„Nie, nie, za mocny, mocniejszy. Nie, nie, nie, to by nic nie dało i tak, to by nic nie dało, nawet jakbym wygrał, nie dałoby nic, nie, nie, nie, to jest mała różnica, to by nic nie dało, nawet jakbym był pierwszy, to nie dałoby nic. Bo ja musiałbym być pierwszy, on musiałby być czwarty. A to by nic nie dało i tak by nic nie dało, i tak”.

Oho, czyżby to ten znamienity szocik Pudziana z pchania kul? – zapytacie. Otóż nie, ja Wam odpowiem. To każdy jeden prawak skażony michnikowszczyzną, gdy się go zapyta o transformację lub jakąkolwiek inną sprawę, którą prawica spi*liła w tym kraju. Balcerowiczowskie ukąszenie degeneruje bardziej niż krokodil w brudnej strzykawce z HIV-em, neoliberalizm zaczadza bardziej niż święcony chloroform w apteczce pierwszej pomocy kardynała Gulbinowicza, śmierć księcia najkrwawszego imperium w historii tego globu to nie powód do smutku, a Leszek B. to Mengele polskiej gospodarki, no i chuj!

Raz na kilka miesięcy przychodzi taki czas, gdy – za sprawą jakiejś publikacji, rocznicy, wydarzenia – znów trzeba odbyć tę serię niemal identycznych rozmów na praktycznie ten sam jakże doniosły temat, czyli: III RP, 89., transformacja itd. Innymi słowy – „kto spierdolił?”. Tym razem owym impulsem okazał się potężny opozycjonista, wielki katechon, bożyszcze czerskiej prawicy: Adam Michnik, a konkretnie wywiad z nim, gdzie pytano go – upraszczając – dlaczego przyłożył rękę do katofaszyzacji Polski. A Michnik na to – upraszczając – „nie ma demokracji bez katofaszyzacji, a poza tym lud tak chciał”. Później go jeszcze pytano o przewały z Komisją Majątkową, z „kompromisem” antyaborcyjnym i ogólnie z wpychaniem Kościoła wszędzie, gdzie się tylko da. A on na to – znów uogólniając – „nie, nie, nie, to by nic nie dało i tak, to by nic nie dało, nawet jakbym wygrał, nie dałoby nic”.

Michnik jako polityk potrafił świetnie tańczyć cha-chę za rączkę z klerem, PZPR-owską nomenklaturą i prawicowymi elitami III RP, depcząc przy tym godność zwykłych Polaków. A że tańczy lepiej niż mówi, to wyszło tak, jak jest. I może ktoś się głowić, dlaczego syn komunistycznego działacza żydowskiego pochodzenia tak bardzo ukochał kościelną instytucję, której przez wieki jednym z głównych narzędzi władzy był antysemityzm? Trzeba pamiętać, że Michnik prócz byciem wybitnym tancerzem jest też historykiem. No i w swoich książkach często podejmuje temat roli katolicyzmu w historii naszego kraju. Możemy się więc od Michnika dowiedzieć, że polski lud nie potrafi żyć bez Kościoła i wszyscy najważniejsi politycy musieli mieć to na uwadze.

W „Romowie z Cytadeli” (książce sprzed czterech dekad) Michnik tworzy nawet uroczą figurę: zestawiając Dmowskiego, Piłsudskiego i Abramowskiego, wskazuje, że wszyscy oni byli uzależnieni od Kościoła i musieli zwracać się do ludu z uwzględnieniem i poszanowaniem jego katolickiego charakteru. Oczywiście to, że zarówno polski socjalizm niepodległościowy (czyli główna idea PPS, Piłsudskiego, a przez pewien czas także Abramowskiego), jak i socjalizm internacjonalistyczny oraz anarchizm (najbliższy dojrzałej twórczości Abramowskiego) łączą się nierozerwalnie z radykalnym antyklerykalizmem nie jest dla Michnika istotnym przedmiotem zainteresowań. Michnik bowiem zauważył (dokładnie tak, jak pewnym momencie carski lojalista, przeciwnik idei niepodległościowych, endek Dmowski), że jeśli polski lud ma nad sobą władzę kleru, to jest „spokój”. Czytaj: spokój elit. Dlatego Kościół poparł wszystkie rozbiory, przeciwstawiał się wszystkim powstaniom, reformom rolnym i postępowi w jakiejkolwiek dziedzinie społecznej. Katolicyzm daje gwarancję spokojnego wyzysku, „nadaje sens” niewolniczej pracy społeczeństwa dla wielmożnych panów. Dlatego Michnik wraz z kolegami zwrócił się do kleru w 1989 roku, by założyli nam wszystkim katolicko-neoliberalne chomąto, a dziś mówi: „nie, nie, za mocny, mocniejszy. Nie, nie, nie, to by nic nie dało i tak”, a wierni wyznawcy pokornie powtarzają. Nie przekonają ich rozprawy naukowe, rzetelne argumenty, bo „.nie, nie, to by nic nie dało i tak, nie, nie dałoby”.

To na koniec jeszcze raz spójrzmy na historię. W sierpniu 1980 wybucha strajk w Stoczni Gdańskiej. Robotnicy wysuwają szereg postulatów, a wśród nich najważniejszy – legalizacja wolnych związków zawodowych. Do stoczni przybywa delegacja inteligentów (wśród nich m.in. Mazowiecki, Geremek, Michnik), którzy mają odgrywać rolę mediatorów. Mają wytłumaczyć robotnikom, że nie da się zalegalizować wolnych związków zawodowych w takim systemie. Robotnicy jednak ich nie słuchają – i tak powstaje Solidarność. Gdyby robotnicy posłuchali prawicowych mediatorów, to dziś słyszelibyśmy: „to nie dałoby nic”. Zamiast tego słyszymy, że… Mazowiecki i Michnik są ojcami Solidarności.

Podobnie było z ideą niepodległości (kultywowaną przez PPS), której na początku XX wieku sprzeciwiała się endecja (dążąc jedynie do autonomii w ramach caratu), podobnie było z postulatami rządu Daszyńskiego (m.in. 8-godzinnym dniem pracy i prawami wyborczymi kobiet), którym sprzeciwiała się niemal cała prawica. I długo by tak można jeszcze wymieniać. Tak to zawsze jest – że jak lewica coś wywalczy, to prawica nagle staje się ojcem tego sukcesu. No a jak prawica coś spierdoli (czy też osiągnie to, co prawicowa elita osiągnąć chciała – czyli zachowa całą gamę swoich przywilejów), to zawsze: „nie, nie, nie, to by nic nie dało i tak”.

Strzeżmy się wirusa michnikowszczyzny, gdyż jest groźniejszy od kiły.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Syria, jaką znaliśmy, odchodzi

Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …