Od kilku dni trwa protest górników, od 24 września robotników w siedmiu kopalniach pozostaje na zmianę pod ziemią, co jakiś czas zmieniając się grupami, by wyrazić swój gniew i frustrację wobec rządowych planów zamykania kopalń bez żadnej alternatywy.

Z początku okupowane kopalnie znajdowały się w większości w Rudzie Śląskiej: były to kopalnie Halemba, Pokój i Bielszowice, towarzyszył im katowicki Wujek. We wtorek dołączyły brygady górnicze z Piasta i Ziemowita z Bierunia i okolic, kolejnego dnia protest ogłosili górnicy z Bolesława Śmiałego, Sośnicy, Mysłowice-Wesoła i Murcki-Staszic. Związki zapowiadały, że jeśli rząd będzie forsował zamykanie kopalń zamiast zaproponować plan transformacji gospodarczej dla regionu, protest będzie się zaostrzał. W piątek natomiast górnicy planują wraz ze swymi rodzinami i najbliższymi przejść ulicami Rudy Śląskiej, a więc miasta będącego inicjacyjnym ogniskiem protestu. 2 października górnicy przejdą ulicami Warszawy.

Nadzieja ciągle w negocjacjach, chociaż w pierwszej chwili przedstawiciele związków zawodowych przekazywali mediom, że więcej po tych spotkaniach jest rozbieżności, niż punktów wspólnych. Informacje z nocy z 23 na 24 września wskazują jednak, że związkowcom udało się bardzo wstępnie wywalczyć niemiecki model transformacji sektora górniczego. Gdyby ogólne obietnice przełożyły się na konkrety i śląskie kopalnie zastąpiłby choćby sektor energetyki odnawialnej, region miałby szansę na uniknięcie masowego bezrobocia i społecznej degrengolady. 24 września toczone są dalsze negocjacje wokół kwestii horyzontu czasowego takiej restrukturyzacji, związkowcy walczą o rok 2060, strona rządowa o wyznaczenie roku 2050. Niby więc coś się dzieje, ale związkowcy mają spore i dobrze uzasadnione obawy co do wiarygodności strony rządowej.

Chociaż mowa o kilkudziesięciotysięcznej grupie zawodowej (i kolejnych pracownikach w sektorach dziś zależnych od węgla), wśród polityków i w mediach panuje wokół górników jeśli nie zawstydzające milczenie, to przynajmniej zadziwiająca wstrzemięźliwość w słowach i komentarzach. Wieczorne wydania wiadomości objęła zmowa milczenia; w szczególności mało kto podjął się wytłumaczenia szerzej motywacji protestujących. Portal Strajk informował o rozwoju wypadków na Śląsku systematycznie, warto też wyróżnić w tym miejscu  Kulturę Liberalnę publikującą wywiad z Wacławem Czerkawskim, liderem śląskiego OPZZ.

– Na pierwszym miejscu stawiam gwarancję zatrudnienia dla górników i innych pracowników. To jest naturalne, że my oczekujemy alternatywy przed tym, gdy stracimy pracę, prawda? Nam trzeba dawać konkretne propozycje, a takich nie ma. Mowa jest tylko o likwidacji i tyle – mówił Czerkawski o sednie konfliktu. W tych prostych słowach kryje się wiele więcej, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka.

W dzisiejszej Polsce żądanie pracowników i pracownic o godne, podmiotowe potraktowanie uważane jest – i liberałowie pilnują, żebyśmy dalej tak myśleli – za coś niedopuszczalnego.

To coś, co na pewno kojarzy się ze złą komuną, lub ciemnogrodem. Palenie opon? Łańcuchy wokół Sejmu? Głośne wuwuzele i bębny? Jak to!? W Imię czego!? Przecież to przemoc wobec mieszkańców – jak można usłyszeć w radiu nadającym z Czerskiej. Uczciwy obywatel, który jak Balcerowicz przykazał marzy o wzbogaceniu się po prostu więcej pracuje.

