Uff, jaka ulga! Dzisiejszy Marsz Niepodległości przebiegł spokojnie. Stolica ocalała. Patriotom zwykłym i radykalnym udało się nie okładać miedzy sobą, a i zwykli ludzie mieli szczęście nie wpaść w oko trzeciej grupie: patriotom radykalnym i nerwowym. Dzięki temu dotarli do domów w czystych ubraniach i z kompletnym uzębieniem. Sukces, mówiąc krótko.

11 Listopada jest świętem, które nurza się w tym, co Polacy uwielbiają: emocjach i świecie symboli. To zastępuje nam refleksję i racjonalną narrację o otaczającej rzeczywistości. Zwalnia od myślenia i krytycznej samooceny, która jest warunkiem harmonijnego rozwoju społeczeństw.

Polski Dzień Niepodległości w mediach, dowolnej zresztą proweniencji, jest okazją do wyciągnięcia i używania, po uprzednim otrzepaniu z kurzu (bo co roku jest taka sama) narracji historycznej. Znana do mdłości: trochę wielkich słów, ojczyzna, koniecznie z dużej litery, krew patriotów, cena niepodległości, Piłsudski, legiony, przywołanie nazw krajów tradycyjnie wrogich, czasem wskazanie i nazwanie wrogów wewnętrznych. To ostatnie w zależności od tego, jak daleko do wyborów. Od lat każą się społeczeństwu miotać na tym sztucznie utworzonym polu. I ono, przez lata przyzwyczajone do intelektualnej gnuśności, godzi się z tym pokornie. Zadziwiające, że nikomu nie przychodzi do głowy, że ten dzień, poza historycznymi odniesieniami, powinien służyć jako pretekst do rozmów o tym, jakiej Polski oczekujemy, jak ja sobie wyobrażamy. Ale nie, siedzimy w przeszłości. Takie właśnie igrzyska stworzyła i w tym kształcie je pielęgnuje prawica. A gdzie jest lewica?

Jak to gdzie? Tam gdzie zwykle – w środku troski, by nie zrobić lub powiedzieć czegoś, co mogłoby wytrącić ją z jej ulubionego stanu – nudnej egzystencji podszytej śmierdzącym tchórzostwem. 11 Listopada wzięła sobie prawica. Lewica czasem nieudolnie i najczęściej niemądrze próbuje się podczepić pod te obchody, komunikując się zresztą ze sobą i otoczeniem językiem prawicy, bo swojego nie to, że nie stworzyła, tylko nie potrafi go używać. Albo się boi. To drugie bardziej prawdopodobne. Nie generuje wspomnianej dyskusji o przyszłości, w której mogłaby zaproponować swoją narrację i zademonstrować choćby swoje istnienie.

Jak to się stało, że przez lata, nie, przez dziesięciolecia, lewica nie proponuje ludziom swojej narracji w dzień lewicowego święta? Odpowiedź jest jasna: po pierwsze dlatego, że nie jest w stanie zjednoczyć się choćby w tak banalnej sprawie, jaką jest wybranie wspólnego, jednoczącego nie tylko lewicę przecież, dnia.  Po drugie, bo nie potrafi wznieść się ponad umysłowe ograniczenia swoich, przepraszam za wyrażenie, liderów. Ugrupowań, partii, partyjek, kółek zainteresowań i baniek najróżniejszych mediów. Po trzecie wreszcie, co już wcześniej napisałem – ze strachu przed podjęciem walki o należne jej miejsce pod słońcem. Ta konstatacja może będzie początkiem zmian. A może nie.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Jak globalizacja i neoliberalizm zabijają demokrację

Sykofant to zawodowy donosiciel w starożytnych Atenach. Często hipokryta i kłamca. Termin …