Witold Gadomski, publicysta Gazety Wyborczej, na starsze lata najwyraźniej wziął sobie na dewizę hasło: ,,wszystkich młodych nie wkurwimy, ale próbować warto”. Zdążył już wsławić się negowaniem zmian klimatu (co zostało uznane za „Klimatyczną Bzdurę Roku 2019”) czy paternalistycznym pouczaniem uczestniczek Strajku Kobiet, jak powinny protestować i jakie hasła nieść na sztandarach. Godność naczelnego dziadersa wyjątkowo przypadła mu do gustu. Tym razem na ofiary wybrał sobie krytyków neoliberalizmu i funduje czytelnikom sentymentalną podróż po mentalnym skansenie lat 90–tych.
Już pierwsze zdania artykułu ,,2 + 2 = 4, czyli neoliberalizm” są idealną ilustracją głównego i założycielskiego grzechu neoliberalizmu. Gadomski pisze, iż takie poglądy to po prostu ,,zdrowy rozsądek” i ,,nauka ekonomii”. Właśnie taka pycha, wyrażona w thatcherowskim sloganie TINA (There Is No Alternative), była przez dekady fundamentem dobrego samopoczucia neoliberałów i to nią przepełnieni podkreślali oni na każdym kroku, iż ich poglądy ekonomiczne to te jedyne słuszne, jedyne racjonalne, jedyne, jakie inteligentny i wykształcony człowiek posiadać może. Dzisiaj jednak grzech ten odbija się neoliberałom czkawką. Zadufani w sobie i wachlujący się nawzajem w salonowych kółeczkach wzajemnej adoracji, nie byli w stanie dostrzec coraz większych rys na pomniku swojej ideologii. Większość z nich nie jest w stanie dostrzec tego nawet teraz, kiedy pomnik ten leży już w gruzach.
Aby pokazać siebie jako oświeconego centrystę, czciciela ,,złotego środka” i wroga wszelkich skrajności dowodzi on, iż neoliberalizm jest krytykowany zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Dodatkowo podkreśla, że żadna z nich neoliberalizmu nie definiuje, traktując to słowo jako ,,pałkę do walenia po głowie tych, z którymi się nie zgadzamy” niczym ,,wyrażenia: „kułak”, „burżuj”, „wróg ludu”, „wyzyskiwacz””. Jak widać, red. Gadomskiemu nie chciało się nawet dokładniej przejrzeć tekstów z własnej gazety. To na łamach Gazety Wyborczej kilka lat temu ukazał się esej ,,Neoliberalna kontrrewolucja”, w którym prof. Andrzej Walicki trafnie nakreślił założenia neoliberalizmu, jego genezę i historię. I zdefiniował neoliberalizm jako ,,wolnorynkową prawicę, która w połowie lat 70. ubiegłego wieku poczęła przeciwstawiać się z ogromnym impetem dominującemu dotychczas kierunkowi ewolucji idei i instytucji (…) Myśl ”neoliberalna” (w USA nazywana ”neokonserwatywną”) zerwała z troską o zabezpieczenie równowagi między interesami pracy i kapitału, stała się narzędziem pozbawionej skrupułów ofensywy kapitału finansowego, pretendującego do narzucania swych warunków państwom terytorialnym”. Bezrefleksyjnie wprowadzając w życie postulaty swojego guru, Fryderyka von Hayka, neoliberałowie doprowadzili do tego, że dotychczasowa ,,harmonizacja interesów na zasadzie wzajemnych, automatycznych przystosowań przekształciła się w lekko tylko zamaskowaną władzę konkretnych osób dysponujących kolosalnymi środkami i dążących bez skrupułów do maksymalizacji własnych zysków. Rezultatem tego stał się, jak wiadomo, kolosalny wzrost nierówności społecznych i kurczenie się klasy średniej, grożące gospodarce świata brzemienną w skutki destabilizacją”. Ale po co Gadomski ma psuć sobie humor pracami uznanych naukowców czy poważnym podejściem do problemów społecznych – łatwiej w nadętym samozadowoleniu zajmować się ,,oraniem młodych lewaków” i pisaniem, że ,,dla działacza Partii Razem neoliberałem jest każdy, kto wspomina o budżetowych realiach”.
