Oddział Leczenia Alkoholowych Zespołów Abstynencyjnych w skrócie OLAZA. Miejsce, gdzie trafiają na odtrucie wszyscy ci, którym melanż alkoholowy wymknął się spod kontroli i bez fachowej pomocy medycznej za cholerę nie są w stanie się z niego wyrwać. W zależności od kondycji, zdarzają się tu amatorzy po kilkudniowym chlaniu i zawodnicy po wielomiesięcznym denaturatowym maratonie.

Oddział nie ma nic wspólnego z terapią i jest zwykłym odtruciem. Ustawowo przebywa się tu dziesięć dni. Postawią na nogi, odkarmią, nafaszerują glukozą, witaminami i można iść dalej w miasto. Wymieniwszy się wcześniej z nowopoznanymi kompanami adresami melin lub numerami telefonów. Ale to tylko z tymi, którzy jeszcze jakieś telefony mają.

Często zaraz po opuszczeniu oddziału, grupa zaprzyjaźnionych pacjentów, wspólnie, raźnym krokiem, kieruje się w stronę jednej z najbliższych melin. Gdzie witani serdecznymi uściskami, zaczynają nadrabiać te stracone dziesięć dni.

Takie placówki umieszczone są zwykle jako jeden z oddziałów klinik i szpitali psychiatrycznych.

W Lublinie są to Abramowice.

W przepięknej parkowej scenerii w stylu angielskim, poprzetykanej obskurnymi budynkami innych oddziałów, dla tych naprawdę pierdolniętych. Cóż, tam też byłem, ale to już opowieść na zupełnie inny felieton. A, i w pobliskim pawilonie mieści się detoks dla narkomanów, który również poznałem empirycznie.

Na oddziale jest wesoło. Nowicjusze trafiają tu rzadko i początkowo są przerażeni. Gdy zobaczą pacjentów w delirce, lub gdy ktoś, kto przed momentem wyglądał na zdrowego, kontaktowego, po kilku godzinach leży zapakowany w czarnym worku jako statystycznie kolejny nieboszczyk. – A taki żywy był przed chwilą – pada zwykle komentarz. Potem chwilę wspomina się ostatnią z nim rozmowę i powoli rozchodzimy się do swoich sal, palarni (tak, na oddziałach psychiatrycznych są palarnie) i wracamy do tematu najbliższego naszym sercom, czyli jak i gdzie najtaniej się nachlać.

W większości lądujący tu pensjonariusze to starzy bywalcy. Zwykle pada pytanie – które moje wyro? A następnie dochodzi do prezentacji. Po chwili okazuje się, że tego lub owego już się tam kiedyś spotkało. Tu następuje wymiana uwag, co się zmieniło, kto się przekręcił, kto nie chla, kto siedzi itp.

Ponieważ trafiłem tu po dwumiesięcznym denaturowym megaciągu, wylądowałem w monitorowanej sali dla deliryków podwyższonego ryzyka. Łóżko z pasami, przeszklone ściany i chyba kamery (tego pewien nie jestem, moja percepcja miała urlop). Gdy jednak okazało się, że poza zwykłą trzęsiawką nic mi nie dolega – po dwóch dniach przeniesiono mnie do innej sali, pod umiarkowaną obserwacją.

Jeszcze bez sił, pod kroplówkami, ale według personelu rokowania były dobre.

Gdy ostatnim razem tutaj trafiłem, wiosną zeszłego roku, dwa dni później na łóżku obok pojawił się kolejny pacjent. Jeszcze w malignie i pod kroplówką. Jedna z pielęgniarek poprosiła, bym go obserwował, czy nic się nie dzieje. Przyglądałem mu się więc badawczo i doszedłem do wniosku, że jest bardzo podobny do Marka Piwowskiego. Potem zresztą okazało się, że też ma na imię Marek.

Cóż można robić na takim oddziale, gdy już miną pierwsze dokuczliwe objawy odstawienia alkoholu? Zwykle czas spędza się na gadaniu, przesiadywaniu w palarni, lub czytaniu gazet. Książki to ewenement. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy Marek stanął wreszcie na nogi i zaczął rozpakowywać swoją torbę. Już sam fakt że wyciąga z niej książki, był zaskoczeniem, a szokiem gdy zobaczyłem jakie.

– „Odważę się ujawnić to następujące odkrycie, przyjaźń istnieje” – zacytowałem z pamięci fragment jednej z nich: „Mini wykłady o maxi sprawach” Leszka Kołakowskiego. Ponieważ i ja miałem ze sobą swoje ulubione wydania, które zawsze ze sobą zabieram do wariatkowa, Marek spojrzał na mnie i obaj parsknęliśmy śmiechem. Na mojej szafce leżał „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, „Moje Życie” Trockiego i „Tato” Whartona.

