Akcja REKONSTRUKCJA przebiega dokładnie według reguł medialnego marketingu i PRu. Ma dramaturgię zupełnie taką jak kampania promocji nowego szlagieru telewizyjnego lub kinowego. Najpierw tajemnicze zapowiedzi, że coś się szykuje, potem przecieki i migawki z planu, następnie spekulacje, domysły, obstawianie zakładów, dalej w kilku odsłonach zwiastuny – próbki i wabiki nadchodzącej atrakcji, wreszcie kulminacja – z rozładowaniem napięcia jak w orgazmie; chyba, że reżyser postanowi zastosować się do recepty Hitchcocka (na początku trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie). A temu oczywiście przez cały czas towarzyszy ODLICZANIE. Choć nie takie jak w przypadku prapremiery z terminem określonym z góry, bo tu uwagę publiczności podtrzymuje się właśnie przez ciągłą zagadkę: kiedy? czy już, czy jeszcze?
Jeszcze, jeszcze. Na razie REKONSTRUKCJA RZĄDU to tylko dekonstrukcja Beaty.
Roszady w teatrze kukiełek
Ale że Premier, wiadomo, to postać kluczowa (choć bardziej kluczową jest Klucznik, Pan Prezes), już ta pierwsza odsłona przeżywana jest spazmem zbiorowym jak Wielka Kulminacja, Punkt Zwrotny, Przełom Dziejowy etc. Co znajduje wyraz w egzaltowanych komentarzach do już dokonanej ROSZADY i do tych przyszłych możliwych, niewykluczonych. A zarazem w pełnych emfazy i fascynacji komentarzach w sprawie samowładnej roli i nieodgadnionej inwencji Wielkiego Reżysera, który sam siebie lubi przedstawiać w kategoriach Machiavellego znad Wisły. Szczytem przytomności w tych komentarzach jest namysł, czy aby tym razem ten polski Machiavelli nie przedobrzył, czy się nie przeliczy, skoro i swych najwierniejszych, najgorliwszych zauszników, i masy zwolenników postawił w dość głupiej sytuacji. Czy to nie przesadna autodemaskacja, gdy wszyscy się dowiadują, w tym LUD-SUWEREN, że prawdziwy suweren to Prezes, że to on określa każdemu Początek, Przerwę i Koniec, a nikt nie zna dnia ni godziny, nie wie, kiedy mu zabiorą to, co mu dali na chwilę.
Atmosfera rodem z teatru kukiełkowego – i takie skojarzenia nieodparcie nasuwają się każdemu, kto choć trochę refleksyjnie, a nie bezmyślnie śledzi te personalne roszady. Ale też mało kto zauważa, jak bardzo stereotyp MAKIAWELIZMU ulega trywializacji i jak to świadczy o granicach efektywności, a czasem i śmieszności makiawelizmu.
Makiawelizm w rozbiórce
Obserwatorzy Dobrej Zmiany, zwłaszcza bezradni i zrozpaczeni oponenci demontażu liberalnego modelu pluralistycznego, demokratycznego państwa prawa trafnie stwierdzają, że impet, bezceremonialność i doraźna skuteczność tego demontażu wiąże się z bardzo profesjonalną aplikacją recept makiawelizmu.
Na pociechę trzeba im tylko dorzucić – patrząc na sprawy z wielkiego dystansu historycznego – że makiawelizm (a nie mówię tu o tym podwórkowym) sprawdza się właśnie w drodze po władzę arbitralną, niekontrolowaną, w eliminacji lub marginalizacji przeciwników, lecz nigdy sam w sobie nie wystarcza do zbudowania przez użytkowników takiej władzy „samodierżawnej” porządku alternatywnego, który byłby lepszy od obalonego, sprawny w misji, jaką sobie przypisuje. Na tym etapie, gdy już się rządzi samowładnie, nawet samowolnie, żaden makiawelizm nie wystarczy, nie zastąpi spójnego programu ani rzeczywistego poparcia społecznego i kompetentnego zaplecza. Jeśli więc ktoś myśli, że równie łatwo jak w walce o władzę można rozwiązać problemy rządzenia manipulacją propagandową i manewrami kadrowo-personalnymi, zabawą w kalejdoskop, to prędzej czy później budzi się z ręką w nocniku.
Polityka dworska
Znamienne jest zresztą, jak niewiele nasze elity polityczne, a nawet intelektualne zrozumiały z lekcji makiawelizmu – i jako doktryny powstałej w określonych okolicznościach historycznych i ustrojowych, i jako schematu socjotechnicznego, który przecież ewoluował.
Jak rozumieją makiawelizm nasze elity – od lewej do prawej? Widzą w nim prosty zestaw sztuczek socjotechnicznych (jak podręczny przybornik z narzędziami) – z takim zastosowaniem, że pozwala na grę „interpersonalną” w kręgu dygnitarzy, rozgrywki międzypartyjne, koalicyjne oraz propagandową manipulację wobec mas potraktowanych jako suma obywateli średnio rozgarniętych.
Makiawelizm najdosłowniej rozumiany, jako praktyka nazwana po imieniu i skodyfikowana w sławetnym traktacie – poradniku dla władcy to wzorzec polityki z epoki feudalnej i z jeszcze wcześniejszych epok antycznych, gdy gra o władzę, wpływy, łaskę – niełaskę i fortuny z nadania (z przydziału) pozostawała przywilejem, rozrywką i tajemnicą kręgów dworskich. A te skupiały i reprezentowały bynajmniej nie całe społeczeństwo, z pewnością nie pospólstwo, lecz wyłącznie dynastie królewskie i książęce, arystokrację, klientelistycznie uzależnioną część szlachty i wąski krąg mieszczańskich patrycjuszy – protoplastów dzisiejszej finansjery i przemysłu zbrojeniowego.
W ówczesnych warunkach społeczno-ustrojowych polityka (włącznie z dyplomacją) rzeczywiście mogła wydawać się wewnętrzną grą wąskiego i zamkniętego kręgu elit , jak dziś byśmy powiedzieli – oligarchii. Choć już wówczas w znacznej mierze była to ideologiczna mistyfikacja. Za drzewami nie widziano lasu; za personalnymi, familijnymi i dynastycznymi ambicjami, intrygami, zmianami na tronie i w kręgu świty, zauszników i faworytów mało kto dostrzegał istotę sprawy, tzn. spór o rację stanu, walkę o status suwerena i przede wszystkim rozstrzyganie alternatyw wynikających ze sprzeczności klasowych, stanowych i regionalnych interesów.
Ze względu na to właśnie pałace, komnaty i mroczne korytarze mogły wydawać się naturalnym teatrem polityki. Bardziej teatrem cieni niż spektaklem dla publiczności. Dla niej pozostawiano takie atrakcje, jak uroczyste ogłaszanie tego, co przesądzone, jak modły, błogosławieństwa i anatemy oraz – najbardziej atrakcyjne – egzekucje.
Kamerdynerska wizja polityki
Do dziś ten spersonalizowany i spiskowy schemat zarówno postrzegania i interpretowania, jak i nawet praktycznego uprawiania polityki uchodzi – siłą inercji, ale i pod wpływem MEDIALIZACJI polityki – za jej istotę. A więc „polityką” ma być to, kto co knuje, kto pod kim dołki kopie, kto kogo wygryzie, kto kogo tak wykorzysta, że wyciśnie jak cytrynę, a potem wyrzuci.
Za szczyt dociekliwości – nie tylko dziennikarskiej, ale i w wielce uczonym komentatorstwie – uchodzi zdolność podglądania, podsłuchania, nagrania, upublicznienia tego, co się dzieje albo tylko, na co się zanosi, co się może wydarzyć za kulisami, w zaciszu gabinetów, teraz jeszcze i przy stoliku w knajpie.
Za źródło wiedzy o polityce, ba, politycznej mądrości i przenikliwości, uchodzi zdolność wyciągnięcia półsłówek w drodze posła z sali obrad do toalety, umiejętność przechwycenia i medialnej obróbki („cała prawda przez cały dzień”) najnowszej plotki, pogłoski, najświeższej sensacyjki (co komu się wypsnęło, kto puścił farbę, wygadał się).
