Elżbieta Kowecka, „W salonie i w kuchni. Opowieść o kulturze materialnej pałaców i dworów polskich w XIX wieku”, Zysk i S-ka, Poznań 2016
Pierwsze wydanie książki Elżbiety Koweckiej miało miejsce jeszcze grubo przed moimi narodzinami, w 1984 roku. Od tego czasu pozycja ta była systematycznie wznawiana, a w ostatnim czasie wpisała się w modny trend sięgania przez historyków do pomijanych wcześniej zagadnień z historii społecznej – takich jak codzienność użytkowa, historia chorób, higieny, przesądów, dziwnych mód.
Przedwiośnie rewolucji
Kowecka, powojenna historyk kultury materialnej, pisząc swoją książkę w latach 80., podkreślała, że jej dziedzina – badanie dziejów materialnego bytu ludzi, jest jeszcze stosunkowo młoda i mało spopularyzowana. Autorka stara się jak może, aby wyzbyć się wszelkich kontekstów polityczno-socjologicznych, choć czasem widać jej momentami pobłażliwy, a momentami otwarcie niepochlebny stosunek do opisywanych dylematów klasy próżniaczej – na przykład w kwestii pretensjonalności rozrywek bądź strojów. Swoją energię badacza Kowecka poświęca jednak głównie tworzeniu w umyśle czytającego przewodnika po wirtualnym muzeum. Z książką w ręku przemierzamy kolejne pomieszczenia XIX-wiecznego dworku lub pałacu, a przy okazji poznajemy siatkę zawikłanych stosunków pomiędzy żyjącymi w tym „przedsiębiorstwie” (to słowa samej autorki) „kastami” (także) – gdzie kamerdynerzy pielęgnują swoją wyższość nad lokajami, a w centrum nieodmiennie pozostają „państwo”. Autorka zresztą (co również doskonale oddaje jej stosunek do dworskiej hierarchii) kilkukrotnie w swoim 300-stronicowym opracowaniu używa ironicznego podziału na „państwa i ludzi”.
Publikacja ta stanowi monumentalny, rzetelny, przerażający swoją skalą obraz utracjuszostwa, bezmyślności, zatracenia się w chocholim tańcu całych pokoleń ludzi, którzy podobnie jak armia otaczających ich usługiwaczy i żywych zabawek, mieli dwie ręce i dwie nogi, oraz wbrew powszechnemu przekonaniu – również hemoglobinę transportującą tlen do tkanek. Jednak mimo to przez stulecia żyli napędzani porządkiem, który kazał im myśleć o sobie jak o stworzeniach szlachetniejszych od reszty.
Książkę Kaweckiej powinno się czytać jako lekturę przygotowującą do odbioru „Przedwiośnia”, na recepcję którego uczniowie szkół średnich nie są przygotowywani. Z perypetii głównego bohatera powieści Żeromskiego rozumieją tylko fabularny ciąg żołnierskich przygód i romansów, tymczasem zupełnie nie poświęca się czasu, aby wniknąć w to, dlaczego rewolucja w Baku, a później w Petersburgu i Warszawie musiała w końcu nadejść. Książka Koweckiej stanowi odpowiedź na to pytanie. Żeromski miał to na bieżąco, my w XXI wieku musimy wciąż sobie o tym przypominać (zwłaszcza w kontekście toczącej się właśnie na lewicy dyskusji o nowym podziale na elity i sprekaryzowany lud).
Małgorzata Rozenek wieku XIX
Autorka przytacza powalającą ilość źródeł, między innymi pamiętników, poradników i „skarbniczków dla ziemiaństwa i mieszczaństwa”, coś w rodzaju XIX-wiecznych porad Perfekcyjnej Pani Domu. Szczególnie często powołuje się na poradnik Karoliny Nakwaskiej („Dwór wiejski, dzieło poświęcone gospodyniom polskim, przydatne i osobom w mieście mieszkającym” – swoją drogą była to publikacja „zerżnięta” z francuskiego pierwowzoru) – który w porównaniu z innymi zapiskami, z życia m.in. rodziny Czartoryskich czy Potockich, wydaje się i tak oazą rozsądku, skromności i gospodarności. „Znajdujemy tam zalecenia, jak urządzić dom od strychu do piwnic, a także wiele groźnych napomnień, jakich grzechów nie należy popełniać w dziedzinie higieny, utrzymywania porządku i tym podobnych sprawach” (z czego wynika, że takie grzechy musiały być nagminne).