Okazało się, że książki to nie jedyne nasze podobieństwo. Marek też był po dwumiesięcznym ciągu z denaturatem w tle. Też z doświadczeniem grzebania w śmietnikach, melin bez prądu i ciepłej wody, strzelania pod marketami i zbierania petów. Z pasją nałogowca rzuciłem się na książki, które przyniósł.

A wszystko to działo się w atmosferze rozmów i wzajemnej prezentacji. Szukaliśmy wspólnych znajomych, ponieważ okazało się, że w mieście, z którego pochodzi i gdzie obecnie mieszka, koczowałem w młodości przez blisko dwa lata. Znalazło się więc kilku wspólnych kumpli, z których część już się przekręciła.

Gdy patrzę na to teraz, z półtorarocznej perspektywy, wyłania się surrealistyczny obraz. Nierealny, a jednak prawdziwy.

Siedzimy, zatopieni w lekturze, aż któryś odczuwa potrzebę podzielenia się cytatem, który akurat rzucił mu się w oczy…

– „Kto nadzieję żywi, ten w strachu żyć musi” – to ja. – To idealna recepta życia na dnie – dodaję refleksyjnie. – Tylko porzucając nadzieje, plany, marzenia, można jakoś przetrwać…

Chodziłeś strzelać? – pyta Marek.

Chodziłem. I po śmietnikach za jedzeniem… – odpowiadam.

Wymieniamy kilka wspomnień, żeby po chwili ponownie powrócić do czytania. Marka pochłonął Trocki, mnie Kołakowski. Wspólnie chodziliśmy też do palarni. Wtedy rozmawialiśmy o cenach denaturatu i jego odmianach: biały, fioletowy, ten z niebieską nakrętką czy białą itp. Okazało się, że w Puławach można kupić już za trzy złote piętnaście groszy, podczas gdy w Świdniku nie było tańszego niż trzy osiemdziesiąt. Czasami zdradzaliśmy sobie patenty na kradzieże w marketach i szukanie niedopałków.

Znalazłem miejsce pod szpitalem – opowiadałem. – Jego zaletą było to, że zarówno personel jak i pacjenci paląc nielegalnie musieli się chować. Często nie udawało im się dopalić papierosa i naprawdę spore pety można było wybierać garściami. A ponieważ ja je odkryłem, więc nie miałem konkurencji wśród innych żuli.

Marek też miał swoje patenty.

Tak minęło te ustawowe dziesięć dni. Przez jakiś czas utrzymywaliśmy jeszcze kontakt, nawet spotkaliśmy się. Aż się urwało. Wiem jednak, gdzie go szukać, zostawił mi adres swojej ulubionej meliny i kod, którym należy pukać. Pewnie za którymś razem ponownie znajdziemy się na tym samym oddziale. Chyba, że wcześniej jeden z nas się przekręci.

Piotr Jastrzębski

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Kolejny bardzo dobry tekst Piotrze. Lubię jak sarkastyczne wtręty dajesz typu – a taki żywy był …. heheheh. Nie nie dostrzegam ani pochwały tego stylu życia, ani namawiania do tego. Po prostu autor opisuje to co widzi i doświadcza, ale jeśli ktoś ma takie skojarzenia i takie wnioski mu się nasuwają to już problem odbiorcy. Vangelio.

  2. To wszystko jest jasne i zrozumiałe dla ludzi znających problem.Ja akurat pana wyjaśnienia zupełnie rozumiem. Ale dla kogoś kto patrzy z boku nie znając problemu sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Robi pan po prostu tym,,żulom” trochę krzywdy, bo po przeczytaniu kilku pana artykułów odnosi się wrażenie,ze ci ludzie piją, bo lubią, bo to pomaga im żyć ”na krzywy ryj”(jak to pan ujął w jednym ze swoich artykułów), bo nie muszą sie martwić o rachunki, wlepione mandaty, długi itd. I takie życie wydaje się prostsze i bezproblemowe. Zawsze się coś ukradnie, zawsze się coś wysępi i jakoś leci. I właśnie taki obraz ludzi bezdomnych i uzależnionych funkcjonuje w społeczeństwie. Często się słyszy,że ” piją na własne życzenie, żebrzą , bo im się robić nie chce”. A jeśli rzeczywiście pan przeżył to, o czym pan pisze to doskonale pan wie,że to wielka tragedia i nie ma się czym chwalić.
    Ja również pozdrawiam. I pozwolę sobie zauważyć,że wszywki nic nie dają.Miał pan 9 i nic z tego nie wyszło. To jest oszukiwanie siebie i stanie w miejscu ze swoim problemem. Strach przed piciem to żadna terapia.
    Ja również pozdrawiam.

