Jest rocznica i trudno się czepiać emocjonalnej frazeologii, jednak właśnie w kontekście obchodzonego za kilka dni stulecia popularny termin “wojna polsko-polska” wydaje się mało adekwatny do naszej rzeczywistości politycznej. W porównaniu bowiem do sytuacji sprzed wieku, kiedy rodziła się niepodległa burżuazyjna Polska, życie publiczne i spory partyjne wydają się przebiegać nad wyraz łagodnie. Nadęta dzisiaj do absurdu idea niepodległości, wówczas faktycznie rozmaicie rozumiana, wydawała się wtedy wprost ginąć w kakofonii ulicznych wrzasków i kłębowisku wygrażających sobie pięści, dzierżących nierzadko noże. Gromy miotane dziś w mediach przez jednych w stronę drugich nijak nie przypominają regularnych starć bojówek zwaśnionych stronnictw międzywojennych – głównie PPS-u i endecji – w których często padały trupy, a marsze gimbo-nacjolków trudno porównywać do faktycznych pogromów ludności żydowskiej i zabójstwa głowy państwa na tle antysemickiej manii.

Polsce stuka setka, Karolowi Marksowi – dwusetka, i staruszek zdecydowanie zasłużył, by przytoczyć jego bon mot o powtórce historii jako farsie. Dzieje wyrywania sobie wzajemnie biało-czerwonego sukna, natrętne echo ryków o “najmojszej racji”, znajduje dziś kuriozalne zwieńczenie: oto obchody stulecia stają się przyczynkiem głównie do tego, by jubileusz okazał się “najmojszy”. Zamieszanie wokół warszawskiego Marszu Niepodległości doskonale unaocznia zlanie się konkurencyjnych “naszości” w jeden pijany, chocholi taniec: PO odniesie ostateczne zwycięstwo na odcinku “antyfaszyzm” (Antifa Konstancin!), na PiS spłynie gloria jedynego – dosłownie jedynego – słusznego patriotyzmu i to w dodatku triumfalnie odpierającego “antypolski” cios zadany przez HGW. A faszyści wyjdą w końcu na wzór antystemowców – niepokornych, wyklętych i żyjących prawem wilka.

Każdy ma więc to, co sobie wymarzył. I jeszcze ten dreszczyk nowego otwarcia: coroczna powtarzalność 11 listopada, gdzie wszyscy pełnili te same ograne role, zaczynała powoli wiać nudą i sytuacja aż się prosiła o kolejne rozdanie. Tak się wszystko ładnie ułożyło, że aż trudno dać wiarę, iż spadło to na Polaków samo z siebie. Niebezpodstwnie domniemuje red. Nowak, że mogło wręcz dojść do zmowy polsko-polskiej. A zatem, wyrywanie sobie sukna – tak, lecz z kunsztem i etykietą, przy pełnym porozumieniu stron: dowód na to, że konflikt dynamizujący Niepodległą zdecydowanie się cywilizuje i nie bez powodu przyjęli nas do Unii. Jak dokładnie jubileusz się skończy, nie wiadomo, ale już się udał.

Nie ma szczęścia do polityków ten lud z garbem “mesjasza narodów”. Na przestrzeni stu lat Polski było w Polsce aż nadto – aż od niej kipiało! – lecz sami Polacy zawsze gdzieś się w tym wszystkim gubili. Sto lat temu hurra-patriotyczne nadęcie było choć trochę tonowane prospołecznym oddaniem części lewicy. Okazała się ona jednak na tyle naiwna, że w bezgranicznym uwielbieniu dla Marszałka dała mu się zaciągnąć za ucho w okolice Brześcia i Berezy. Tradycja politycznej głupoty łączy pokolenia i dzisiaj dziesiąta woda po tamtym kisielu pstryka sobie fotki pod pomnikami Piłsudskiego. Farsa stulecia byłaby bez lewicy zdecydowanie niepełna i to ona stawia kropkę po wszystkim, co na razie napisano. W tamtej Polsce, choć słaba, zdolna była niekiedy stawić czoła faszyzmowi w bezpośrednim starciu ulicznym – dzisiaj, na granicy nieistnienia, w sytuacji, gdy z antyfaszyzmu została okradzona przez HGW jak lokatorzy z kamienic, da odpór faszyzmowi na “demonstracji utrzymanej w klimacie tanecznym”. Jak to było z tą polityką i prowadzaniem kur?

Nieodparcie narzuca się wrażenie, że w całym minionym stuleciu jedynie Polska Ludowa gwarantowała politykę skupioną faktycznie na dobru wspólnym i ludzkich potrzebach: bezprecedensowe uprzemysłowienie, stworzenie milionów miejsc pracy i mieszkań z łazienkami chyba po raz pierwszy pozwoliły większości mieszkańców tego kraju poczuć, że są ludźmi. Wtedy nawet protesty przeciw władzy mogły jakoś dotyczyć konkretnych rzeczy, np. cen mięsa. Oczywiście do czasu Solidarności, bo wtedy gwałtownie zawróciliśmy na kurs walki o Polskę “najmojszą”.

Stulecie niewątpliwie domyka się zgrabną klamrą. Kompozycja farsy okazuje się wyszukana, bo sam finał zawiera szybkie odegranie jej pierwszego, najbarwniejszego rozdziału: oto proteza sanacji sama zmierza do rozbicia faszyzującej konkurencji, by przejąć jej spuściznę i paść się na niej w drodze do, jak pewnie mniema, świetlanej – imperialnej! – przyszłości. Heca polega jednak na tym, że wiemy już jak ten rozdział się kończy. Tylko z której strony może nadpłynąć parodia pancernika “Schleswig Holstein”?

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Dzicy Hamerykańce uparcie twierdzą, że „Szlezwig” nadpłynie ze wschodu. I to przekonanie uparcie wciskają ciemnym Polaczkom-katopatryjotom.

    1. A to znaczy, że w tzw. międzyczasie przebiegunowanie Ziemi było??? Jakoś łatwo poszło…

    2. Im wszystko łatwo przychodzi, wszak mają naukowców. Hamerykańskich.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…