To współczesna mutacja kamerdynerskiej wizji historii, o jakiej pisał Hegel. Nie obrażając kamerdynerów, lecz historyków, którzy patrzą na władców i wodzów oczami ich kamerdynerów z przekąsem stwierdził, iż kamerdyner (a podobnie np. kucharz, masażysta czy stręczyciel) niespecjalnie interesuje się istotą misji swego pana-klienta, niespecjalnie rozumie przesłanki i społeczne znaczenie jego pomysłów i czynów. Natomiast patrzy na niego przez dziurkę od klucza, przez pryzmat jego higieny, romansów, ubioru, kapci, kataru, występów na balu, wyczynów pijackich itd. Wypisz-wymaluj jak dzisiejsze serwisy internetowe, a nawet „poważne” wiadomości w stacjach telewizyjnych w połowie poświęcone rewelacjom ze światka celebrytów, oraz jak szamani – doradcy od wizerunku, wizażu i paparazzi.
Różnica – w porównaniu z szesnasto- i siedemnastowiecznym obrazem polityki – jest tylko taka, że gdzieś po drodze (a nikt już nie pamięta i nie rozmyśla, kiedy, dlaczego i z jakim skutkiem) najpierw poddani przeistoczyli się w obywateli, suwerena-władcę zastąpił suweren-lud (naród), pojawiły się mass media, a wraz z nimi informacja dla mas o polityce stała się towarem powszechnego popytu i podaży, wreszcie – rozwinęły się masowe ruchy społeczne. Dzisiejszy ich kryzys, uwiąd można by skomentować: wiadomości o ich śmierci są mocno przedwczesne. Stają się mniej liczne, za to jest ich więcej, przez co spektrum nacisku społecznego się poszerza. Ale kto by to zauważył?
Makiawelizm – bonapartyzm
Już po drodze – na etapie przejścia od feudalizmu do kapitalizmu – dworski wzorzec makiawelizmu został wyparty i zastąpiony przez strategię i taktykę bonapartyzmu.
Bonapartyzm to mechanizm lawirowania między interesami i dążeniami różnych klas, warstw społecznych i ich odłamów, który otwiera drogę do rozbrojenia niemal każdej z nich i ustanowienia dyktatury, która jednak – wbrew pozorom – nie służy tylko samej sobie.
Zauważył to i zanalizował niejaki Karol Marks w swej analizie „walk klasowych we Francji” i przedziwnej kariery awanturnika „Napoleona” III. Nawiązał do tej analizy Karol Kautsky, gdy zastanawiał się nad przepoczwarzeniem rewolucji i republiki francuskiej w imperialistyczne cesarstwo Napoleona. Pouczające uogólnienie mechanizmów bonapartyzmu – jako nowożytnego wcielenia makiawelizmu w realiach podmiotowości wielkogrupowej, wspólnotowej, a nie koteryjnej czy „fakcyjnej” – wyłożył przed laty niesłusznie dziś niemal zapomniany Jan Baszkiewicz.
Dopiero po takich lekturach – i stosownych przemyśleniach – można nieprymitywnie zinterpretować fenomeny „wodzów”, władców udzielnych w czasach już nie feudalnych: Napoleona, Hitlera, Stalina, Mao Tse-Tunga. Kto nie odrobi tej lekcji, ten „po wieczne czasy” będzie powtarzał jak mantrę cezarystyczno-heroistyczne opowieści o wielkich ludziach – demiurgach; hitleryzm czy stalinizm będzie rozumiał po prostu jako wytwór demonicznego geniuszu i szatańskiej zbrodniczo-makiawelicznej sprawności Adolfa i Józefa. Zaś do wyczynów dzisiejszych protagonistów – na szczęście mniejszego kalibru i rozmachu – z ulgą i w przekonaniu o własnej dociekliwości zastosuje ten rodzaj zainteresowań i dociekań, który Hegel nazwał trafnie kamerdynerstwem.
Nieprzypadkiem też Antonio Gramsci nazwał swój traktat „Nowoczesny książę”, choć – uwaga – bynajmniej nie snuł w nim projektu zbiorowego makiawelizmu, lecz przedstawiał podmiotowość grupową w partii robotniczej jako alternatywę dla oligarchicznej i jedynowładczej samowoli politycznej.
