Dziś, 24 lipca, Theresa May, konserwatywna szefowa brytyjskiego rządu w latach 2016-2019, złożyła urząd na ręce królowej Elżbiety II. Miejmy nadzieję, że odchodzi już na zawsze w polityczny niebyt. Choć szanse, że jej następca będzie jeszcze gorszy, są więcej niż ogromne, nikt w Wielkiej Brytanii nie będzie za nią płakał.

To prawda, że jeśli Brexit okaże się katastrofą, torysi uczynią May kozłem ofiarnym. Zrzucą na nią całą odpowiedzialność za nadchodzące nieszczęścia, choć sama tego bajzlu nie narobiła, przejęła go po Davidzie Cameronie. To prawda, że być może całe zadanie przeprowadzenia Wielkiej Brytanii przez wertepy Brexitu było skazane na porażkę, ktokolwiek by się go nie podjął. Nie szastajmy jednak współczuciem – May na nie nie zasługuje. Na wszystko, co w ciągu trzech lat premierowania eksplodowało jej prosto w twarz, pracowała ciężko przez całe życie.

Strong and stable

Trudno o bardziej symboliczną scenę streszczającą cały okres jej urzędowania: przemówienie na konferencji Partii Konserwatywnej, 4 października 2017. May zaczyna charczeć, wokół niej sypią się dekoracje (odpadają litery z planszy za jej plecami). Wszystko w momencie, kiedy jej (i jej partii) mantrą była fraza o silnym i stabilnym („strong and stable”) rządzie.

Mieszanina śmiechu, niedowierzania i zażenowania towarzyszyła obserwatorom poczynań premiery May przez cały okres jej tragikomicznego urzędowania. Od obliczonych na ocieplanie wizerunku dziwacznych podrygów, przez nieodwzajemnione umizgi do Donalda Trumpa, po nieudane zgrywanie twardzielki (rysowaniem w negocjacjach brexitowych nieprzekraczalnych „czerwonych linii”), gdy zwracała się do przedstawicieli Unii Europejskiej. Jej kanciasty, łamany, robotyczny krok, którego nie są w stanie zamaskować najdroższe garsonki; jej mechaniczne odpowiadanie wyuczonymi przed lustrem frazami zupełnie obok zadawanych pytań – to wszystko zapracowało dla niej na powszechnie dziś przez Brytyjczyków stosowaną ksywkę, Maybot. Marzy mi się bezlitosny brytyjski serial satyryczny o karierze i upadku Theresy May, a z nią jej partii politycznej. Ileż niezrównanego materiału!

Zaczynać mógłby się tak. Przywiązana do wszystkiego, co w tradycji angielskiego mieszczaństwa najbardziej wsteczne i reakcyjne, córka konserwatywnego pastora, Theresa Brasier, wybiera się na studia do Oksfordu, na geografię. W zestawie jej wstecznych przekonań jest jeden wyłom: pragnie, by sadystyczną, reakcyjną, opartą na klasowej i militarnej przemocy polityką mogła też sobie czasem na poziomie państwowym pozarządzać kobieta. Konkretnie ona sama. Już na studiach marzy, by zostać premierem, pierwszą kobietą na tym stanowisku w brytyjskiej historii. Na uniwerku zapieka w sobie duszone ze względów towarzyskich reakcyjne resentymenty, bo geografowie to prawie sami marksiści. Ale frustracje przeżywane w takim otoczeniu to nic w porównaniu z bezsilną wściekłością, jaką poczuje, gdy – już jako analityczka zatrudniona w Bank of England – zobaczy w telewizji, że jej wymarzony stołek zajęła i przeszła do historii Margaret Thatcher. No cóż, Theresa będzie druga.

W 1980 wychodzi za mąż za zajmującego się inwestycjami finansowymi Philipa Maya. Nie mogą mieć dzieci, zamiast nich będą robić pieniądze. Theresa nigdy nie wybaczy innym kobietom, że dzieci mogą mieć, ani dzieciom, że mogą je mieć inni ludzie. Zemści się na nich w kolejnych odcinkach mojego wymarzonego serialu, już u władzy: tnąc zasiłki, upokarzając ich odbiorców coraz ostrzejszymi procedurami i rozbijając kolorowe rodziny deportacjami. Wiem, że to po bandzie, ale taka formuła.