Tymczasem górnicy ciągle przypominają o tym, że pracownicy mogą walczyć razem. Nie każdy z osobna przeciwko wszystkim. Górnicy jak wyrzut sumienia przypominają o tym, o czym możemy przeczytać w szerokich raportach socjologiczno-politycznych pierwszej Solidarności, tekstach Marksa i Kaleckiego, czy też Keynesa i Luksemburg: o zorganizowanych w wielkich zakładach pracy społecznościach pracowniczych. Z takich pracowniczych wysp powstaje właśnie polski Śląsk. Byt pracownika i pracownicy zależy tutaj od wspólnej codziennej pracy i jej warunków narzucanych przez zarząd i szefów, w tym rząd. Zależność ta promieniuje wprost proporcjonalnie do ról społecznych pełnionych przez poszczególne osoby, czy to ojców, czy matki lub potomstwo opiekujące się swymi starzejącymi rodzicami, lub niepełnosprawnymi członkami rodzin. Wszystkie uczestniczące w tym procesie pracy i jednoczesnego wytwarzania dobra wspólnego, osiedla, rodzin, po prostu lokalnych społeczności górniczych od najmniejszych ich części po największe są tego świadome. Wyrażane jest to poprzez cały zbiór tradycji śląskich, od barbórki po osiedlowe wspólnoty sąsiedzkie, czy Śląską Godkę, związki zawodowe i upartą postawę w walce pracowniczej. Odmalowane zostało natomiast w przepięknych filmach Kazimierza Kutza, takich jak Sól ziemi czarnej, czy Perła w koronie opowiadająca właśnie o górnikach strajkujących pod ziemią w sprzeciwie wobec zamykaniu kopalni przez niemiecki kapitał. Górnicy wartość tego świata dobrze znają, z dumą więc i odwagą go dziś bronią. Chwała im za to!

Co czeka ta społeczności wedle planu rządzącego dziś Prawa i Sprawiedliwości, partii obiecującej w każdej możliwej kampanii wyborczej obronę kopalń za wszelką cenę? Spotka je dokładnie to co spotkało warszawskie FSO, podlubelski Świdnik, mazurskie PGR-y i wszystkie inne zagłębia polskiej klasy pracującej z lat 80-90. Dotkliwy koniec i krach, kryzys społeczny, atomizacja, fala migracji i dramatycznych przebranżowień każdej z tych osób z osobna. Krótko mówiąc: kompletna katastrofa całej społeczności i regionu. Rząd zamiast proponować likwidację powinien stworzyć ogromny plan restrukturyzacji górniczego Śląska, związany z ponowną industrializacją, nie opartą już na kopalniach, lecz na nowoczesnych państwowych przedsiębiorstwach produkcyjnych. Polska nie ma własnej marki samochodu, ani elektrycznego, ani nawet spalinowego, pomimo zapewnień premiera Morawieckiego, który polski samochód elektryczny uczynił jednym ze sztandarowych punktów programu PiS. Nie ma ona również przedsiębiorstw, którego pomogłyby jej udźwignąć ogromne zapotrzebowanie projektu dekarbonizacji polskiej sieci energetycznej, wszelkie produkty potrzebne w tym procesie są importowane w większej, lub mniejszej formie. Ponadto same kopalnie mogłyby posłużyć za przestrzeń do stworzenia elektrowni szczytowo-pompowych, czy też farm fotowoltaicznych, albo nawet infrastruktury przetwórstwa śmieci, o czym wiedzą sami górnicy, między innymi lider związku z nieistniejącej kopalni Makoszowy – Andrzej Chwiluk. Pytany w ubiegłym roku, czy można było równocześnie zamknąć kopalnię i utworzyć nowe miejsca pracy, odpowiedział bez wahania: oczywiście, że tak!

