Polska prawica nie bez zadowolenia twierdzi, że czasy kiedy Gazeta Wyborcza ustalała ramy dyskusji w naszym kraju już dawno minęły. Coś w Polsce pękło, coś się skończyło wraz z aferą Rywina, kiedy dzięki będącej dobrym serialem sejmowej komisji śledczej publiczność zobaczyła zblatowanie polskich elit gospodarczych, medialnych i politycznych. Swoje dołożyła internetowa rewolucja na rynku medialnym, zanik czytelnictwa papierowego – i pojawienie się tzw. dziennikarstwa tożsamościowego. Wcześniej jednak, szczególnie w latach 90. Wyborcza dzięki swojemu „etosowi” mogła bezkarnie wciskać do głów bezalternatywność kształtu polskiej transformacji. Sama zaś stała się częścią medialnego koncernu, a wchodząc na giełdę uwłaszczyła swoich właścicieli (niejako na majątku historycznej robotniczej Solidarności), rozdając im akcje warte miliony złotych. Teraz to historia, ale historia, która odbija nam się czkawką.
Dziś koncern ten zadomowił się w pełni w neoliberalnej rzeczywistości, którą stworzył. Gazeta Wyborcza jest już tylko mikroczęścią wielkiej firmy nie tylko wydającej gazety (lub czasopisma), ale także prowadzącej kina czy burgerownie. Wszędzie tam część pracowników pracuje za grosze, często na śmieciówkach. Dziennikarze również. Co roku zaś branżowe media obiegają informacje o milionowych premiach dla zarządu Agory.
Kilka lat temu w Agorze pod egidą NSZZ Solidarność powstał związek zawodowy. Była to odpowiedź na typowe w naszej rzeczywistości redukowanie kosztów, czyli zwalnianie pracowników (podczas gdy premie dla zarządu, oczywiście, zostały). Nie potrafię ocenić, czy związek jest za bardzo czy raczej za mało bojowy i na ile jest skuteczny – na pewno próbuje bronić swoich członków, dawał pewien parasol przed zwolnieniem, a także negocjował warunki zwolnień grupowych, dzięki czemu pracownicy nie zostawali z niczym. Podczas pandemii na przykład, gdy firma na podstawie tarczy kryzysowej obniżyła pensje o 20 proc. wywalczył 4 – dniowy dzień pracy w Wyborczej. Niektórzy twierdzą, że to mało. Być może. Ale zazwyczaj lepiej dla pracowników jest, gdy jakikolwiek związek istnieje, niż gdy nie ma żadnego.
Dzisiaj, jak poinformował portal Wirtualnemedia, wydawca Wyborczej chce zwolnić Wojciecha Orlińskiego, dziennikarza GW i szefa związku zawodowego w Agorze. Oficjalne powody są błahe i nad wyraz typowe: więc nadużycie sprawowanej funkcji w związku zawodowym, a także nadużycie zaufania społecznego partnera społecznego oraz podważenie partnerstwa i dialogu społecznego, obraźliwe i wykluczające komentarze czy „straszenie zwolnieniami grupowymi”. Gołym okiem widać więc, że chodzi o zastraszenie pracowników i rozbicie związku zawodowego, a zarzuty są tylko pretekstem. Przypomina to niedawne bezprawne zwolnienie z LOT-u Moniki Żelazik, szefowej związku stewardess. Tam też pretekstem były bojowe słowa, których Żelazik użyła w mejlu do związkowców.
W lewicowej bańce już przeczytałem komentarze pełne schadenfreude, że dobrze tak libkowi. W końcu pracował w gazecie, która regularnie drukuje Gadomskich, Maziarskich i inną hołotę. To prawda, choć trzeba przyznać, że Wyborczej zdarza się też opublikować wartościowe artykuły poruszające kwestie pracownicze red. Rozwadowskiej. Nie ma to wszystko jednak znaczenia, gdy wielki koncern staje przeciwko związkowcom. Jak napisał mój znajomy Szymon Majewski: „Tutaj nie chodzi o prywatny stosunek do danej osoby, ale o to, że kiedy wielka firma zamierza zwolnić związkowca za rzekome „sianie dezinformacji”, to w istocie, mniej lub bardziej pośrednio, osłabi to i zaszkodzi ogółowi ruchu pracowniczego, przy okazji jeszcze bardziej podcinając skrzydła niezorganizowanym, ale próbującym to zrobić pracownikom i pracownicom. W momencie takiego konfliktu powinniśmy być solidarni, ale mieć też na oku szerszy, zbiorowy interes, który wykracza daleko poza sam gmach na ulicy Czerskiej i dotyczy każdego zakładu pracy w Polsce. Zresztą w samej Agorze największymi ofiarami zwolnień i osłabienia związków też nie będzie arystokracja dziennikarska, tylko anonimowi wyrobnicy od niezbędnych w korpo-świecie bullshit jobs, ale też np. sprzątaczki, ochroniarze czy pracownicy firmowej stołówki”.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
Nikt mu nie kazał, nikt nie zmuszał do pracy w tym szmatławcu. Tak samo jak żaden uczciwy człowiek w latach 80 nie szedł do milicji. Nie będziemy płakać po tym panu. Ma to, na co zasłużył.
O sprawach pracowniczych piszą też reporterzy w Dużym Formacie
To że „polska prawica” twierdzi ze czasy ustalania ram dyskusji w Polsce przez GazWyb minęły, nie ma znaczenia dla „lewicy”. Ta nadal kocha GazWyb miłością naiwną, młodzieńczą i przeczystą, zgodną z syndromem sztokholmskim -im więcej GazWyb w „lewicę” nawala, tym mocniej słychać teksty :”ale przecież Rozwadowska”…Rozwadowska będzie następna. W ogóle nie powinno jej tam być, jeśli swoje pisarstwo traktowałaby poważnie. Ale tu też chodzi o kasę( i syndrom sztokholmski najwyraźniej” Dziennikarze „lewicowi”( we własnym mniemaniu) z GazWybu najwyraźniej nie interesują się odbiorem swoich tekstów poza własną banieczką towarzyską. To wzajemne poklepywanie się po pleckach, cmokanie z podziwu, deklarowanie że „kupuje prenumeratę tylko dla takich tekstów”, jest żałosne. Nie będzie Orlińskiego, nie będzie Rozwadowskiej, nie będzie „fajnych, progresywnych dziennikarek”-nic to. Zachwyt naiwny pozostanie, wystarczy ze Jarosław Kurski znów wystąpi z gniewną twarzą na pierwszej stronie z apelem że kto nie skacze z nami, ten za PiSem. No przecież świat jest prosty, dwubiegunowy, jasny; albo my ich, albo oni was.