W drugiej połowie lutego na zawsze odszedł na niebieskie pastwiska Umberto Eco – filozof, mediewista, pisarz, eseista, felietonista, reporter nawet.
Pozostały po nim liczne książki i film „Imię róży” na podstawie jego powieści pod tym samym tytułem. Jego twórczości wszakże nie da się zamknąć w żadnej formule, określającej zawód czy profesję humanistyczną. Po prostu: był rzadkim dziś człowiekiem renesansowym, którego życie było przede wszystkim myśleniem i pisaniem.
Co jednak teraz robi na owych pastwiskach? Jak to co – bawi się! Nie sam. Z Sokratesem i Platonem, od których za życia przyswoił (i stosował) zasady sztuki intelektualnej zabawy. Nadal więc pewnie będzie tam tworzył, przepełnione jej aurą, rozprawy filozoficzne, studia historyczne, powieści, eseje, felietony, reportaże itp. I nie zaprzestanie przez wieczność całą. Choć z tego korzyść już żadna. Z owych bowiem pastwisk nie przenika do nas nawet echo, nie mówiąc już o rękopisach. Szkoda.
Wprawdzie rozmaite formy zabawy zdają się współcześnie przenikać kulturę i życie społeczne, lecz Eco miał je zawsze za nic. Wiedział, że zabawą jest dziś nawet banalne posługiwanie się telefonem komórkowym. Pisał dlatego w jednym z esejów, że „dziewięćdziesiąt procent czasu spędzonego przez tych, którzy przyciskają do ucha przenośny przedmiot, jest czasem zabawy. – Idiota, który siedząc obok nas w pociągu, przeprowadza na głos transakcje finansowe, w istocie stroszy się, jakby miał na głowie pióropusz, a na członku wielobarwny pierścień”.
Nawet, powiada, funkcjonowanie religii przybiera dziś formy karnawałowe. Nie przypadkiem obchody roku jubileuszowego w kościele odbywały się przy dźwiękach rocka i przypominały dyskotekę. Z religią bowiem, pisał, stało się to, co dzieje się też i z zakupami w supermarketach, z polityką, paradami gejów itp. I wszystko to prowadzi prostą drogą do sytuacji ze starego dowcipu o facecie, który podchodzi do dziewczyny i pyta: „Proszę pani, co pani robi po orgii?” To jasne – dopowiedzmy za niego – bawi się, przygotowując się do doznania kolejnej…
Co innego zabawa Sokratesa i Platona! Choć miała miejsce dwadzieścia pięć stuleci temu – wciąż warta jest powtarzania i odtwarzania, bo rodzi się z niej autentyczne poznanie, twórczość i dystans do świata. I jeżeli chcemy zrozumieć głęboki sens pisania Eco, należy ją widzieć jako wytwór bawienia się na sposób przez nich określony.
Sokrates, Platon i Eco
Sokrates – jak wiadomo – starał się dochodzić do wiedzy w sposób swoisty: poprzez igranie myślami, postawami duchowymi i emocjami swych rozmówców. Dyskusje z nimi były więc ludycznymi spektaklami. Odbywały się w nich słowne pojedynki, myślowe pogonie i ucieczki; swoiste gry w chowanego czy w kotka i myszkę. Ale też – w odpowiednio dobranych momentach – pojawiał się śmiech, jowialny humor, nawet ośmieszanie partnerów i ich myśli. Stopniowo jednak, krok po kroku, otwierały się im drogi poznania.
Spektakle te wszakże były czymś więcej, niż tylko atrakcyjnym dla ich uczestników i słuchaczy sposobem przekazywania własnych przemyśleń tego filozofa. Nie stanowiły też tylko artystycznych form, z których analityczny umysł mógł wyłuskać prawdy, igranie zaś pominąć. Przeciwnie: owe spektakle, jako całość, były właśnie p r z e m y ś l e n i a m i , lecz w postaci płynnej, szukającej kształtu i – w momencie znalezienia go – umykającej od skrępowania nim, by podążać ku innemu kształtowi, zaledwie wyłaniającemu się na horyzoncie myślenia, by potem znowu biec dalej i dalej.
