W tym tygodniu węgierski parlament ma głosować za podniesieniem obowiązującego limitu nadliczbowych godzin pracy z 250 do nawet 400 rocznie. Protestują przeciwko temu związki zawodowe, zwłaszcza, że rząd usiłuje przepchnąć zmiany z pominięciem konsultacji społecznych. W sobotę pod budynkiem parlamentu demonstrowało kilka tysięcy ludzi.
Rządowy projekt głosi, że limit nadgodzin ma wzrosnąć z 250 do 400 w skali roku. Ale już nawet nie to najbardziej oburza związkowców: na rozliczenie nadgodzin (czy to w formie ekwiwalentu finansowego czy wolnego czasu) pracodawcy mają dostać 3 lata. Do tej pory musieli zamknąć swoje rozliczenia za nadgodziny w ciągu jednego roku.
Teoretycznie zwiększenie limitu nadgodzin miałoby być dobrowolne i pracownik mógłby odmówić przepracowania ich więcej niż 250 w ciągu roku, ustawa jednak w żaden sposób nie zabezpiecza przed nieuczciwymi przedsiębiorcami, którzy będą stosować różne formy nacisku np. utrzymywanie płac na poziomie tak niskim, by zmusić do wyrabiania godzin nadliczbowych. Nowy projekt został już okrzyknięty „prawem o niewolnictwie”.
Protestujący przynieśli transparenty „Zmuście swoje matki do pracy w nadgodzinach” i „Stop niewolnictwu”.
– Nie jesteśmy zadowoleni z tego, co się dzieje z prawem pracy w tym kraju. Na Węgrzech nosimy na grzbiecie największy ciężar i za to otrzymujemy najniższą płacę w Europie – powiedział przewodniczący Węgierskiej Federacji Związków Zawodowych Laszlo Kordas w przemówieniu wygłoszonym pod budynkiem parlamentu.
– Ludzie, którzy przygotowują takie prawa, działają przeciwko społeczeństwu. Pokażemy im, że jesteśmy w stanie wziąć nasz los we własne ręce – dodał Zoltan Laszlo, wiceprzewodniczący związku zawodowego hutników Vasas. Zwrócił uwagę, że rząd nie prowadził absolutnie żadnych konsultacji społecznych, projektując zmiany w prawie pracy.
Jak donosi Reuters, ostatnie tak żywe protesty w kraju Viktora Orbana miały miejsce w 2014 r., kiedy postanowił on wprowadzić dodatkowy podatek „od ruchu w internecie”. Związki grożą, że jeżeli nowe prawo wejdzie w życie, dojdzie do zaostrzenia protestów.
Przeciwko umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej
Kilkaset osób demonstrowało 9 listopada w Warszawie pod Ministerstwem Sprawiedliwości w zw…
Czy ichni premier tak jak cudowny Morawiecki też każe pracować robolom za miskę ryżu? Bo jeśli tak, to wporzo – wszystko jest przecież nowoczesne i postępowe.
A może na;eży żądać po prostu ODPOWIEDNIEJ STAWKI?
Nie ma problemu, nadgodzin może być i czterysta, ale płaca za pracę w nadgodzinach 200% normalnej stawki + premie i dodatki.
Wówczas będzie widać czy to KONIECZNOŚĆ związana z brakami rak do pracy czy też zwyczajna fanaberia węgierskich ,,januszy biznesu”.
Nie ma żadnego braku rąk do pracy. System kapitalistyczny najlepiej rozwijał się w okresie powojennym, jeśli mówimy o społeczeństwach zachodu. Dokładnie do 1972 r. Wtedy czasy były nieco inne, na zachodzie ciągle stały fabryki, było to przed globalizacją. Pracy było multum, bezrobocie generalnie niższe niż mamy teraz w Polsce. Tylko takowy „brak rąk do pracy” gwarantował silną pozycję pracownika, a jak pozycja pracownika była silna, były i w miarę wysokie pensję, jak pensję były wysokie to także duża konsumpcja, co napędzało gospodarkę.
Kryzys naftowy z 1973 r. oczywiście został odpowiednio wykorzystany przez liberalne elity – pocięto opiekę socjalną, fabryki poprzenoszono, głównie do Chin. Nastał neoliberalizm. Na zachodzie powywalano cała masę ludzi na bezrobocie. Oczywiście znaleźli oni prace w sektorze usług, ale to już nie było to samo. Sektor usług nie był wstanie wygenerować tyle miejsc pracy, pozycja pracownika, już nigdy nie była taka sama.
Dzisiaj cały czas, jak odgrzewany kotlet podaje nam się wyniki ekonomiczne z tamtych lat. W dobie automatyzacji i globalizacji, te czasy już nie wrócą…. Bezczelna propaganda dla naiwnych.