Zupełnie do niedawna nieznany opinii publicznej, zarówno w Bułgarii jak i w Europie, generał lotnictwa Rumen Radew pokonał GERB – partię-korporację Bojko Borisowa. Ten ostatni już zapowiedział dymisję kierowanego przez siebie rządu.
Okres wielkiej smuty samodzielnych rządów Bojko Borisowa – karateki, ochroniarza Żiwkowa, generała policji i doktora nauk – dobiega końca. On i jego partia zostali dobitnie ukarani przez wyborców. Radew, wsparty przez bułgarskich „socjalistów” (cudzysłów nieprzypadkowy), uzyskał imponujące poparcie rzędu 60 proc. Kandydatka GERB-u – Cecka Caczewa około 30 proc.
Komentatorzy w Bułgarii od rana rozważają, czy zapowiada się rewolucja, czy po prostu zmiany i jeśli tak to jak wielkie. W podobnym duchu wypowiadają się wszelcy eksperci dla tych zagranicznych serwisów, które zainteresowały się wyborami prezydenckimi w Bułgarii. Najprawdopodobniej jednak, wszyscy są w błędzie, a ich oczekiwania wobec nowej sytuacji mocno przesadzone. Wygrana Radewa wcale nie wieszczy żadnego ostatecznego końca Borisowa czy – bardziej generalnie biorąc – status quo.
Radewa chętnie przedstawia się jako kandydata ludzi złych, głupich i małych, którzy nie potrafią docenić stabilizacji ekonomicznej i czytelnego stanowiska geopolitycznego, które przyniosła im dotychczasowa władza. To ostatnie jest prawdą, jednak nie świadczy to o głupocie, lecz właśnie o resztkach zbiorowej mądrości, którą bułgarskim wyborcom udało się zachować. Stabilizacja, którą oferuje GERB i przedstawiający się jako niemal ojciec narodu, Borisow, to stabilizacja na poziomie trzecioświatowego bantustanu; zarówno, jeśli chodzi o gospodarkę, politykę wewnętrzną, jak i zagraniczną. Ślepa orientacja na USA, zarządzanie zasobami ekonomicznymi w sposób kompradorski i korupcja/nepotyzm jako główna ścieżka kariery w administracji publicznej.
Elektorat chciał więc ukarać Borisowa i uczynił to dość boleśnie. Niemniej, zasadniczym problemem bułgarskiej polityki jest fakt zupełnego braku alternatywy. Przedterminowe wybory – już trzecie w ciągu ostatnich trzech lat – są niemal pewne. Obecny premier złoży dymisję, po wykonaniu kilku procedur przewidzianych w konstytucji, prezydent powoła premiera rządu tymczasowego i rozpisze nowe wybory. Nie można być pewnym tego, czy GERB znów ich nie wygra, ale nawet jeśli tak się stanie, to konieczne będzie stworzenie koalicji „porozumienia narodowego”, w skład której wejdzie partia Borisowa, „socjaliści” i – najprawdopodobniej – Ruch na Rzecz Praw i Swobód, czyli stronnictwo bułgarskich Turków. Ten scenariusz zaś trudno potraktować jako zapowiadający jakiekolwiek realne zmiany w bułgarskiej polityce w każdym z jej wymiarów.
Rumena Radewa, zwłaszcza w Polsce, niektóre media próbują przedstawić jako „człowieka Putina”, co, ma się rozumieć, jest wyrazem polskiej paranoi, która wszędzie węszy zdradziecką prorosyjskość. Tymczasem Radew swoim stosunkiem do Rosji nie wyróżnia się w Bułgarii nic-a-nic. Ogólny sentyment społeczny jest mocno pro-rosyjski (poza Sofią, gdzie dominują nastroje prawicowo-atlantyckie), a Radew zapowiedział jedynie, iż jako prezydent będzie dążył do normalizacji stosunków z Rosją i zdjęcia sankcji, podkreślając jednocześnie, że Bułgaria jest i będzie lojalnym członkiem NATO. Caczewa i inni jego oponenci w pierwszej turze wygłaszali podobne deklaracje. Niestety, polska perwersyjna rzeczywistość nie pozwala na przyjmowanie tego typu umiarkowanych komunikatów w sposób inny niż spiskowy. Warto dodać, że Radew część swojej kariery wojskowego realizował w Stanach Zjednoczonych, tam pobierał też naukę w jednej z wojskowych szkół. Na przekór polskim rusofobom-panikarzom może okazać się wkrótce, że Radew jest lub zechce zostać człowiekiem Waszyngtonu.
Przeciwko umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej
Kilkaset osób demonstrowało 9 listopada w Warszawie pod Ministerstwem Sprawiedliwości w zw…