Panoptikon osobistości
Wydawałoby się, że w tych okolicznościach należałoby przemyśleć schemat interpretacji polityki. Zauważyć, że już od dawna – nawet od kilku stuleci – polityka jest sferą działania sił społecznych o dużym zasięgu społecznym, sferą artykulacji i reprezentacji interesów grupowych (i to nie tylko interesów elit), nacisku społecznego i oporu społecznego. Że podmiotami polityki są nie tyle same w sobie mniej lub bardziej ambitne i uzdolnione jednostki, ale wspólnoty – ruchy społeczne, stowarzyszenia skupione na definiowaniu i poszukiwaniu rozwiązań dla określonych problemów społecznych, partie polityczne. A kariery, wzloty i bankructwa polityczne „wielkich ludzi” lub asertywnych miernot zależą – w ostatniej instancji – od ich reprezentatywności społecznej, posiadania zaplecza, poparcia lub co najmniej przyzwolenia społecznego albo społecznej kompromitacji i dezaprobaty, a nie po prostu od ilorazu inteligencji, dobrej aparycji, karierowiczowskiej koniunkturalnej przytomności, układów, podczepienia pod kogo trzeba, łaski Wodza z Bożej Łaski.
Z pozoru, formalnie ta zależność jest brana pod uwagę, nawet gromko deklarowana. Bo w kółko słyszymy o sondażach i przesunięciach w elektoracie. Ale jest to taki sposób relacjonowania związku między politykami a społeczeństwem, jak gdyby chodziło o sondaż odbioru repertuaru i pomiar frekwencji w teatrze, oglądalność kanałów TV, a nie o proces artykulacji i selekcji interesów, społeczny przetarg w sprawie priorytetów i kosztów określonych rozstrzygnięć. Jak gdyby układem odniesienia były kariery tych czy innych gwiazdorów lub outsiderów polityki, a nie sytuacja ekonomiczna i prawna określonych grup społecznych. Jak się okazuje, nos jest dla tabakiery, a nie tabakiera dla nosa.
Taką deformację i mentalności polityków, i mentalności dziennikarzy, i stylu działania politycznego nazwać trzeba po imieniu – politykierstwem. Politykierem jest ten, komu wydaje się, że gwoździem programu w polityce i sednem polityki jest to, kto ma lub może mieć lub może utracić władzę oraz to, jak sobie radzi na swój osobisty użytek w rozgrywkach polegających na oświadczeniach, popisach, intrygach, donosach, kuluarowych spiskach w kręgu kilku osób. Polityką ma być burza w szklance wody, każda kolejna awantura w piaskownicy.
Co naprawdę jest ważne
Medialne komentarze dziennikarzy, jak i samych polityków do tych czy innych roszad personalnych i w ogóle do tak zwanych personaliów idealnie służą ogłupianiu publiczności. Skupiają uwagę społeczną na tym, kto kogo lubi lub nie lubi, kto ma przyjemny, a kto trudny charakter, kto cieszy się zaufaniem Prezesa i jest bliżej Ucha Prezesa (tytuł cyklu kabaretowego świetnie wyraża tę dworsko-kamerdynerską perspektywę polityki, poznawanej „przez dziurkę od klucza”), kto podpadł i jest w niełasce, kto z kim się sprzymierzy i co dla siebie wytarguje. Dokładnie w tym samym stylu jest „analizowana” (z drobiazgową skrupulatnością w dzieleniu włosa na czworo) zamiana Broszki i Żakietu na Garnitur i Krawat (z europejskich domów mody).
Marketingowa i pijarowa maniera „personalizacji polityki” zakłada, po pierwsze, tłumaczenie wpływów politycznych, hierarchii w formalnych i nieformalnych strukturach władzy, znaczenia lub marginalizacji polityków w kategoriach karier i degradacji jednostkowych oraz w kategoriach „socjometrycznych”. Przypomnijmy: socjometria to schemat analizy więzi społecznych w skali kameralnej, w małych zespołach ludzkich w kategoriach atrakcyjności poszczególnych osób, dystansów, sympatii, animozji, skupienia wokół pewnych osób lub rozproszenia związków i marginalizacji jeszcze innych osób.
