Ale nie w internecie i nie z „Gazetą Wyborczą”. Partia Razem dostaje kolejną bolesną lekcję. Czy zechce wyciągnąć z niej wnioski?
Historia fioletowego stronnictwa jest dość pouczająca i to w wielu wymiarach. Początkowy etap i rozgłos to dowodny przykład na to, że lewicę można zwyczajnie założyć, zamiast utyskiwać na peryferiach. Wystarczy podejść do tego bez sekciarskich czy oportunistycznych obsesji, ale za to z dużą dozą entuzjazmu. Późniejsze fazy zaś to walka z uciążliwościami typowymi dla organizacji, które próbują włączyć się w główny nurt polityki, starając się zachować przy tym własną tożsamość. Dłuższą chwilę Razem dawało dość stabilny odpór oczekiwaniom mainstreamu i nie opowiedziało się jednoznacznie po stronie ani jednej, ani drugiej prawicy. Niestety, batalia o tzw. wolne sądy już skutecznie uwikłała tę partię w bieżący konflikt. Spomiędzy łopotu fioletowych sztandarów coraz wyraźniej daje się słyszeć z jednej strony siermiężne umiłowanie ojczyzny, a z drugiej cukierkowy demokratyzm i niestrawny już chyba dla nikogo przytomnego społeczeństoobywatelizm.
Niezbyt elegancko jest pisać w takich okolicznościach „a nie mówiłem?”, ale mi osobiście doprawdy trudno o inną konstatację. Ukłony Adriana Zandberga w stronę bagna były zbyt niskie już od samego początku. Słynna fraza o konieczności „uporządkowania stosunków z kościołem, ale nie w atmosferze wojny kulturowej” okazała się niestety wyznaczać patologiczny kierunek, nie tylko jeżeli chodzi o konieczność walki z rozbuchanym klerykalizmem. Łaska pańska oficerów z batalionu Adama Michnika jeżdżąca na pstrym koniu najpierw była zjawiskiem, z którym fioletowi próbowali grać, ale po roku była już coraz bardziej dokuczliwym kieratem. Coraz więcej grzeczności, ostrożności przerodziło się powoli w obłędny strach przed radykalizmem, a od tego był już tylko krok do sojuszu z prawicą, ma się rozumieć „demokratyczną”. Został on uczyniony przy okazji kolejnej fali opozycjno-obywatelskiej okołosądowej histerii. Idiotyczne łańcuchy światełek, bezkrytyczne, a nawet bezmyślne pieprzenie o niezawisłym sądownictwie i bon mot o zagrożeniu procesu wyborczego oraz niesławny list do przyjaciół prawicowców to ewidentny sygnał zagubienia. Imadło obu prawic, które przepoczwarzyły polskie życie polityczne w kibolską bijatykę, ścisnęło się na skroniach Razem zbyt mocno.
Postępująca kapitulacja tej partii prowodyrom jej lokajskiego kursu miała zapewne dać chwilę oddechu ze strony demokratycznego centrum zlokalizowanego przy ul. Czerskiej w Warszawie. Oczywiście, nic podobnego się nie stało. Jak kończą się igraszki z prawicowymi, establishmentowymi szulerami uczy historia porażek lewicy ostatnich kilku dziesięcioleci, ale ktoś w Razem postanowił z ochotą powtórzyć wszystkie najważniejsze błędy konających dziś w degrengoladzie socjaldemokratycznych stronnictw europejskich. Takie postępowanie było niczym innym jak demonstracją słabości i zaproszeniem do ataku.
Dziś właśnie Razem, mimowolnie nadstawiwszy policzek, zarobiło w pysk od ex-członkini, której frustrację i niezadowolenie wykorzystała „Gazeta Wyborcza”. Litanię gorzkich żali i naiwnych, infantylnych smuteczków wylała tam właśnie była „jedynka” z Olsztyna. Wszystko pod uroczym tytułem „Byłam w partii Razem. Inna polityka nie jest możliwa”.
Nie zamierzam bronić fioletowych przez wskazanymi tam zarzutami, bo jeżeli będą chcieli i potrafili, to obronią się sami i nie będę polemizował z autorką tego listu. O wiele ważniejsza jest w tym kontekście odpowiedź na postawione na początku pytanie, tj. czy kogoś to czegoś nauczy i czy to coś zmieni, czy też Razem znów zechce udawać, że GW nie obrzuciła ich ich własnymi fekaliami, tylko taki osobliwie śmierdzący deszczyk siąpi. Odejście od klientelizmu w stosunkach z „Gazetą Wyborczą” i jej satelitami to jedno. Kwestią drugą, ale równie zasadniczą jest modyfikacja strategii. Z cokolwiek bełkotliwej krytyki exrazemitki wyraźnie przebijają dwa wiarygodne wątki – zmęczenie materiału obłąkańczym rozinternetyzowaniem i wręcz fanatyczna dyscyplina w obszarze poprawności politycznej.
Konglomerat tylko tych dwóch wątków może być zabójczy dla każdej organizacji, nawet bez czytelnego profilu politycznego. A jeśli dodać do tego michnikowo-demokratyczne tło, sytuacja rysuje się nadzwyczaj niewesoło. Internet ma wiele właściwości, ale bezspornie dowiedziono już, że używanie go jako podstawowej dźwigni do organizowania wewnętrznego i zewnętrznego życia politycznego jest wyjątkowo ryzykowne. Dynamika komunikacji w wirtualnej przestrzeni jest zupełnie inna niż na partyjnym zebraniu, wszystko jedno jakiego szczebla. Stwierdzenia i konstatacje wyradzają się w oceny, komentarze i pytania w ataki, itd. To zaś daje asumpt do formułowania kolejnych norm i instrukcji postępowania, a porządek przeregulowany, to ład stalinowski. Oczywiście, bez morderczych ekscesów a la 1937 r., ale dynamika budowania konwenansu rządzącego partyjną codziennością poprzez aparat wewnętrznej inkwizycji, któremu rozbudowuje się prerogatywy dając w prezencie po kilka nowych paragrafów na dobę, to jest właśnie model stalinowski. Nawiasem mówiąc idea „sojuszu z postępową burżuazją” również ma taką proweniencję.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Autor postuluje twardą linię wobec środowisk liberalno-lewicowych. Ja osobiście nie mam nic przeciwko, żeby Razem było partią bardziej radykalną. Choć i tak jak na polskie warunki jest dość pryncypialna. Natomiast istnienie partii ma wtedy sens, kiedy ktoś chce na nią głosować. Także strategicznie Razem rozumiem. Obrazić się na wszystkich, mieć wiecznie 2%, to raczej nie ma sensu. Stąd bym się nie krzywił, że Razem chce się jakoś układać z gw. Media to najważniejszy kanał komunikacji z wyborcami. Tak samo rozumiem decyzję Zandberga, żeby pisać do superaka. W tym rzecz, aby jednocześnie zachować własną tożsamość.
Rozżalona ex członkini Partii Razem przynajmniej co do jednego ma rację: ta partia jest bardzo nudna.
Technicznie rzecz biorąc, sojusz z burżuazyjnymi stronnictwami demokratycznymi ma rodowód sięgający pierwszej Ligi Komunistów i postawy Marksa i Engelsa w 1848. Nie jesteśmy tu i teraz pod butem pruskiego absolutyzmu, więc pytanie czy (i w jakim stopniu) taki sojusz podejmować jest zasadne — ale aprioryczne odrzucenie współpracy nie wydaje mi się sensowne.