Łatwiej znieść spokojnie trzydniową głodówkę na dnie, niż kelnera ignorującego cię w knajpie. Dziwne, ale dopiero niedawno to zauważyłem.
Po dwóch dniach niejedzenia, człowiek się uspokaja, obojętnieje. Próbuje zasnąć, ale ssanie w żołądku nie pozwala, więc popada w taki półsenny marazm. Idzie wytrzymać. Gorzej, gdy pojawia się nadzieja na coś do jedzenia. Niespełniona – to jedna z bardziej okrutnych tortur, których prawo nie ściga.
Żeby przetrwać na dnie i pozostać w miarę całym, trzeba pozbyć się całego bagażu złudzeń, wszelkich planów, a nawet zwykłego optymizmu. To główny warunek. W rynsztoku z takim bagażem droga zaprowadzi prosto na sznurek. Marzenia i plany – to przywilej tych, którzy ocaleli na wyższym szczeblu drabiny społecznej. Oni mogą sobie na to pozwolić, chociaż też ryzykują. Niejeden się wyhuśtał z powodu płonnej nadziei. Różnica polega jednak na tym, że w normalnym świecie jest to zjawisko marginalne. Na dnie zaś – reguła. Lądując na ulicy, cały ten pakiet należy zostawić na górze. Ważniejsze to nawet niż ciepłe ubranie, które jest niezbędne do spania na ławce w przymrozki.
Dlatego należy unikać ludzi, którzy obiecują. Bezdomny, nędzarz mieszkający w norze, bez stałych dochodów, bez jakiegokolwiek zasiłku, chwyta się obietnicy jak brzytwy. My, z dna, wpijamy się całym sobą w kilka słów, rzuconych na odczepnego przez dawnego kumpla, któremu się powiodło. Żyjemy nimi. Prawie zawsze, gdy spotkam któregoś z kompanów z ulicy, zaczyna opowiadać, że ma już coś nagrane, bo spotkał kumpla i ten mu obiecał. Jakąś robotę, może nawet z mieszkaniem, a że zna faceta, to wie, że na pewno załatwi. Często jest to praca za granicą – kumpel jest tam ustawiony i dla niego to nie problem… Kiedy po jakimś czasie spotykam tego samego człowieka, nigdy nie wracam do tematu. Po twarzy widzę, że jest jeszcze bardziej zdołowany – ale już w panice szuka kolejnego kumpla, który mu coś obieca. Tak, by chociaż na chwilę poczuć nadzieję i odlecieć w świat marzeń. Jakoś się to wytrzymuje – przywykliśmy. Jest to jednak rodzaj nadziei najbardziej okrutny, jaki znam. I pomyśleć, że taka torturę fundują nam, ot tak, niechcący, dawni przyjaciele.
A czasem i obecni. Kumple z dna.
Kiedy, po kilkudniowej głodówce, popadniesz już w ten stan swoistej hibernacji, który sprawia, że nawet wyjście do śmietnika na poszukiwanie resztek jawi się jako niewykonalne zadanie – tylko tym najtwardszym się udaje – nagle jeden z towarzyszy niedoli wpada na genialny pomysł. I wyskakuje, obiecując przynieść coś do jedzenia. A być może nawet coś do picia, w domyśle denaturat.
W mieszkaniu lub melinie zaczyna panować wtedy gwar. Dostajemy skrzydeł. Wstajemy z pryczy, z podłogi, zaczynamy sprzątać, chociaż w takich melinach zazwyczaj posprzątać się nie da. Te bezsensowne działania to wytrysk euforii – i próba zabicia czasu, który cholernie się dłuży podczas czekania. Bo choć od dwóch dni nic nie jedliśmy – głód, ten nie do wytrzymania, pojawił się dopiero wraz obietnicą kumpla, że przyniesie. Cokolwiek. Kiedy jesteś w ciągu alkoholowym, bardziej niż na jedzeniu zależy ci oczywiście na dykcie – ale nawet dykciarz w ciągu od czasu do czasu potrzebuje coś zarzucić. W głowie pojawia się, jak senne marzenie, pizza przed tygodniem znaleziona w śmietniku. Ściskanie w dołku zwielokrotnia się i staje nie do wytrzymania.
Po dwóch godzinach czekania wiecie już, że nie wróci. Wiedzieliście to również, gdy wychodził. Jednak wówczas wiara i nadzieja przysłoniły chłodną kalkulację.
Czemu nie wrócił? To oczywiste: miał jeszcze jakieś pieniądze. Nie chcąc nas poić i karmić, dał dyla, posuwając się do najbardziej okrutnego pretekstu. Mając jakiś bilon w kieszeni, poszedł na inną melinę, lub do jednej z odległych knajp. Pobliskie sprawdziliśmy szukając, by mu odpowiednio podziękować.
Bywa też tak, że oddelegowując jednego z naszych kamratów, robimy zrzutkę. Kto co ma tam jeszcze w kieszeniach. Sprawdzamy w swoich ciuchach i wzajemnie u kumpli. Taki zwyczaj. Jeśli uzbieramy 3 złote i 15 groszy, to już pojawia się ten błysk w oku. Na dyktę wystarczy.
Gdy zaginie ten, co poszedł z pieniędzmi składkowymi – to wpierdol ma murowany. Jednak po kilku dniach sytuacja się powtarza. Powtarza się w tym samym składzie, jakby ludzie nie pamiętali. Niewykluczone też, że po zaopatrzenie pójdzie znów ten sam.
No bo przecież komuś trzeba zaufać. Nawet na dnie. A że nie ma nikogo innego więc musimy ufać temu, kto na pewno nas oszuka.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
hop_i_bec Jestem zaskoczony Twoją diagnozą, ale musze przyznać Ci rację. Zarówno, gdy piszesz o chłopakach, którzy skończyli na gałęzi jak i o Groblu. Niewykluczone, że chłopaki którzy odeszli byli naszymi wspólnymi kumplami. Pozdrawiam i naprawdę cieszę sie z Twojego wpisu. Trafiłes w punkt
Z tym zaufaniem do ludzi którzy oszukują jest tak jak z zaufaniem do polityków. Tyle razy ci sami politycy oszukali wyborców, a wyborcy ciągle ich wybierają. I to raczej nie jest kwestia tego,że nie ma komu zaufać. To raczej kwestia niechęci do wyjścia poza utarte ścieżki, schematy. To także lenistwo, powierzanie swoich spraw komuś,by ktoś coś za nas zrobił, bez naszego udziału, a my tylko wyciągniemy rękę po gotowe, podane pod nos.
Jeśli sami w siebie nie wierzymy nie mamy co liczyć na kogoś.Nie ma nic za darmo.