Klasa próżniacza prowadziła żywot, w którym czas wyznaczał przymus ciągłego
potwierdzania własnego statusu.
Już wtedy funkcjonował podział na tradycję i specyficznie pojmowaną nowoczesność. „Dom staropolski” przeciwstawiano „domowi modnemu”, na który szał zapanował zwłaszcza w połowie stulecia. „Magnat wystawił pałac, otóż i sąsiad jego musi mieć taki sam, magnat ma meble zagraniczne, już kupuje szlachcic meble w Berlinie czy gdzie indziej, aby tylko za granicą, magnat ma dobrego kucharza, już za nic u szlachcica barszcz, zrazy i bigos, sprowadza Francuza, kupuje trufle, ostrygi i soje indyjskie”. Później, zwłaszcza w zaborze rosyjskim, szlachta musiała spuścić nieco z tonu. „Przemiany gustów i obyczajów (…) niosły rozwijająca się cywilizacja techniczna, konieczność nowego gospodarowania, gdy niemożliwe już się stało, tak częste jeszcze na początku XIX wieku przejadanie niemal wszystkich płodów rolnych uzyskiwanych z majątków ziemskich”.
Mimo to utrzymywano stada mamek („do rzadkości należało, by kobieta zamożna i z towarzystwa karmiła sama”), które traktowano jako solidne firmy polecane krewnym i znajomym, ale również element ozdobny, prezentowany ciekawskim gościom razem z dzieckiem („wówczas mamka występowała często w paradnym stroju chłopskim. Najlepiej na takie okazje pasował ubiór krakowski lub łowicki”).
Szary koniec
„Obsługa” jaśnie państwa tworzyła społeczność kastową. Rozróżnienie widać było szczególnie podczas posiłków, gdzie funkcjonowały lepsze i gorsze „stoły” – tzw. pierwszy stół miał prawo do zasiadania w jadalni z państwem domu (guwernantki, rezydenci, panny wyprawne, metrowie, ochmistrzynie, marszałkowie dworu, kamerdynerzy, a nawet kapelani). Co ciekawe właśnie z tego sposobu biesiadowania ukuło się popularne wyrażenie „szary koniec” – na początku bowiem stołu przed państwem kładziono białe obrusy i najlepszą zastawę, a dalej, wraz z malejącą hierarchią biesiadników, przykrywano go szarym płótnem, a i jedzenie było gorszej jakości.
„Tak zwany drugi i trzeci stół obejmował służbę dworską, która dzieliła się na liczne kasty”.
Autorka przytacza tutaj galicyjski pamiętnik z lat 40. XIX w.: „Garderoba była wyższa od pralni. Panny garderobiane nie wdawały się z pannami z pralni. Taki sam stosunek między lokalami i furmanami. Dzieliły się tam jeszcze dziewki z pralni i piekarni i dziewczęta z garderoby i mnóstwo było tak zwanych kółek stopniowanych. Ogrodniczek żył z kuchcikiem, broń Boże ze stróżem bądź parobkiem, choć byli z jednej wsi i z jednej matki, każdy bronił swego honoru i stanowiska w hierarchii dworskiej i majątkowej”.
Z czasem, kiedy zabrakło środków na to, by dzielić służbę na fizyczne stoły, wykreowano podział umowny: „istniały więc stoły marszałkowskie, lokajskie, kucharskie itp. Określenie ‘stół’ było zresztą tylko przenośnią i oznaczało, iż dana osoba miała prawo do pewnej kategorii pożywienia, nieraz bowiem zwłaszcza najniższa służba jadała gdzie popadło”.
