Protest opozycji w Wenezueli, 2015 r. / fot. Wikimedia Commons

Cała południowoamerykańska lewica bacznie obserwuje wenezuelski kryzys polityczny. Waszyngton oczywiście też.

„To nie jest zamach stanu. To obywatelska i militarna akcja w celu przywrócenia porządku konstytucyjnego.” Gdy „kapitan” Juan Caguaripan, otoczony uzbrojonymi ludźmi w mundurach, 6 sierpnia wypowiadał do kamery te słowa, powielone natychmiast przez większościowe, prywatne media wenezuelskie, obserwatorów objęło nieodparte uczucie déjà vu. Od kiedy Stany Zjednoczone uznały, że Ameryka Południowa w zasadzie należy do nich, doszło tam do dziesiątek prawicowych zamachów stanu, gdy jedna prawicowa dyktatura była równie dobra jak druga, lub gdy na interesy amerykańskie padł jakiś najmniejszy cień zagrożenia. Komunikat przybyłego świeżo z USA „kapitana” Caguaripana był tak klasyczny, że nawet część miejscowej prawicy, domagającej się przecież dymisji prezydenta Maduro, okazała pewne znużenie i brak wiary.

Owszem, we wschodniej, szykownej i bogatej części stolicy, wraz z rozpowszechnieniem owego komunikatu,  zamaskowani mężczyźni zaczęli stawiać barykady i nawoływać do „marszu na parlament”, ale Caracas nie dało się w to wciągnąć, a próba puczu z Valencii szybko przeszła do historii, bo wierna lewicowemu rządowi armia spacyfikowała nieznanych buntowników. Można już o tym zapomnieć, ale kryzys gospodarczo-polityczny w Wenezueli wcale się nie skończył, kraj i jego boliwariańska rewolucja balansują na cienkiej linie. „Wenezuela postawiła kolejny krok w kierunku dyktatury” – ostrzegała administracja Trumpa po lipcowym głosowaniu powszechnym na Konstytuantę, jakby szykowała się do kolejnej „obrony demokracji” w naftowym kraju.

Patrząc na zachodnie media, w Wenezueli różnica między prawicową dyktaturą a lewicową polega na tym, że za prawicowej opozycjoniści po cichu „znikają”, a za lewicowej wypowiadają się w telewizjach każdego wieczoru , jak też w mediach międzynarodowych, by potępić „dyktaturę”. Bo kiedyś demokracja w Wenezueli była wzorowa, a kraj żył sobie spokojnie, bez obecności w światowej prasie…

Wzorowy układ

https://www.flickr.com/photos/globalpanorama

Główną, choć daleką przyczyną lewicowej prezydentury Hugo Chaveza (1999-2013), był podpisany pod patronatem CIA układ polityczny z Punto Fijo, w 1958 r. Zakładał on, że do końca świata Wenezuelą będą rządzić na zmianę dwie autoryzowane, prawicowe partie: pseudo-socjaldemokratyczna Akcja Demokratyczna (AD) i chadecki Komitet Organizacji Niezależnej Polityki Wyborczej (COPEI). Układ przewidywał, że niezależnie od wyniku wyborów obie partie będą tworzyć proamerykański rząd jedności narodowej na bazie minimalnego programu i obie zgodnie będą dzielić instytucje państwa, stanowiska itd. W tym systemie świetnie mieli się przedsiębiorcy, biurokracja państwowa, latyfundyści i pracownicy sektora naftowego. Stany Zjednoczone również były zachwycone. Reszta społeczeństwa wenezuelskiej republiki bananowo-naftowej, ok. 70 proc. mieszkańców kraju, żyła w skrajnej nędzy, gdzie królowały niedożywienie, analfabetyzm, fatalne warunki mieszkaniowe, przemoc i choroby, bo system opieki zdrowotnej przewidziano tylko dla bogatych. Ten wzorowy układ dotrwał do 1993 r.

Od 1989 r. zaczął rządzić „socjaldemokrata” Carlos Andres Perez, zafascynowany amerykańską ideologią neoliberalizmu, co polegało na radykalnym zwiększeniu wyzysku ubogiej części narodu. Jego „reformy” wywołały niespodziewany bunt biedoty, zwany „Caracazo”, klasycznie utopiony we krwi: policja i bezpieka zabiły tysiące ludzi. W 1993 r. Perez został oskarżony o korupcję, bo kradł tyle, że członkowie drugiej partii – i nawet jego ludzie – poczuli się poszkodowani. Taki był koniec układu. Wkrótce, w powstałą próżnię polityczną zaznaczoną protestami przeciw neoliberałom, wtargnęła legenda Hugo Chaveza.

Rewolucja wbrew prasie

Legenda, bo Chavez od początku działał politycznie w wojsku i na rok przed odsunięciem Pareza próbował go obalić, zaskarbiając sobie wdzięczność i podziw ludzi. Konstytuanta z pierwszego roku jego rządów potwierdziła kapitalistyczny charakter państwa (80 proc. wenezuelskiej gospodarki pozostaje w rękach prywatnych), ale wzmocniła rolę państwa, które zarezerwowało sobie przemysł naftowy i niektóre inne, kluczowe dla interesu publicznego. Zyski z wydobycia ropy i gazu pierwszy raz w historii kraju zaczęły być dystrybuowane demokratycznie. W 2002 r. spanikowany Waszyngton podjął oczywiście próbę zamachu stanu, jednak ludzie i armia stały za Chavezem, boliwariańska rewolucja nie miała zamiaru zgasnąć.