Dobrze zresztą rozumiał to uczeń Sokratesa – Platon. Nie tylko przedstawił w swych dialogach zapamiętane przez siebie sokratejskie igraszki, ale i przejawiał postawę podobną. Nie dlatego bowiem pisał dialogi, by, jak sądzą niektórzy, literacko uatrakcyjnić swe poglądy, ale, aby ich rzeczywista treść stanowiła jedność z formą dialogu.
Wierzył więc, – po pierwsze – iż by dotrzeć do idei, stanowiących naturę świata, trzeba (przez zabawę) uruchomić wzrok duszy, która jest ślepa, gdy zadowala się tylko potocznymi, bezkrytycznymi sądami i opiniami. Po drugie zaś – ufał że kiedy przed tym wzrokiem jakaś idea się pojawia, to nigdy w pełnym kształcie, a także w odpowiednim dla niej miejscu w hierarchii idei. Jej dookreślanie i artykułowanie, a potem szukanie dla niej właściwego miejsca w strukturze teorii to złożony i niejednorodny proces, którego każdy poszczególny moment jest pełen luk, i niesie poczucie poznawczego niedosytu.
Te dwa powody sprawiały, że poznawanie było dla Platona (jak i wcześniej dla Sokratesa) rzeczą wymagającą dystansu i swobodnej gry wyobraźni intelektualnej. Nie wymagało arbitralnego odrzucania wszystkich sądów potocznych, czy przeświadczeń religijnych, jako z góry obarczonych fałszem. Uważał, że należy je także wnikliwie rozpatrzyć, by nie uronić z nich najmniejszej iskierki ze światła idei, które jakoś im się mogły przytrafić przez nieznany kaprys Demiurga.
I wtedy odsłaniało się pole dla swoistych zabaw intelektualnych. W ich trakcie Sokrates (później Platon) sięga nie tylko po pojęcia i logiczne zasady operowania nimi, ale i po to, co znajduje pod ręką: po zdarzenia życiowe, przysłowia, popularne w jego czasach powiedzonka itp., by uczynić z nich środki intelektualnego igrania. Sięga też po anegdoty, opowieści, mity i uznane wówczas rezultaty poznania, aby dopomóc wyłonieniu się idei i jej samookreślaniu się w dialogu oraz poprzez niego.
Dziś jednak nie ma nawet śladu po ateńskim rynku, na którym odbywały się – zapamiętane przez Platona – spektakle Sokratesa. Funkcjonujące zaś stanowią jedynie miejsce cyrkulacji towarów. Także intelektualnych. Dialogowe spektakle natomiast mogą odbywać się w wąskim świecie zabawy intencjonalnej, w wysokich regionach wyobraźni przedstawiającej i pojęciowej. To bowiem, co niegdyś miało miejsce na ateńskiej agorze i wydarzało się dzięki umysłom Sokratesa i Platona, stanowi teraz barwny i bogaty wielogłos, w który trzeba się wsłuchać.
Można więc powiedzieć, że do tych regionów wyobraźni przesunęły się też klasyczne Ateny Sokratesa i Platona, a rozigrane artystycznie i myślowo dialogi, spory i szermierki słowne prowadzi nie jakaś pojedyncza osoba, która posiadła umiejętność otwierania wzroku duszy, ale – od początku czasów nowożytnych – czyni to każde nowe dzieło wyobraźni, czy intelektu, gdy tylko pojawi się w kulturze.
I właśnie ten motyw obecny jest w całej twórczości Eco. Z wszystkimi tego konsekwencjami. Zanim więc przeniósł się na niebieskie pastwiska, charakterystyczne dlań utwory były – z jednej strony – odbiciem uczestnictwa i zasłuchania się w owym barwnym i bogatym (duchowym) wielogłosie; próbą rozumienia rodzących go zabawowych spektakli. Z drugiej – wytworami jego własnego rozigrania, które przybierało najrozmaitsze formy filozoficzne, naukowe i literackie.
Ale ich intencją nie było osiągnięcie jakiejś wiedzy absolutnej, prawd pewnych i nieodwołalnych. Jego bowiem twórczość, przesiąknięta zasadami sztuki zabawy sokratejskiej, wykluczała możliwość takiej wiedzy i prawd. Więcej! Uważał, że ci, co wierzą, iż je posiedli, są groźni dla wszelkiej autentycznej twórczości i poznania.
