senatorowie). Jeśli więc ktoś nie chce liberalizującego prawo do aborcji obywatelskiego referendum, musi być gotowy na dyskusję o martwych i żywych płodach. Ewentualnie poczekać na wygraną dzisiejszej opozycji. Pamiętamy przecież jak jest progresywna…
AI – lęk czy nadzieja?
W jednym z programów „Rozmowy Strajku” na kanale strajk.eu na YouTube, w minionym tygodniu…