Zła strona historii

Jako aktywna polityczka (karierę zaczyna lokalnie, jako radna) May wypatruje każdej możliwości, by stanąć po złej stronie historii. Nie odstąpi nigdy od linii swojej partii w czasach, gdy wciąż popiera ona apartheid w Republice Południowej Afryki – dlatego gdy już jako szefowa brytyjskiego rządu pojedzie tam na obchody rocznicy śmierci Nelsona Mandeli, tak ją „zgrilluje” miejscowy dziennikarz. Długo broni niesławnego paragrafu 28 z czasów Margaret Thatcher, który zakazywał wspominania w szkołach o homoseksualizmie. Przeciwko prawom osób i par homoseksualnych przestanie głosować dopiero za rządów Davida Camerona, kiedy stanie się to obciachem nawet wśród torysów, a sama brytyjska kultura gejowska ulegnie w znacznym stopniu kooptacji przez konserwatyzm.

Do Parlamentu dostaje się w 1997 z okręgu Maidenhead, stworzonego właśnie wtedy na styku dwóch starszych. Wcześniejsze dwa podejścia w okręgach istniejących od dawna przegrała z kretesem. W Barking konserwatywni koledzy wystawili ją chyba tylko dla hecy – niezamożna, robotnicza dzielnica we wschodnim Londynie: od końca II wojny światowej wygrywa tam zawsze Labour. Kiedy Theresa dostaje się do Parlamentu, szybko awansuje do pierwszej ławki konserwatywnej opozycji, w gabinecie cieni Williama Hague’a. Jest to okres rządów Tony’ego Blaira, a potem epilog New Labour z Gordonem Brownem. W zmieniających się gabinetach cieni (Partia Konserwatywna w ciągu dekady wielokrotnie zmieni przywódcę), May będzie zmieniała teki, ale będzie prymuską obecną w każdym z nich.

Znakiem firmowym May staje się z czasem wygłaszanie raz na kilka lat zdumiewająco słusznych przemówień, napisanych postępowym i populistycznym (w dobrym sensie tego słowa) językiem – by potem długo i systematycznie przeczyć im w praktyce. Hipokryzja to Theresy May drugie imię. Jej znakiem firmowym jest to, że jej słowo nic nie znaczy, zwłaszcza gdy jest kategoryczne, jak „tak” lub „nie”, „nigdy” lub „zawsze”.

Słowa, słowa, słowa

To ona, w 2002, jeszcze w opozycji, na dorocznej konferencji torysów, atakuje te elementy w partii (nie wskazuje ich po nazwisku), które posługują się rasistowskimi i innymi krzywdzącymi stereotypami, żeby ugrać coś politycznie. Mówią o nas „wstrętna partia” („the Nasty Party”), właśnie dlatego. To się musi skończyć, tak dalej być nie może.

W 2010, skompromitowana na fali kryzysu finansowego 2007-2008 roku blairystowska New Labour traci władzę i do rezydencji pod numerem 10 przy Downing Street wprowadza się przywódca torysów David Cameron. Theresie May przypadają dwie teki: Ministerstwo ds. Kobiet i Home Office (brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). Tego drugiego będzie najdłużej od 1951 urzędującym szefem. Wbrew temu, co (żeby zabłysnąć w szeregach partii) mówiła w 2002, jako Home Secretary May rozpoczyna najgwałtowniejszy rasistowski zwrot w powojennej brytyjskiej polityce wewnętrznej i imigracyjnej.

Theresa May/flickr.com/US Embassy London

Na stanowisku, które w Wielkiej Brytanii uważa się tradycyjnie za jeden z kilku najwyższych i najbardziej prestiżowych urzędów państwowych, May inicjuje politykę „wrogiego otoczenia” (hostile environment), obmyśloną, by uprzykrzać, a nawet niszczyć życie imigrantom, nawet takim, którzy przyjechali do Wielkiej Brytanii kilkadziesiąt lat temu, we wczesnym dzieciństwie. Urzędnicy dostają targety, ile wniosków o prawo do pobytu mają miesięcznie odrzucać, pod byle pretekstem. Ilu ludzi deportować, w czym pomagają ustawiczne przetasowania przepisów i wymogów formalnych. Rekordziści realizujący te targety dostają za to premie. Tysiące ludzi, którzy całe świadome życie spędzili w Wielkiej Brytanii, są przetrzymywane w ośrodkach imigracyjnych, zatrzymywane na lotniskach, mają zamrożone renty i zasiłki. Szpitale dostają polecenie, by nie udzielać im pomocy, jeśli kolorowi czy inne parobki z Dzikiego Wschodu Europy nie udowodnią swojego prawa do życia w Zjednoczonym Królestwie. Oszczędzające na wszystkim państwo, które za Camerona z zaciskania pasa robi oficjalną religię, do personelu szpitali, podobnie jak szkół i opieki społecznej, outsource’uje zadania nadzorowania imigracji i tropienia „nielegalnych” lub „nie-do-końca-legalnych”, a nawet tworzenia ich z niczego, wmawiania ludziom, że ich status jest nieuregulowany.

