Mirosław Tryczyk, Miasta śmierci. Sąsiedzkie pogromy Żydów, wyd. RM, Warszawa 2015
Książka Mirosława Tryczyka jeszcze przed dniem premiery (21 października) zdążyła zburzyć spokój w narodowo-katolickich głowach. Portal fronda.pl zawczasu określił publikację mianem „paszkwilu”, napisanego „przez „zwolennika postulatów lewicowych partii np. Twojego Ruchu Janusza Palikota oraz środowisk homoseksualnych”. Po wywiadzie pod znamiennym tytułem „Nie tylko Jedwabne” , którego autor udzielił dziennikowi.pl, ochrzczony został przez prawicowych blogerów mianem „kolejnego szabesgoja po Grossie” i najpilniejszym uczniem „mistrza szkalowania Narodu Polskiego”.
Tryczyk (ur. 1977) jest etykiem, pracownikiem naukowym z Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, ma na koncie teksty poświęcone tolerancji, filozofii, prawom człowieka. Jest współautorem programu edukacyjnego „Wrocław przeciwko rasizmowi i wykluczeniom”. Znany z lewicujących poglądów i antyklerykalizmu, przedstawiający się jako „miłośnik słowiańskiego wschodu” – uosabia wszystko, co w dzisiejszej Polsce nieprawomyślne i niepatriotyczne. To on wystosował dramatyczny list otwarty do prof. Zygmunta Baumana (który jest nota bene jednym z autorów przedmowy do „Miast śmierci”), aby nie rezygnował z doktoratu honoris causa.
Podobnie jak w przypadku wcześniejszej publikacji „Między imperium a świętą Rosją”, imponuje wielość materiałów źródłowych wykorzystanych w opracowaniu. Tryczyk podjął tytaniczną pracę. Dotarł do akt ponad siedmiuset procesów Polaków oskarżonych o sąsiedzkie zbrodnie w czasie II wojny światowej – tzw. „sierpniówek”, publikacji prasowych, materiałów Armii Krajowej i Instytutu Pamięci Narodowej i instytutu Yad Vashem.
Sam autor przyznaje, że pojęcie „pogrom” w zasadzie nie odzwierciedla przywołanych w książce wydarzeń:
– Pogrom rozumiany jako jednorazowe wydarzenie, które trwa dzień, dwa, a potem następuje koniec rzezi, w ogóle nijak się ma do tego, co działo się w Jedwabnem, Szczuczynie, Goniądzu i w innych miasteczkach. Tam wszystko miało charakter procesualny – mówił w rozmowie z dziennikiem.pl.
Teza, którą stawia jako odpowiedź na pytanie o przyczyny antysemickich mordów, nie jest wygodna dla nikogo. Odpowiedzialnymi czyni głównie lokalne, przedwojenne elity zamieszkujące przygraniczne miasteczka. Jeszcze przed powołaniem przez Niemców swojej administracji w 1942 roku, owi szanowani obywatele zrzeszali się w komitety, milicje, straże obywatelskie, narodowe bojówki, samoobrony. Przy cichym przyzwoleniu, bądź też z udziałem katolickiego kleru, swoje „rozliczenia” zaczęli o wiele wcześniej niż okupant. Czas zawieruchy generuje atmosferę przemocy i żądzę krwi – jako pierwsi zostali zatem „rozliczeni” kolaborujący z Sowietami – zarówno Żydzi, jak i Polacy. Zdołano bowiem już wtedy wykształcić w powszechnej świadomości coś na kształt wyobrażenia o Żydzie-bolszewiku, co, wziąwszy pod uwagę fakt, iż lokalni Żydzi z 14 opisywanych przez Tryczyka miejscowości przed wojną prezentowali raczej postawy patriotyczne, lojalne wobec Rzeczpospolitej – jest nader krzywdzące. Niemcy później wyłącznie „przyklepali” to, co już zaczęło się dokonywać. Ich udział w zbrodniach, twierdzi Tryczyk, „był istotny, lecz nie zawsze miał charakter inicjatywny”. W Szczuczynie oddział Wehrmahtu usiłował powstrzymać krwawą łaźnię na cywilnej ludności żydowskiej, w Goniądzu – hitlerowcy rozstrzelali nawet grupę Polaków za to, że nie chciała podzielić się z nimi łupem.