–  Żeby wpisać zmiany w walkę z zanieczyszczeniem powietrza, możemy spojrzeć na niską emisję. To ona jest jednym z głównych problemów ekologicznych w Polsce. Ludzie grzeją, szczególnie na Śląsku, starymi piecykami. Dlatego zaproponowaliśmy u nas stworzenie elektrociepłowni. Jednak nikogo to nie interesuje, jakiekolwiek nasze próby na Śląsku, w Katowicach, ale też w innych miastach, spotykały się z odmowami lub aroganckim brakiem zainteresowania. Drugą propozycją było stworzenie miejsca zajmującego się przetwórstwem śmieci. Kolejną propozycją była związana z magazynowaniem energii. Na świecie w szybach kopalnianych wyłączonych z eksploatacji umieszcza się instrumenty szczytowo-pompowe, które tworzą łącznie elektrownie szczytowo-pompowe. Zasada podobna jak w istniejących elektrowniach szczytowo-pompowych mieszczących się w górach jak np. góra Żar – tłumaczył.

Wszelkie próby dialogu spaliły jednak na panewce. Nikt nie był zainteresowany poważną rozmową z górnikami, ani w Warszawie, ani na Śląsku. Owszem, były doraźne ustępstwa w sprawach podwyżek płac – bo górnicy byli w stanie się zorganizować i mocno uderzyć. Plan zielonej, sprawiedliwej transformacji na Śląsku pozostawał w sferze odległych postulatów ekspertów. Do jednego zaś władze się przykładały: by górników zohydzić i przedstawić jako, którzy pasożytniczo uczepili się budżetu tworzonego przecież z podatków „ciężko pracujących ludzi” – tak jakby sami górnicy do nich nie należeli.

Lewica natomiast w całym tym konflikcie jest – poza nielicznymi przypadkami – niezwykle cicho. Pomimo tego, że jej niedawny kongres programowy, pierwszy z serii, odbył się na Dolnym Śląsku, nie usłyszeliśmy żadnych zapewnień w kierunku szykujących się za rogiem do protestów górników. Polityków i polityczek Lewicy nie ma również pod bramami strajkujących kopalń, nie prowadzą oni żadnych rozmów z demonstrującymi. Nie istniej również żadna próba utworzenia społecznego okrągłego stołu przy którym usiąść mogliby tak ekolodzy, jak i górnicy i społeczność śląska. Przedstawiciele i przedstawicielki Lewicy byli w stanie zatrzymywać policyjne radiowozy w centrum Warszawy czy bronić norek w Sejmie, ale dziś nawet nie pojadą na Śląsk do strajkujących ludzi pracy.

A to właśnie tam Lewica może walczyć o prawdziwie ważne dla siebie głosy. Tak, wielu górników głosowało na PiS – ale PiS właśnie ich odrzucił, właśnie trwoni swoją wiarygodność.

Wsparcie strajkujących wydawałoby się jedną z bardziej oczywistych rzeczy dla ludzi wyznających lewicowy zestaw wartości, a szczególnie dla tych, którzy wystarczająco krytycznie są w stanie odczytać sytuację na Śląsku. Jeśli upadnie ten bastion zorganizowanego, uzwiązkowionego świata pracy, to co zostanie dalej? Związki zawodowe poniosą ogromną porażkę na lata, jeśli nie dekady. Lewica nie mająca do tej odwagi na próbę poruszenia świata pracy, na poszukiwanie i wspieranie nowych form oporu pracowników pracujących na elastycznych, wręcz widmowych formach zatrudnienia, powinna obronić choć ten zorganizowany świat pracy, który już istnieje, w tym wypadku górniczy.

Jeśli coś na tym polu się nie wydarzy to jakikolwiek przyszły „zwrot socjalny” Lewicy będzie tylko smutną karykaturą.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Żółty żonkil

Dzisiejsze słowo na weekend poświęcam, ze zrozumiałych względów, rocznicy wybuchu powstani…