Nie trzeba aż wielkiej intelektualnej subtelności, by zauważyć, że i przedmiot medialnej fascynacji (personalia – kto kogo, kto z kim, kto za kogo) oraz spekulacji, i emocje rozgrzewające komentatorów, i nawet – niekiedy – rodzaj informacji i używanych słów jako żywo przypomina to, czym zajmują się sprawozdawcy z zawodów sportowych, meczów, może bali charytatywnych i festiwali, albo i konferencję przekupek na temat „co słychać”.
Lewicowi analitycy i komentatorzy roszad personalnych tym powinni się różnić od pasjonatów i fanów medialnego cyrku, że nie ulegną taniej pokusie, by zajmować się „wizerunkiem”, urokiem osobistym, rankingami popularności i zaufania oraz socjometrycznymi schemacikami, kto ma więcej lajków, kto z kim trzyma, kto z kim się pokłócił o zakres swoich uprawnień i obowiązków.
Dokładniej mówiąc: takie dane mogą być traktowane jako wskaźnik sukcesów, szans, porażek, wskaźnik osobistej sprawności polityków na ich własny użytek, także jako wskaźnik poziomu kultury politycznej, dojrzałości politycznej społeczeństwa. A nawet jako wskaźnik normalnego funkcjonowania lub dysfunkcji określonych instytucji. Wskaźnik pomocny (ale tylko pomocny, a nie „wyjściowy”!) w zastanowieniu nad przyczynami określonego obrotu spraw i układu sił w polityce, w próbach przewidywania zmian politycznych. Jednak – na miłość boską – nie takie czynniki są punktem wyjścia do namysłu nad tym, jaką i czyją politykę dotychczas prowadził lub będzie usiłował prowadzić ten czy inny polityk.
W przeciwnym razie komentator, analityk będzie tak dziecinnie naiwny jak publiczność karmiona tą celebrycko-plotkarską sieczką, ciekawostkami zza kulis. Żartowano kiedyś: „naiwny jak bezpartyjny”.
Intronizacja Mateusza i pożegnanie Beaty nie w tym są istotne, że wicepremier zamieni się miejscem z panią premier, a ona to przełknie, że mężczyzna zastąpi kobietę, że Mateusz zna kilka języków i bywał w świecie, że Beata to działaczka PiSowska z krwi i kości, a Mateusz to poputczik, że łaska Prezesa na pstrym koniu jeździ. Ale w tym, że Mateusz to „bankster” – i z tego należałoby wyciągać jakieś wnioski.
A skoro mowa o wizerunkach, to mniejsza o „spójność wizerunku”; choć bywa, że niespójny wizerunek odzwierciedla wymowną dwoistość. Już raz to było: Polskę Solidarną, budowaną na „socjalu”, obsługiwała Zyta Gilowska – z całkiem innej, bo liberalnej parafii.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
ale ludzie na to głosują…
Demontaz demokracji neoliberalnej – lewica powinna temu przyklasnac, czemu wiec daje soba manipulowac? Podobnie trojpodzial wladzy – co on ma wspolnego z wladza ludu, centralizmem demokratycznym czy chocby demokracja bezposrednia? Trojpodzial wymyslono w monarchiach absolutnych, sprawdzil sie w kapitalizmie, ale z prawdziwa demokracja niewiele ma wspolnego. Cala Wladza w Rece Rad!
P.Mirosławie Dobry artykuł gratuluję, chciałbym dodać że klucznik to po prostu klawisz a p.morawiecki jest farbowanym finansistą bez odpowiedniego wykształcenia gdyż jest Historykiem , a artykuł można krótko spuentować – ta polityka to jedno wielkie szambo
Kaczkę nie interesuje sprawowanie władzy po coś, a samo sprawowanie władzy. On sam ma mentalność kamerdynera, ale kamerdynera wszystkich kamerdynerów. I temu służyło posunięcie premierzycy, na korzyść premiera,. Jego też usunie.