Dlaczego zatem nie milknie burza, którą wywołał Jan Tomasz Gross? Tzw. dekret sierpniowy z 1944 r. („o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego”) stanowił po wojnie podstawę prawną dla ścigania Polaków winnych antysemickich zbrodni. Tryczyk zauważa jednak, że „istniała wyraźna tendencja do lekceważącego traktowania przez sądy spraw dotyczących takich mordów. (…) 80 proc. spraw prowadzonych z dekretu sierpniowego przeciwko osobom dopuszczającym się zbrodni na obywatelach polskich żydowskiego pochodzenia w czasie II wojny światowej zakończyła się uniewinnieniem bądź wyrokami w dolnych granicach kary”. Prokuratorzy skrzętnie omijali art. 1 dekretu, mówiący o bezwzględnej karze śmierci dla oprawców, podciągając większość incydentów z udziałem Polaków pod art. 2, rozróżniający (w ogromnym uproszczeniu) zbrodnie motywowane nienawiścią rasową od tych motywowanych „innymi powodami”, w tym lękiem o własne życie. Stąd „ogólnie orzeczenia sądów z okresu powojennego (…) wyglądały jak apologie zbrodni, w których pomniejszano perfidię i negowano premedytację, z jakimi zbrodnie te popełniano, sceptycznie traktowano dowody obciążające oskarżonych, a sprzyjające im wątpliwe świadectwa uznawano za wiarygodne.
W ten sposób ustanowiono alternatywną historię okupacji: oskarżeni stawali się w niej ofiarami nazistów jako osoby bez żadnego wpływu na wydarzenia, w których z takim zaangażowaniem brały udział”.
Rachunków tych nie wyrównała również Polska Ludowa. „Władze komunistyczne świetnie zdawały sobie sprawę ze swojej niepopularności w społeczeństwie polskim i dążyły do jej ograniczenia, np. starając się za wszelką cenę nie dopuścić do podejrzeń, że w jakikolwiek sposób faworyzują ocalałych z zagłady Żydów”. Stąd niepisana praktyka łagodzenia wyroków. Kadry sędziowskie, których dramatycznie brakowało, składały się zresztą głównie z przedstawicieli środowiska sądzącego w międzywojniu, z nacjonalistycznymi nierzadko sympatiami. Nie bez znaczenia okazała się również „amnestia” z 1956 r.: po objęciu funkcji I sekretarza przez Edwarda Ochaba nakazano zamknięcie wszystkich dochodzeń „sierpniówkowych” w myśl słów Gomułki z 1945 r. o tym, że „mądra polityka umie zapominać”.
Nakreśliwszy owo szerokie, przerażające tło, autor przechodzi do opowieści o kolejnych pogromach: Szczuczyn i okolice, Goniądz, Rajgród, Kolno, Suchowola, Brańsk, Jasionówka, Wąsosz, Radziłów i wreszcie Jedwabne – „dławiący zaduch ludzkiego bestialstwa gęstnieje ze strony na stronę. I rośnie świadomość nieubłaganej logiki zła: wieś za wsią, miasteczko za miasteczkiem, wyłania się z mroków zawsze ta sama obezwładniająco jednostajna kolejność rzeczy”.
Jak mordowano? Na samym początku należało zamordować w sobie człowieczeństwo: „Sprawcy przez dwa tygodnie, zanim jeszcze doszło do masowych mordów, stopniowo eliminowali w sobie wszystkie bariery moralne. Jako że wychowanie wpaja nam zakaz zabijania innych ludzi, potrzeba było trochę czasu, żeby te bariery w sumieniach złamać i dać sobie przyzwolenie na dokonanie masowej zbrodni. Temu służyły noce. Wtedy oni stopniowo uczyli się zabijać – poprzez katowanie, gwałcenie kobiet, aż ostatecznie do masowego zabicia Żydów i spalenia ich w stodole”. Nienawiść wpajano już kilkuletnim dzieciom (na lekcjach religii karano uczniów, każąc im trzymać bułkę w zębach przez całą godzinę za to, że kupili ją w żydowskiej piekarni. Straszono, że Żydzi są niebezpiecznymi monstrami, odpowiedzialnymi za ukrzyżowanie Chrystusa).
Arsenał Polaka służący do pojedynczych „wprawek” był praktycznie nieograniczony, lecz broń palna cieszyła się stosunkowo małą popularnością. Preferowano „ciche” metody, najchętniej zabijano „własnymi rękami” zaopatrzonymi w siekiery, piły, noże, bagnety, nabijane gwoździami pałki. Finał był zawsze taki sam:
Jedwabne, relacja ocalonej, Rywki F. (akta śledztwa S1/00/Zn z IPN w Białymstoku): „Żydów trzymano w upale od godziny jedenastej rano do wieczora. Wybrano czterdziestu ludzi, którzy zostali wysłani na cmentarz, gdzie zmuszono ich do wykopania dołów, w których miano zakopać ich żywcem. Na rynku goje postawili na desce pomnik Lenina i zmusili Żydów, by go nieśli i śpiewali bolszewickie pieśni. Położyli duży kamień na głowie rabbiego Awigdora B. i zmusili go, by niósł go po całym rynku. Goje złapali córkę Judkę N., Gidele, odcięli jej głowę i bawili się nią niczym piłką.