Te procesy tylko się nasilają, gdy po dymisji Camerona May zostaje szefową torysów i rządu. Niektórzy są nawet deportowani – do krajów, w których ostatni raz byli w wieku trzech czy pięciu lat, a których obywatelstwa nie posiadają. Deportacje spotykają osoby homoseksualne uciekające z krajów, w których grożą im prześladowania – Home Office chce odesłać „do domu” nawet ugandyjską lesbijkę, która pokazuje urzędnikom imigracyjnym artykuł prasowy, w którym z imienia i nazwiska grozi się jej śmiercią. Od uchodźców homoseksualnych zaczyna się oczekiwać, że aby uzyskać azyl muszą udowodnić swój homoseksualizm… Dlatego taką farsą będą później wizerunkowe próby May podpięcia się pod obchody Pride na ostatniej prostej jej rozlatującego się urzędu, latem 2019.

Tak, tak, nie, nie. Albo i nie

May wykona w ciągu kilku lat serię radykalnych wolt. Zrobi to zawsze w taki sposób, jakby ta nagła zmiana frontu nie wymagała żadnego wyjaśnienia.

fot. Justyna Samolińska

Przed referendum o Brexicie należała do obozu Remain,  zwolenników pozostania w UE. Przejąwszy bajzel po Davidzie Cameronie, błyskawicznie zmienia płytę, zdumiewająco rzadko stawiana przez BBC, Sky czy ITV (zajęte tropieniem „antysemityzmu w Labour Party”) przed koniecznością odpowiedzi na kłopotliwe pytania. Z dnia na dzień okazuje się najbardziej bezkompromisową zwolenniczką Brexitu w jakiejkolwiek postaci: twardego, bezumownego, byle jakiego, pokreślonego „czerwonymi liniami”, które na nikim w Brukseli ani Berlinie nie robią wrażenia.

Nie będzie żadnych przedterminowych wyborów, absolutnie, nigdy – dopóki nagle May ich, ni stąd ni zowąd, nie rozpisze, no bo czemu nie, i dlaczego miałaby się komuś z tego tłumaczyć. Tak naprawdę rozpisuje je, bo liczy na to, że uda się jej zwiększyć parlamentarną przewagę torysów, żeby mieć wsparcie dla takiego Brexitu, z jakim uda jej się wrócić z Brukseli, bo wie, że szału nie będzie. Tym bardziej, że jej własna partia jest w jego sprawie głęboko podzielona i nie może liczyć na komplet głosów z ław koalicji. W rezultacie tych wyborów traci tylko krytyczną liczbę posłów (Labour nadrabia straty po porażkach ostatniej dekady, ale zajmuje drugie miejsce w wyborach) i możliwość utrzymania władzy musi ratować podpisując za cenę miliarda funtów (których na szkoły, służbę zdrowia czy zasiłki przez lata „nie dało się” znikąd wysupłać) umowę z obłąkaną DUP, partią północnoirlandzkich protestanckich sekciarzy, ludźmi, których marzeniem jest powrót do czasów palenia czarownic i pedałów na stosach.

Rasizm i zaciskanie pasa

Po tych katastrofalnych wyborach May wygłasza kolejną ze swoich wielkich mów. Są w niej słowa o konieczności budowy społeczeństwa, które służy wszystkim, a nie tylko nielicznym. Są w niej aluzje do jakiejś formy społecznego solidaryzmu. O końcu polityki zaciskania pasa. O walce z ukrywaniem majątków w rajach podatkowych. Oczywiście, żona spekulanta finansowego, który sam pewnie upycha miliony na Kajmanach albo Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, nie może takich wizji zrealizować. Dlatego polityka, która za tym spiczem podąża, to wciąż polityka tego samego torysowskiego zaciskania pasa.

Polityka ta, w ciągu tej niespełna dekady, zabija przedwcześnie co najmniej 150 tysięcy ludzi. Pozbawionych zasiłku bezrobotnych; inwalidów czy ludzi w terminalnym stadium śmiertelnej choroby ocenionych przez prywatnych podwykonawców urzędów pracy jako zdolnych do pracy i odesłanych z kwitkiem; ludzi, na których leczenie zabrakło funduszy lub zdolnego ich uratować personelu w szpitalach. Specjalny wysłannik ONZ publikuje miażdżący raport, wskazujący na systematyczne gwałcenie przez brytyjską politykę zaciskania pasa fundamentalnych praw człowieka.