Zaskocz mnie
Nawet wieszcz Mickiewicz sygnalizował priorytety kulinarne gospodarzy: zaskoczyć gości finezją – służką z dalekiego kraju, nową specjalną funkcją, której nie mieli sąsiedzi na stanie („W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju; jest do robienia kawy osobna niewiasta”) albo osobliwą praktyką (okrutne opiekanie żywych indyków).
Ale największym hitem swoich czasów były karzełki i błazny. „Z innych zgoła powodów trzymano na dworze karzełka. Nie był on traktowany jak kaleka, raczej jak osobliwość, jak ktoś, kim można się było pochwalić, kto wywoływał ciekawość i podziw gości. Ulubioną rozrywką było ukrycie karzełka w olbrzymim pasztecie, torcie czy wazie do zupy usytuowanej na biesiadnym stole, by w stosownym momencie ukazać go zaskoczonym gościom. (…) Karzełek nie był sługą, jego status społeczny raczej już można było porównać ze statusem dworskiego błazna. Często zabierał głos w dysputach, wolno mu też było wypowiadać się śmielej niż niejednemu domownikowi”.
Kowecka przytacza tu wzmianki o znanych z pamiętników karzełkach – Jakubciu („należącym” do księcia Eustachego Sanguszki) oraz Krzysztofie (należącym do Marii Alfredowej Potockiej z Łańcuta – wnuczki księcia Eustachego). Karzełek Krzysztof zresztą zasłynął tym, że złośliwie skrytykował w 1892 portret swojej pani namalowany przez Matejkę. Natomiast „słynna z oryginalnych pomysłów wielka posesjonatka prezesowa Trypolska z Polesia miała w swym pałacu rodzaj bufona, trefnisia, jowialistę”.
Opieka moralna
Jaśnie państwo zobowiązani byli, o czym mało kto wie – do roztaczania nad swoją służbą opieki nie tylko materialnej, ale i moralnej! „Opieka moralna zasadzała się przede wszystkim na tym, by dbać o stałe zatrudnienie ludzi, z próżniactwa bowiem lęgły się nieobyczajność, złe myśli, nieuczciwość, pijaństwo i tym podobne przywary. Toteż pomysłowość pań domu pod tym względem była nieograniczona: a to przesuwały wskazówki zegara, byle dłużej w noc zatrzymać służące przy haftowaniu, a to znów wtykały w ręce nieszczęsnym chłopcom kredensowym czy lokajczykom druty, by dziali pończochy”.
Zabawa w podludzi
Zabawy, bale, fety i zjazdy na kilkaset osób stanowiły pierwszy obowiązek klasy próżniaczej. Jak podaje autorka, nawet zubożałe rody musiały gremialnie uczestniczyć w kilkudziesięciu zabawach rocznie, sen z powiek zaś spędzał im fakt, że nie na każdej fecie będą w stanie wystąpić w nowym szykownym stroju. Kowecka zdradza, że mężatki miały prawo do noszenia się bardziej ekskluzywnie niż panny: przysługiwały im błyskotki i żywsze kolory, a także bufki, treny i woale. Autorka przytacza wspomnienia kobiet, które, zdeterminowane, by wreszcie uzyskać upragnioną kreację, w tym wyłącznie celu czym prędzej wydawały się za mąż.
I w zabawach ważny był element zaskoczenia. Jedna z przyjaciółek rozrywkowego księcia Józefa Poniatowskiego, przodowała w wymyślaniu wciąż nowych egzotycznych rozrywek dla łatwo nudzącego się kochanka. Egzotyczne ogrody i zwierzyńce szybko spowszedniały. Zastąpiono je odgrywaniem teatralnych sztuk bądź inscenizowaniem żywych obrazów (szczególnie tych ze scenami zbiorowymi, by móc zaangażować wszystkich gości). Szczególnie cenni byli statyści sprowadzani z dalekich krajów (na przykład autentyczni Arabowie!).