Ślepy strażnik śmiechu
Ich uosobieniem jest dlań postawa Jorgego – ślepego mnicha ze znakomitej jego powieści „Imię róży”. Ta kluczowa dla niej postać reguluje i reglamentuje dostęp do zbiorów klasztornej biblioteki. Zwłaszcza – do manuskryptów inspirujących poszukiwania poznawcze.
On właśnie uosabia antyzabawę. I nie tylko stracił wzrok cielesny, ale do tego stopnia zaślepiała go namiętna wiara w pewniki i prawdy kościoła, że poddanie ich próbie śmiechu i zabawy uważa za zbrodnię. Nie tylko więc jego dusza nic nie widzi i widzieć nie chce, lecz on sam działa tak, by wśród ludzi, uprawiających poznanie, panowała ciemność ślepców.
Jorge nie mógłby więc być partnerem Sokratesa, co najwyżej jednym z wrogich mu sędziów, którzy skazali go na śmierć. Właśnie za intelektualne rozigranie.
Szczególnie zaś bronił on dostępu do zaginionej księgi Arystotelesa o komedii. Nie tylko bowiem traktowała ona o pewnym gatunku teatralnym, ale też wyrażała określone podejście poznawcze do świata. Polegało ono na tym, że używając komediowego śmiechu i podążając za jego karnawałowym bawieniem się, spłaszczało się i wywracało na opak wszelkie aksjologiczne i metafizyczne hierarchie bytu. Tym samym kwestionowało się ich konieczność.
Formami więc, na przykład, właściwymi grotesce czy satyrze, odbierało się tym hierarchiom grozę i rozpatrywało je wedle ułomnych, ludzkich miar. Skutkiem tego świat, człowiek i jego sprawy jawiły się odczarowane z boskiego sacrum. Stawały się zwykłe, jak czynności życiowe i fizjologiczne. Odsłaniała się ich śmieszność w zderzeniu z ich ujęciem w żywotach świętych pańskich, poematach heroicznych czy w tragediach.
Do tego odczarowania zresztą przyczyniała się, jak czytamy w „Imieniu róży”, nie tylko sama księga o komedii, ale wszystko, co było duchowym dokonaniem Arystotelesa. Ona stanowiła zalewie wierzchołek góry lodowej. Zło bowiem tkwi dla Jorgego już w samym jego autorytecie, równym autorytetowi Biblii i Ojców Kościoła. Zagraża on ustalonemu porządkowi rzeczy, i sprawia, że to, co jest stosowne na społecznych nizinach i do głosu dochodzi jeno w szaleństwie karnawałowym, zostaje podniesione u niego do rangi sztuki.
Jego księga, gdyby była dostępna i czytana, wyniosłaby komedię i jej zabawę na szczyty. „Wtedy – powiada Jorge – przeobraziłoby się w operacje umysłu to, co w bezrozumnym geście wieśniaka jest jeszcze, i na szczęście, operacją brzucha. (…) Ale z tej księgi niektóre zepsute umysły (…) dobyłyby najskrajniejszy sylogizm, że śmiech jest celem człowieka! Śmiech odrywa na jakiś czas wieśniaka od strachu. Lecz prawo narzuca się poprzez strach, którego prawdziwym imieniem jest trwoga przed Bogiem. (…) I z tej księgi mogłaby się zrodzić nowa i niszczycielska dążność do zniszczenia śmierci przez wyzwolenie od strachu”.
Dlatego, w przeciwieństwie do Sokratesa i Platona, działalność Jorgego, jako humanisty, to pełnienie specyficznej funkcji strażnika śmiechu. Polega ona na kształtowaniu takich postaw poznawczych i pisarskich, których nosiciele poruszają się po już przetartych myślowych drogach, wskazywanych i akceptowanych przez autorytety władzy. Pilnuje więc ten ślepy mnich, by poznający byli tak zdyscyplinowani, aby odmienne drogi nawet się im nie przyśniły. A kiedy – broń Boże – choćby we śnie się pojawiają, wówczas jego świętym obowiązkiem jest zniszczenie ich. Bez przebierania w środkach.
I Jorge to czyni. Umie bowiem wyzwalać strach przed sobą większy niż przed Bogiem; potrafi inspirować morderstwa, albo też sam się ich dopuszcza. „Lękaj się, Adso, proroków i tych, którzy gotowi są umrzeć za prawdę, – mówi dlatego do swego ucznia Wilhelm, inna z głównych postaci utworu – gdyż zwykle pociągają za sobą na śmierć licznych, często przed sobą, często zamiast siebie”.