Nim zapadła noc, mężczyzna nazwiskiem W. przyszedł i wydał na wszystkich Żydów wyrok śmierci poprzez spalenie na stosie. (…) Goje, z bronią i nożami w rękach, bili i zabijali na prawo i lewo, aż wreszcie, po pokonaniu wszystkich, wepchnęli Żydów do stodoły Sz., która znajdowała się blisko cmentarza. Wtedy oblali benzyną stodołę i podpalili ją. Z miejsca, w którym ukrywaliśmy się, słyszeliśmy krzyki i lamenty ludzi, którzy cierpieli przed śmiercią (…).
Icchak Jaakow N.: Ani jeden Niemiec nie uczestniczył w tym dniu śmierci, wręcz przeciwnie. Dwaj oficerowie przyszli pod stodołę, aby ocalić przynajmniej rzemieślników, krawców, szewców, kowali i cieśli, których pracy Niemcy potrzebowali. Ale goje powiedzieli: Nie może ani jeden Żyd pozostać przy życiu. Wystarczy rzemieślników wśród chrześcijan”.
Powyższy cytat wyróżnić należy zwłaszcza w kontekście oburzenia po słowach Jana Tomasza Grossa o Polakach, którzy „w takcie wojny zabili więcej Żydów niż Niemców”. Z pewnością niejednokrotnie przewyższali ich w bestialstwie, co w książce zostaje kilkukrotnie nie tyle wypowiedziane, co wykrzyczane. Autor stara się jednak zachować uczciwość historyczną: przytacza Brańsk jako jaśniejszy punkt na mapie „miast śmierci”, gdzie lokalny ksiądz Bolesław Czarkowski w zdecydowany sposób sprzeciwił się nastrojom antysemickim i zapobiegł pogromowi. Cóż z tego, skoro pod koniec wojny „w 1944 r. w Brańsku zostały wywieszone afisze następującej treści, że jeśli Żydzi nie wyniosą się z miasta, to ich wybiją! To było już po wyzwoleniu”.
W Goniądzu chciwość Polaków doprowadziła do tego, że frontowy oddział Wehrmahtu rozstrzelał grupę polskich obywateli, która odmówiła podzielenia się złupionymi Żydom dobrami. Po wyjeździe Niemców z miasta, mieszkańcy podjęli decyzję, by spalić w synagodze „winnych”. „Poprosili [straż obywatelską – przyp. WK], by jej nie palić z ludźmi w środku – nie dlatego, że to nieludzkie i zbrodnicze. Oni powiedzieli: nie palcie ich w synagodze, bo zajmie się od tego nasz dobytek, a to w istocie znaczy: spalcie ich, tylko gdziekolwiek indziej. Mordy w Goniądzu były możliwe, bo zarząd miasta i straż obywatelska otrzymały wsparcie od mieszkańców miasta oraz duszpasterzy tamtejszej wspólnoty”.
Zygmunt Bauman słusznie pisze, że „odtworzenie atmosfery spuszczonej ze smyczy, rozpasanej, a sprzymierzonej z żądzą łatwego dorobku i ośmielonej bezkarnością nienawiści (…) – to się autorowi udało”.
– Gniew, wściekłość, rzucanie kamieniami to zawsze akt wtórny wobec uczuć niezadowolenia, dyskomfortu, bólu, cierpienia i rozpaczy – tłumaczył autor dwa lata temu w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” z okazji przemarszu narodowców przez Warszawę 11 listopada. Stwierdzenie to nabiera aktualności zarówno w zawartym w książce kontekście rozliczeniowym, jak i wobec naszej nowej rzeczywistości politycznej, gdzie kryzys wartości wzmacnia zwrot w stronę konserwatyzmu, nacjonalizmu, ksenofobii, patriarchalnej kultury. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że publikacja Mirosława Tryczyka dziś, w kraju pośrodku Europy targanej nastrojami anyimigranckimi, jest aktualniejsza niż kiedykolwiek.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
Podejrzewam, że w nowych podręcznikach historii nie będzie o tym ani słowa.
Oczywiście, było też i tak że liczni Żydzi witali radośnie wkraczającą na wschodnie tereny Polski władzę radziecką, były – i to wcale nie odosobnione – przypadki odgrywania się na Polakach – to wszystko służy miłośnikom umywania rąk i zwalania wszelkich win na hitlerowców za alibi, ale alibi nie jest. Właśnie z powodu „zaduchu bestialstwa”. Kiedy czyta się opisy zbrodni popełnianych na Żydach przez ich polskich sąsiadów – u Grossa, ale też (a może bardziej) u prof. Jana Grabowskiego czy Barbary Engelking – uderza właśnie ta „bezinteresowność” okrucieństwa, wręcz odruchowa mechanika sadystycznego zabijania, jakby nie chodziło o ludzi, lecz stonkę albo szczury. Efekt całkowitego odczłowieczenia Żydów w umysłach oprawców. To samo dzieje się dziś u tych – pożal się Boże – udekorowanych na biało-czerwono narodowych patriotów tak ochoczo piętnujących bestialstwo banderowców i wypierających się własnego.
Tamci wypierają się swoich zbrodni więc czemu my się mamy bić w pierś za nasze?