Żaden kraj w historii Ameryki Łacińskiej nie dokonał tak szybkiej i znaczącej zmiany społecznej. Spektakularne ograniczenie nędzy, powszechny wzrost dochodów, zapewnienie dostępu do ochrony zdrowia, edukacji i kultury – Wenezuela nigdy czegoś takiego wcześniej nie widziała. Zbudować dla najbiedniejszych półtora miliona mieszkań wydawało się wcześniej niewykonalne, a jednak. Tak, było to głównie oparte na podziale renty paliwowej (zapewniającej aż 12 proc. PKB), robione wbrew prawicowej opozycji, mediom i Stanom Zjednoczonym, jednak marksistowsko-chrześcijańska rewolucja Chaveza nie miała czasu, a może i wielu pomysłów, jak dywersyfikować dochody państwa.

Imperium kontratakuje

Ingerencja w sprawy wenezuelskie wydaje się Amerykanom naturalna, bo jej rezerwy ropy to bardzo łakomy kąsek. Kraj ma zresztą największe rezerwy tego paliwa na świecie, jednak nie jest to lekka, bardzo łatwa w wydobyciu ropa saudyjska. Koszty ekstrakcji i rafinacji są tu nieporównanie wyższe niż na Półwyspie Arabskim, Wenezuela eksportuje dużo mniej, niż Arabia, ale owe koszty są oczywiście dużo niższe, niż amerykańskie wyciąganie ropy z łupków, no i przede wszystkim wenezuelska ropa znajduje się o cztery dni statkiem od Stanów, a nie cztery tygodnie, jak ta z Arabii i innych krajów Zatoki Perskiej. Ameryka łypie więc okiem w stronę Caracas każdego dnia. 29 lipca wiceprezydent USA Mike Pence dzwonił do szefa wenezuelskiej skrajnej prawicy Leopoldo Lopeza, by mu osobiście gratulować „odwagi w obronie demokracji”… Nazajutrz było głosowanie do Zgromadzenia Konstytucyjnego, które może utrwalić demokratyczny i socjalny charakter państwa, zapewnić „pokój społeczny”. Mimo wszystkich przeszkód.

Nową Konstytuantę powołał Nicolas Maduro, wybrany na prezydenta po śmierci Chaveza. Wydawałoby się, że Maduro ma pecha. Byłemu związkowcowi brak charyzmy poprzednika, historycznym chavistom wydaje się „za miękki”. Na dodatek początek jego prezydentury zbiegł się z załamaniem się światowych cen ropy, co natychmiast odbiło się na rynku wewnętrznym. Trzeba było zahamować import, a lokalna „niewidzialna ręka rynku” przybrała polityczną strategię podkręcania trudności poprzez paraliżowanie dystrybucji wielu towarów. Na ciągle poprawiane błędy organizacyjne rządu, który najwyraźniej nie był przygotowany na połączenie zapaści rynku ropy z buntem kapitału, nałożyła się galopująca inflacja, pojawienie się czarnego rynku, powrót korupcji. Lata 2015 i 2016 były najgorsze. W roku 2017 wspierana z Waszyngtonu prawicowa opozycja przeszła do gwałtownej ofensywy politycznej.

Kontynentalna pamięć

Media nieodmiennie podają, że w ostatnich tygodniach w zamieszkach we wschodnim Caracas zginęła ponad setka ludzi, dając swym niedopowiedzeniem do myślenia, że chodzi wyłącznie o opozycjonistów. Nie. Po zwykłych manifestacjach MUD (zjednoczonej opozycji prawicowej pod nazwą Stół Jedności Demokratycznej) na ulice wychodziły bojówki uzbrojone w łomy i broń palną – ginęli policjanci i lewicowi kontr-demonstranci. Wybory do nowej Konstytuanty pokazały, że Maduro ciągle ma  za sobą większość kraju, mimo olbrzymiego zmęczenia, pogorszenia sytuacji, niepewnego jutra z groźbą wojny w tle.

Obawa wojny domowej lub obcej interwencji dotarła nawet do części umiarkowanej prawicy, która ma zamiar wziąć udział w wyborach lokalnych pod koniec roku, co powinno uśmierzyć jej nastroje. Amerykanie sprawnie jednak organizują izolację kraju, wymogli już zawieszenie Wenezueli w Mercosur, południowoamerykańskim wspólnym rynku, mogą więc też wymóc jakąś interwencję sąsiadów, szczególnie zupełnie poddanej im Kolumbii. Tymczasem MUD nie jest w stanie uzgodnić żadnego projektu politycznego, poza oderwanymi pomysłami typu przejęcie zasiedlonych już, setek tysięcy nowych mieszkań dla ubogich, by je sprzedać na „wolnym rynku”, czyli kilku miejscowym oligarchom. To sprawia, że manifestacje prawicy osłabły, pozbawione poparcia ludowego.

Południowoamerykańska lewica wie, że porażka wenezuelskiej rewolucji społecznej ma być z punktu widzenia wielkiego kapitału ostrzeżeniem dla całego kontynentu. I że bez międzynarodowej solidarności wobec Wenezueli, Stany Zjednoczone mogą wprowadzić w życie swe groźby. Wszyscy w Ameryce Łacińskiej pamiętają los Chile i prezydenta Salvadora Allende. Destabilizacja Wenezueli śledzi podejrzanie podobny schemat.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Wenezuela Chaveza i Polska Kaczyńskiego – dwie bardzo podobne historie… u nas też agenci obcego kapitału wciąż mówią o „łamaniu demokracji”, bo ich mocodawcy tracą swoje zyski i przywileje. Mimo że ropy nie mamy, to jesteśmy równie łakomym kąskiem jak Wenezuela.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…