W Zimbabwe rozpoczyna sie morderczy wyścig o władzę. Robert Mugabe zdaje się już słabnąć. W sztafecie na prowadzenie wysuwa się jego żona, ale opozycja również biegnie ile sił w nogach.
Niedługo po zakończeniu Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro media obiegła wieść, jakoby prezydent Zimbabwe Robert Mugabe, rozczarowany faktem, iż reprezentacja jego kraju nie zdobyła ani jednego medalu, rozkazał wtrącić sportowców do więzienia. Kilka dni później zimbabwiańskie Ministerstwo Sportu i Rekreacji zdementowało tę informację, ale już fakt, że wielu dziennikarzy i afrykanistów potraktowało ją serio – wskazuje, jak odbierany jest klimat polityczny tego kraju.
To idzie młodość…
Od ubiegłego tygodnia w Zimbabwe znów trwają protesty. Ich uczestnicy domagają odejścia 92-letniego prezydenta, który rządzi tym krajem autokratycznie od momentu uzyskania przez tę dawną brytyjską posiadłość niepodległości[i] w 1980 r. Inne żądania to ukrócenie korupcji, samowoli władzy, poprawa sytuacji ekonomicznej i nieopóźnianie wypłat wynagrodzeń dla pracowników sektora publicznego. Demonstracje nie są wielkie, ale jedno w nich jest znamienne: uczestniczą w nich przede wszystkim ludzie młodzi: przedstawiciele młodzieżówki uważanego od prawie dwóch dekad za główną partię opozycyjną Ruchu na rzecz Demokratycznej Zmiany (Movement for Democratic Change – MDC) i innych ruchów opozycyjnych, niekoniecznie związanych z konkretnymi partiami politycznymi, jak choćby This Flag kierowany przez pastora Ewana Mawarire. Fakt, że 26 sierpnia wzięli udział w demonstracji także politycy z zimbabwiańskiego mainstreamu, i to o tak różnej proweniencji jak wieloletni przywódca MDC Morgan Tsvangirai i była wiceprezydent Joice Mujuru, która na demokrację nawróciła się dopiero w 2015 r. po stracie stanowiska i wydaleniu jej z rządzącej partii ZANU-PF (Afrykańskiego Związku Narodowego Zimbabwe – Front Patriotyczny – Zimbabwe African National Union – Patriotic Front) – świadczy raczej, że polityczny establishment, nawet skonfliktowany z prezydentem Mugabe, raczej chce się do protestów dopisać, niż je w jakikolwiek sposób inspiruje.
Protesty w Zimbabwe wskazują na pojawienie się nowych sił, ale także (przynajmniej na razie) nie trzeba przeceniać ich skuteczności. W zamieszkach ulicznych uczestniczy po kilkaset osób, przy czym jednak trzeba dodać, że udział w manifestacji antyprezydenckiej wymaga odwagi, bo starcie z policją jest w takiej sytuacji pewne. Tak jak pójście w ruch armatek wodnych i gazu łzawiącego. Także i strajki nie cieszą się masowym ani zdecydowanym poparciem. O ile pierwszy, jednodniowy, zorganizowany 5 lipca w celu zaprotestowania przeciwko korupcji, okazał się sukcesem – na kolejne wezwanie opozycji pracownicy zareagowali w niewielkiej liczbie.
Opozycja jest zresztą podzielona. Nie dość, że składają się na nią zarówno odwieczni przeciwnicy reżimu Mugabego, jak i jego niedawni zausznicy, to jeszcze niepewna jest jedność MDC. Tsvangirai został zdjęty z funkcji przewodniczącego po przegranych (jakkolwiek uznanych za sfałszowane) wyborach w 2013 r. Co gorsza – w czerwcu tego roku ogłosił, że cierpi na raka okrężnicy. Oświadczenie miało być prawdopodobnie głosem w dyskusji, że stan zdrowia polityków powinien być sprawą jawną (przypuszcza się, że Mugabe cierpi na raka prostaty, czemu on sam zaprzecza). Choroba przewodniczacego mieć poważne konsekwencje także dla sprawy przywództwa w partii przed kolejnymi wyborami, zaplanowanymi na 2018 r. Chętnych do sięgnięcia po władzę nie brakuje, a rak Tsvangiraia może okazać się argumentem za tym, że dotychczasowy „dyżurny” kandydat opozycyjny wyspecjalizowany w przegrywaniu ustawionych wyborów i negocjowanych przy udziale innych państw afrykańskich porozumień z władzą (w 2009 r. dzięki takiemu rozwiązaniu został premierem), powinien ustąpić nowym liderom. Czy jednak będzie chciał to zrobić dobrowolnie?