Jorge spełnił dzieło diabelskie, gdyż miłował swoją prawdę w sposób tak lubieżny, że ważył się na wszystko, byle zniweczyć kłamstwo. Jorge lękał się drugiej księgi Arystotelesa, gdyż być może naprawdę nauczała ona zniekształcania oblicza wszelkiej prawdy, byśmy nie stali się ofiarami naszych własnych urojeń. Być może zadaniem tego, kto miłuje ludzi, jest wzbudzanie śmiechu z prawdy, w z b u d z a n i e ś m i e c h u p r a w d y, gdyż jedyną prawdą jest zdobyć wiedzę, jak wyzwalać się z niezdrowej namiętności do prawdy”.
To ważne stwierdzenia. Mówią one, że ów ślepy mnich bronił n i e p r a w d y przed śmiechem, bo ona sama śmieje się swą obecnością, lecz o b l i c z a prawdy, które, jako obiekt niezdrowej namiętności, jawi się jako wzniosła i niewzruszona świętość. Wiedza zaś o tym, jak się od tej namiętności wyzwolić, to znajomość sztuki zdobywania dystansu do niej i dokonywania poprzez to jej odczarowania.
Miejmy nadzieję, że do niebieskich pastwisk, na których z Sokratesem i Platonem bawi się teraz Umberto Eco, nie ma dostępu ani Jorge, ani żaden inny ślepy mnich z instytucji religijnych czy aparatów ideologicznych państwa. Nie musi się ich bać i innych przed nimi przestrzegać. Jeżeli tak – możemy mu tylko zazdrościć. Bo my musimy się bać. Zwłaszcza tych, co mają władzę i wmawiają, że posiedli prawdę, która jest święta i zawsze zwycięża. Zwycięska wszak prawda – jak uczy historia – to tylko właśnie nas ciemiężąca panująca ideologia.
Doświadczał zresztą tego już Sokrates, kiedy analizując problemy ludzkiego istnienia – usiłował wywikłać je z kontekstu starogreckich mitów, albo, gdy badając relacje między obywatelem i państwem – dążył do rzeczowego, a nie moralizującego ich ujęcia. Czyniąc zaś jedno lub drugie, musiał posługiwać się często rozmaitymi wybiegami, uprawiać swoistą grę, aby zamierzony cel w końcu osiągnąć. I nie zawsze mu to wychodziło, bo już samo rozumienie przez niego przedmiotów poznania zawierało bezwiednie pył wzniecony przez bogów z Olimpu lub ślady obiegowych przeświadczeń aksjologicznych jego czasów. I tak jest po chwilę obecną, choć zmieniły się góry, na których usadowieni są bogowie, i wartości nam towarzyszą dalekie od tych z pięknych czasów Sokratesa.
Doświadczał też tego i dawał temu wyraz w mnogości swych utworów – Eco. Lecz – wierzmy w to – trwa teraz tylko w swawolnym intelektualnym rozigraniu, pije boski nektar ze starogreckimi mistrzami zabawy. I się uśmiecha najpiękniejszym uśmiechem nicości.
W niekończących się teraz ich dialogach wszystko nadal poddawane jest próbie wątpienia i argumentów. I wszystko ma wymiar ludzki. Rozsypują się tu, jak i za ich życia, autorytety religijne, polityczne lub pedagogiczne. Stają się one tylko obiektami zabawy, aby właśnie wzbudzić śmiech prawdy.
I nikt żadnemu z nich nie zarzuci, jak Sokratesowi, że nie wierzy w bogów, jest złym obywatelem i deprawuje młodzież, gdyż każdy z nich to jeno ma na uwadze, co warte poznania, które umiejscawia się na zupełnie innym pułapie: wysoko nad zwykłym życiem. Tam gdzie mieści się także umowny i niezwykły świat zabawy.
[crp]Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
Jednego szubrawca mniej. Imię róży napisał tylko po to, aby dokopać Kościołowi – jak sam stwierdził. Paszkwil na średniowiecze i KK nie mający nic wspólnego z ówczesnymi realiami. Lewacki pisarzyna wyniesiony na wyżyny przez podobnych sobie.