Rodzajów rozrywek szlachty i magnaterii nie sposób wyliczyć – jednak nic nie dawało takiej radości, jak „zabawa w podludzi”:
„Ulubionym urozmaiceniem balu było tzw. chłopskie wesele. Panna uznawana w danym towarzystwie za najpiękniejszą i najprzystojniejszy kawaler składali młodą parę, pozostali zaś goście formowali orszak weselny i mniej lub bardziej udatnie imitowali chłopski ceremoniał ślubny z jakiegoś regionu kraju”.
Jeszcze większą inwencją wykazała się wspomniana już prezesowa Trypolska z Polesia: na zabawę w plenerze, stylizowaną na starożytną Grecję, zabrakło jej posągów. „Kazała przeto stawić się przed sobą młodym pańszczyźnianym chłopkom. Wybrała 12 najpiękniejszych i najlepiej zbudowanych dziewcząt, udrapowała je w dość skąpo pomyślane antyczne szaty, uczesała na sposób grecki, a przed samym balem… posmarowała wapnem i kredą i upozowała na niskich postumentach. Ktoś bardziej ciekawy przyjrzał się dokładniej, ktoś wyciągnął rękę i dotknął statuty, wykrzyknął, a wtedy wszystkie dziewczęta zeskoczyły z piedestałów i uciekły z sali. Historia milczy, czy były zadowolone z roli, którą przyszło im odegrać (wiadomo tylko, że wapno za nic nie dawało się zmyć z włosów)”.
W kufę, względnie w mordę
Rozdział poświęcony rachunkom stanowi przerażający obraz nieliczenia się z pieniądzem. Z jednej strony sporządzano „etaty” – szczegółowe spisy wydatków wraz z gramaturami kupowanych produktów, z drugiej wyziera z nich marnotrawstwo, podział na zakupy przeznaczane „dla państwa i ludzi”, drogą i nieefektywną, pozorowaną w istocie dobroczynność.
Czasem klasa próżniacza wykazywała się krytycznym spojrzeniem na siebie i problemy swojej codzienności. Niestety, nie w szerszym ujęciu społecznym. Piętnowano pretensjonalność i egzaltację – ale jedynie u kobiet, które „dnie przepędzały na czytaniu romansów”.
W połowie XIX wieku krążyła po salonach złośliwa opowiastka: „Oto dwóch panów widzi zapłakaną kobietę. Bez wątpienia dotknęło ją ciężkie jakieś nieszczęście. Może straciła dziecię? Nie. Może opłakuje oddalonego małżonka? Nie. Może była niegdyś majętną, a teraz w potrzebie? Nie. Cóż się jej tezy stało? Czytała. Co takiego? Romans”.
Czytając 300-stronicową cegłę Koweckiej, miałam w myślach jeden szczególny cytat z „Przedwiośnia”, który nadaje takim opracowaniom zupełnie nowego sensu.
„Myśl gorzka i cierpka, owoc wszystkiego, co w swym życiu widział, nasunęła wewnętrzne, zjadliwe pytanie: Kiedyż w końcu nadejdzie podły dzień, iż tenże Jędrek posiądzie odwagę i zdobędzie się na siłę, żeby jaśnie pana chwycić za gardło i bić w kufę, względnie w mordę? Czy też Maciejunio da radę, czy potrafi wypchnąć jaśnie dziedziczkę za drzwi główne, właśnie w pazury motłochu? Czy potrafi wpuścić biedę okolicznych wsi, ażeby nareszcie zobaczyła, co to tam jest, co się mieści w salonie, w środku tego starego dworu, bardziej niedostępnym i bardziej tajemniczym dla tłumu niż święty kościół w Nawłoci?”.
Czytajcie o dworkach i pałacykach, rodacy. Czytajcie i płaczcie nad sobą.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Ależ nic nowego! Przecież dokładnie to samo robią wszyscy nowobogaccy. A im bardziej wsiowi są mentalnie, tym bardziej szpanują bogactwem.