    1. @Vangelia >>>I pozwolę sobie zauważyć,że wszywki nic nie dają.Miał pan 9 i nic z tego nie wyszło.<<<
      Ależ wyszło i jak na razie "wychodzi" właśnie dzięki serii wszywek choć nie wolno umniejszyć roli znajomych i przyjaciół (w tym gronie najważniejsza jest redakcja strajk.eu) którzy każdy na swój sposób wnosi cegiełkę do odbudowy życia drugiego człowieka. Jedni wspomagają słuchaniem i słowem wsparcia, drudzy dadzą zajęcie, dzięki któremu człowiek się może w jakimś stopniu realizować, trzeci wspomogą datkiem na jedzenie. Jest też inna, bardzo ważna grupa. To, w tym przypadku, czytelnicy felietonów i książki Piotra Jastrzębskiego i tychże czytelników zainteresowanie osobą i twórczością autora. Wasze komentarze, czy to pozytywne czy też krytyczne (ale tylko te uzasadnione) są dla niego siłą napędową dającą siłę do dalszego trwania i walki o oderwanie się od "dna".

      ps Piotra niestety ale "trzeba umieć czytać". Pomocne będzie przeczytanie jego wszystkich felietonów zamieszczonych na strajk.eu. To jest jego "historia".
      Gdyby odnalezienie materiałów sprawiało trudności to jako adm. blogu Piotra Jastrzębskiego, zapraszam na blog https://piotrjastrzebski.wordpress.com/ gdzie znajduje się całe archiwum, na bieżąco uzupełniane materiałami pisanymi ostatni i z przeszłości. Jest tam także zamieszczana książka pt "RYNSZTOK" P.J. pisana na oczach czytelników rozdział po rozdziale.
      SERDECZNIE ZAPRASZAM DO CZYTANIA I KOMENTOWANIA. (a także rozpropagowanie wśród swoich znajomych) – formy pomocy innym ludziom mają "wiele twarzy" nie musi to być pomoc finansowa, choć i ta jest niezbędna bo powietrzem żyć się nie da.

  3. Pytanie do autora: Panie Piotrze, czy pańska choroba alkoholowa sprawia panu przyjemność i czy rzeczywiście jest to dla pana taka okazja do poznawania życia, radzenia sobie w tym życiu, poznawania nowych ludzi i obcowania z literaturą. Wyraźnie to pana kręci i nie chce pan wyzdrowieć. Nawet czuje sie w pana tekstach pewną pochwałę takiego sposobu życia.
    A może pan po prostu znacznie ubarwia te swoje przygody i zarabia na tym?

    1. Vangelio, zawarłas bardzo wiele pytań w tym poscie i ciężko w jakis lakoniczny sposób na wszystkie odpowiedzieć. Alkoholizm (w przeciwnieństwie do pijaństwa) nikomu nie sprawia przyjemności. Nawet gdy sie pije, będąc w ciągu, to tylko po to by łagodzić otaczające piekło. A piekło w wyobraźni nałogowca, a gdy jeszcze jest chory na depresję, to tak koszmarnie makabryczne przezycie, że nawet nie jestem w stanie podjąć próby by je opisać. Oczywiście, wiele lat temu, nim miałem jeszcze dwadzieścia lat, było to poszukiwanie przygód, poznawanie ludzi i fascynacja Stachura, Hłaska, Bursą i Wojaczkiem. W tamtym czasie to była frajda. Co do pochwały takiego stylu życia i niechęci wyzdrowienia to moje intencje sa zupełnie odwrotne. Z alkoholizmu nie da sie wyzdrowieć, jest to bagaz na całe życie, ja nauczyłem sobie z tym radzić wszywkami, o czym juz pisałem w którymś z felietonów. Obecnie zaszyłem sie po traz dziewiąty i jestem na dosyć trudnej drodze wychodzenia z dna. A co do ubarwiania, ja wciąż odnosze wrażenie, że nie wpełni oddaje sytuacje, wrażenia, odczucia oraz wszystko to w czym uczestniczyłem, lub czego byłem świadkiem. Proszę mi wierzyć, że wiele historii z jakimi sie spotkałem, było tak niewiarygodnych, że nawet nie próbuje o tym pisać, bo nikt by nie uwierzył. I niekoniecznie są to historie hardcorowych akcji (choc to też) ale prosze mi wierzyć, że przez kilka tygodni wahałem sie czy napisac o tym jak sprzedałem drzwi od mieszkania, by miec za co pić. W swoich tekstach nie mam poczucia misji, pochwały czy tez nagany takiego sposobu życia. I dochodzimy do ostatniego pytania, oczywiście , redakcja płaci mi za felietony i dzieki temu jak wcześniej nadmieniłem wygrzebuje sie z dna. Nie sa to jednak duże pieniądze, ale po raz pierwszy od kilku lat otrzymuje je regularnie. Co pozwala mi spłacać zaległe rachunki i unikac lombardów. Tak, dzięki temu, że pisze te felietony od kilku miesięcy nie odwiedziłem zadnego lombardu. Mam nadzieję, że wyczerpująco odpowiedziałem na te pytania, jeśli jednak pojawią sie nowe, to prosze pytać. Zawsze chętnie odpowiem. Pozdrawiam – Piotr Jastrzębski

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Para-demokracja

Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…