W dalszej części krytyki wrogów neoliberalizmu autor również nie kala się braniem pod uwagę realiów społeczno–gospodarczych. Zamiast tego serwuje czytelnikom klasyczny pakiet dogmatów sekty wyznawców Leszka Balcerowicza z Forum Obywatelskiego Rozwoju. Po pierwsze, jak wiadomo, przypływ podnosi wszystkie łodzie. Dowód? Proszę bardzo – ,,przed stu laty najbiedniejsze 10 proc. gospodarstw domowych w krajach dziś bogatych walczyło o przetrwanie. Dziś ich zmartwieniem jest zbyt szczupły dostęp do zdobyczy współczesnej cywilizacji – dobrych warunków mieszkaniowych, darmowej i nowoczesnej opieki medycznej, dobrej i dostępnej dla wszystkich edukacji”. Ludzki pan ten kapitalizm, nie ma co. Może i pozwala garstce bogatych trzymać w kieszeni rządy i media, demontować demokrację i manipulować całymi społeczeństwami, ale przynajmniej po stu latach wyzysku biednym, harującym na 10–godzinnych zmianach w Amazonie, nie grozi już śmierć z głodu, a jedynie 30–letnia niewola kredytu hipotecznego albo przedwczesna śmierć w wyniku zapaści niedofinansowanej służby zdrowia. Gadomski pisze także, że ,,w bogatych krajach nawet 1 procent najbiedniejszych dziś ma wyższy poziom życia niż osoby o przeciętnych dochodach w XIX wieku”. I jest to zapewne prawda, ale trzeba zwrócić tutaj uwagę na kluczowy kwantyfikator – ,,w bogatych krajach”. Bogatych krajach, które są w swojej większości są od czterech stuleci bogate kosztem tych biednych, i wszelkimi środkami zazdrośnie swojego statusu strzegą. Pomoc, którą rzekomo tak szerokim strumieniem posyłają krajom trzeciego świata, często na dłużą metę bardziej im szkodzi niż pomaga, jedynie utwierdzając je w ich peryferyjności (bardzo dobrze opisał to w swojej książce ,,Źli Samarytanie” profesor z Cambridge Chang Ha-joon). Rzekomy dowód Gadomskiego na wyższość kapitalizmu jest więc w rzeczywistości najlepszym obrazem jego barbarzyńskiej twarzy na polu międzynarodowych stosunków gospodarczych.
Na koniec autor próbuje dowieść, że owa nienawiść ,,skrajnych antyneoliberałów” do neoliberalizmu tak naprawdę jest ich nienawiścią do… ekonomii jako nauki. Oni bowiem ,,nie wierzą w wolny rynek, ale wierzą w cuda”, zaś ,,neoliberał to ten, który w cuda nie wierzy”. Naiwność i groteskowość tych słów byłyby same w sobie najlepszym ich komentarzem, gdyby nie fakt, że kryje się za nimi głębszy problem. Dotyczy on właśnie ekonomii jako nauki. Od lat 80–tych, w ślad za rosnącą dominacją neoliberalizmu, ekonomia na europejskich i amerykańskich uniwersytetach coraz bardziej przestawała być nieskrępowaną nauką społeczną zajmującą się szeroko pojętymi problemami gospodarczymi, a przyjmując jako prawdy objawione neoliberalne dogmaty zaczęła pełnić rolę teologii tej ,,jedynej słusznej” doktryny. Znalazło to nawet wyraz w iście religijnych określeniach – od tej pory zaczęto mówić o ,,ekonomii heterodoksyjnej” jako wyklętej opozycji do jedynej słusznej ,,ekonomii głównego nurtu”. Tak jak dominująca w średniowieczu w Europie Zachodniej teologia katolicka, tak i ta miała w założeniu dostarczać pseudonaukowej legitymacji dla dominującego światopoglądu – tym razem neoliberalnego kapitalizmu. Gadomski, gorliwy tej teologii wyznawca, pisze: ,,bez trudu znajduję wspólny język z ekonomistami zapatrzonymi w Keynesa i tymi, którym bliższy jest Friedrich Hayek”. Nie wiem, co niby miałoby być w tym dziwnego – oba nurty są przecież częścią szerokiej kapitalistycznej ideologii. Ideologii, która jak każda z tych aktualnie dominujących wśród właścicieli środków produkcji, zaczęła rościć sobie prawo do bycia nauką.
AI – lęk czy nadzieja?
W jednym z programów „Rozmowy Strajku” na kanale strajk.eu na YouTube, w minionym tygodniu…