Na przestrzeni niespełna dekady, w czasie której Theresa May jest na szczytach władzy – najpierw jako jedna z sześciu najważniejszych, a potem najważniejsza osoba w rządzie – mnożą się sprzeczności między tym, co od wielkiego dzwonu mówi (bo często po prostu milczy i przeczekuje kłopotliwe sytuacje), a tym co robi, a także pomiędzy jej stanowiskami dziś a choćby rok temu. Tylko jeden komponent jej polityki jest spójny, tylko jednego trzyma się niezmiennie. Wbrew jej przemówieniu z 2002 roku – jest to rasizm.

May ma na przykład trwałą fiksację na punkcie liczby 100 tysięcy, co w jej mniemaniu określa dopuszczalny poziom imigracji netto. Theresa wie, że liczba ta pochodzi z sufitu, że minimalny poziom reprodukcji brytyjskiego społeczeństwa (z utrzymaniem jego systemu emerytalnego czy służby zdrowia) wymaga imigracji na poziomie co najmniej 140 tys. ludzi rocznie – ale ma to w dupie. Więcej nawet, to tylko frazeologia, w rzeczywistości nie może pozwolić, żeby imigracja naprawdę spadała aż tak bardzo. Po 2008 tylko zrujnowana Grecja doświadczyła w Europie większego spadku wynagrodzeń niż Wielka Brytania – w jaki sposób można w takich warunkach utrzymać statystyczną fikcję wzrostu gospodarczego mierzonego sumą indywidualnych dochodów? Tylko zwiększając populację, liczbę ludzi, których topniejące dochody mnożymy. W takim tempie możliwe jest tylko poprzez wysoką imigrację.

W przewodzonej przez May torysowskiej nagonce na imigrantów, w polityce hostile environment, wskazywaniu imigrantów jako źródła problemów usług publicznych, na których rzekomo przesadnie żerują, chodzi od początku o coś zupełnie innego: by w niechęć do imigrantów kanalizować społeczne napięcia wynikające z sadystycznej polityki zaciskania pasa i zwijania państwa. Bo nie wszystkie napięcia da się stłumić wzmożonymi represjami, drugi wielki projekt Theresy May wdrożony równolegle jeszcze w czasach, gdy kierowała Home Office (poszerzanie uprawnień policji, ograniczanie prawa do protestu).

Symbolami torysowskiego zwijania państwa staje się seria katastrof. Pogłębia się kryzys publicznej służby zdrowia, NHS. Brakuje nie tylko pieniędzy, ale i personelu, bo nikt nie chce pracować w coraz gorszych warunkach, za coraz gorsze stawki. Rząd May na gwałt poszukuje pielęgniarek i lekarzy w tych samych byłych koloniach, do których jednocześnie deportuje przedstawicieli pokolenia Windrush. Pożar wieżowca Grenfell, pionowego slumsu w samym środku najbogatszej dzielnicy Londynu, to z kolei tragiczny skutek wycofania się państwa z polityki mieszkaniowej z prawdziwego zdarzenia, symptom deregulacji tego rynku i pozostawienia najbiedniejszych najemców na pastwę landlordów i łańcuchów prywatnych podwykonawców zainteresowanych jedynie tym, żeby im w bankach sztymowało.

May nie jest autorką polityki zaciskania pasa – ten „sukces” ma jedynie ojców, Davida Camerona i George’a Osborne’a, jego ministra finansów. May jednak pierwsza wyrywa się do roli podkręcania rasistowskiej paranoi, w którą miały być przekierowywane frustracje pompowane pogarszaniem się poziomu życia. Do swoich ostatnich dni u władzy May nie rozstała się z tą rolą, wyraźnie do niej przywiązana. I pomimo deklaracji, że „austerity is over”, już jako premier zaciska Brytyjczykom tego pasa coraz bardziej. Być może jest w jej postaci wymiar w jakiś sposób tragiczny: chcąc się przebić w świecie urządzonym przez i dla złych chłopców (polu władzy), postanawia być jeszcze gorsza, jeszcze bardziej cyniczna niż oni, i nawet tego nie zauważa.

Alexander Boris de Pfeffel Johnson

Jeśli jest na świecie człowiek, który pod żadnym pozorem nie powinien nigdy być szefem żadnej dyplomacji, to jest nim właśnie Boris Johnson. Cyniczny rasista, który na przestrzeni swojej politycznej kariery obraził większość państw na świecie. Wiodący zwolennik Brexitu w okresie kampanii referendalnej, który następnie umył od tego sukcesu ręce, gdy tylko utrącił nim Davida Camerona, i zostawił go May do sprzątania. May przekazuje w jego ręce Ministerstwo Spraw Zagranicznych trochę tak, jak Obama Departament Stanu w ręce Hillary Clinton – żeby utrzymać w ryzach największego rywala we własnej partii, żeby wiedzieć, co ten pajac robi, żeby go zmusić do przynajmniej taktycznej współpracy na jakiś czas. Niezbyt długi. Boris nie przestaje knuć i podkładać świń, w 2018 podaje się do dymisji, bo nie podoba mu się negocjacyjna strategia May w konfrontacji z UE.

fot. flickr.com/ BackBoris2012 Campaign Team

Mojego wymarzonego serialu finał otwierałaby druga brytyjska wizyta Donalda Trumpa (czerwiec 2019). „Największego sojusznika”, który obydwie wizyty wykorzystuje, żeby May upokorzyć i poprzeć Borisa Johnsona jako równego gościa, który świetnie by się spisał w roli brytyjskiego przywódcy (w domyśle: „nie to , co Theresa May”). Trump wyjeżdża z zapowiedzią, że amerykański biznes będzie mógł wkrótce (po Brexicie) rzucić się na prywatyzowany brytyjski NHS i pakować swojego chlorowanego kurczaka na statki do Wielkiej Brytanii.
Theresa May wkrótce potem – udręczona serią największych w dziejach brytyjskiego parlamentaryzmu porażek w głosowaniach dotyczących wszystkiego, co przywoziła z Brukseli w sprawie Brexitu – ogłasza, łamiącym się głosem,że ustępuje z funkcji przewodniczącej Partii Konserwatywnej i rezygnuje ze stanowiska premiera kraju, który kocha i zawsze chciała mu służyć. Brytyjskie społeczeństwo ze zdumieniem dostrzega, że Maybot ma uczucia, szkoda tylko, że jedyne, co jest w stanie je z niej wycisnąć, to koniec własnej kariery, a przerwane przedwcześnie życia 150 tys. ofiar polityki zaciskania pasa już nie.

Oczywiście May nie byłaby sobą, gdyby nawet i w tej sprawie nie zmieniła nagle zdania, choć na chwilę. Premierem jednak pozostanie jeszcze kolejnych sześć tygodni, dopóki torysi nie wybiorą jej następcy. Tych sześć tygodni to okres kuriozalnej kampanii, w której rywalizujący o rezydencję przy Downing Street czołowi torysi szukają na siebie nawzajem brudów i haków – rezultatem jest surrealistyczna seria wyznań kandydatów, że kiedyś próbowali narkotyków i jakich. Mówią sami, zanim ktoś im to wywlecze na łamach tabloidu.

Theresa May schodzi ze sceny historii jako najgorszy szef rządu w nowoczesnej historii Wielkiej Brytanii, choć jeszcze tak niedawno wydawało się, że nikt nie przebije Davida Camerona. Ale ten wyścig wciąż się nie skończył, być może jedynym dziś pocieszeniem Theresy May jest to, że i ona szybko ten tytuł utraci. Pod adres 10 Downing Street wprowadza się Brytyjczyków własny, kieszonkowy Donald Trump: Boris Johnson. Trzymając się poetyki telewizyjnej: to, co się teraz zaczyna, może się okazać ostatnim sezonem zupełnie innego, większego serialu, zatytułowanego Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.

Moja serialowa May odchodzi teraz, tuż przed kolejnym deadline’em dla Brexitu, przed którym, jak i przed poprzednim, niczego nie udało się posunąć do przodu. Robi to właśnie teraz, żeby zemścić się na Johnsonie za wszystkie świnie, które jej dotąd podłożył, za to, że zawsze próbował do władzy ją uprzedzić albo ją jej odebrać. Za to, że to on między innymi, jako jeden z głównych orędowników Brexitu, stworzył niemożliwy do opanowania problem, który jej potem zostawił. „No to masz teraz, wszystko, co chciałeś – myśli sobie Theresa. – 10 Downing Street, Brexit, jakiego tylko chcesz. Ciekawe, co ty z tym zrobisz i co z ciebie po tym wszystkim zostanie?”

patronite
Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

USA: prawo do aborcji już nie jest powszechne

O tym mówiło się od miesięcy. Konserwatywny Sąd Najwyższy USA głosami sędziów mianowanych …