Należy także pamiętać, że siła opozycji to przede wszystkim miasta. Po pewnym względem jest to tradycja dawnego ZAPU (Afrykańskiego Związku Ludowego Zimbabwe – Zimbabwe African People’s Union) – niegdysiejszej partii Joshui Nkomo – drugiego z ojców niepodległości Zimbabwe. Została ona spacyfikowana w latach 1984-85, a sam Nkomo wolał przyjąć rolę politycznego figuranta niż kontynuować walkę z Mugabem. Pamięta się zwykle, że ZANU miała przede wszystkim poparcie wśród ludności Szona, zaś ZAPU – Ndebele, ale była też druga licząca się różnica. Wspierana przez Chiny ZANU działała głównie na wsi, zaś ZAPU – w miastach i współpracowała blisko z ruchem związkowym. Nota bene, dawnym działaczem związkowym jest także Morgan Tsvangirai. W wyborach jednak wieś popiera zdecydowanie Mugabego, a ludność wiejska, choć jej standard życia nie podniósł się znacząco, może się w pewien sposób uważać za beneficjenta jego reżimu, nawet jeśli lwia część przejmowanych i parcelowanych majątków białych obszarników przypadła nie jej, ale politycznym liderom. W konsekwencji w 2018 r. może znów dojść do powtórzenia rezultatów poprzednich wyborów, w których zastraszanie głosujących, ale i autentyczne poparcie w wielu wiejskich regionach, dawało obecnemu prezydentowi zwycięstwo za zwycięstwem.
Do tego trzeba dodać, że nie wydaje się, żeby opozycja potrafiła wyartykułować więcej niż tylko program negatywny, zamykający się w zdaniu „Mugabe musi odejść” i rzadko wygląda poza ten horyzont. Ale tym mało kto chyba się przejmuje.
Nieubłagany czas
Póki co prezydent Mugabe może kpić, że „Zimbabwiańskiej Wiosny” nie będzie, choć i tak jednak są to największe protesty od czasu otwartego starcia między rządzącą ZANU-PF i MDC w 2008 r. Jest jednak jeden element, na który i on niewiele poradzi. Można być autokratą i despotą, ale gdy ma się 92 lata – pytanie o sukcesję pojawia się w sposób nieunikniony. Z tego powodu wszystkie kalkulacje wskazujące, że zawsze to Mugabe będzie zwycięzcą, mogą okazać się chybione.
Prezydent Mugabe swojego następcy oficjalnie nie wyznaczył. Jego dzieci z pierwszego małżeństwa nie piastują żadnych funkcji, córka z obecną żoną, Bona, ma 26 lat i w brutalnej walce o władzę póki co nie ma szans. Na często spotykaną w Afryce quasi-monarszą sukcesję (pisałem o tym zjawisku w tekście „Przyklejeni do tronów”) nie ma co liczyć. A to prawie na pewno wyzwoli siły, na którymi do tej pory prezydentowi udawało się panować. Niektórych rywali eliminował, innych zastraszał, jeszcze innym dawał pocałunki śmierci – stanowiska, których przyjęcie odcinało ich od politycznego zaplecza. Był w tych grach mistrzem – jak przystało na cezara. Ale wszystko to przestaje działać z jednego powodu – co zbliżający się do setki prezydent może komukolwiek obiecać i jak długo będzie miało to wartość po jego odejściu? Żadna z głównych politycznych figur Harare nie ma na pewno co do tego wątpliwości, że po odejściu Mugabego będzie mieć tyle tylko władzy, ile wywalczy sobie sama. A chętnych jest tu kilku, a raczej kilkoro.
Pierwsza chętna do schedy po prezydencie, Joice Mujuru, została już wypchnięta do roli opozycjonistki. Jej partia Zimbabwe People First (Najpierw Lud – ZimPF) to opozycja z pewnością nie obiecująca zdecydowanej jakościowej zmiany w stosunku do reżimu obecnego prezydenta, ale to nie oznacza, że nie może zbudować sobie zaplecza, a raczej przejąć części zaplecza Mugabego. Nie tylko w afrykańskiej polityce ideologia to fasada, a realna treść, która się za nią kryje, to grupy interesów małych i dużych. Mujuru, jeszcze do niedawna w sercu systemu, z pewnością nadal trzyma w swoich rękach wiele nici. Jej następca na stanowisku pierwszego wiceprezydenta, Emmerson Mnangagwa – jest również wymieniany na giełdzie. Jego silna pozycja w służbach czyni go kluczową osobą w przypadku sukcesyjnego kryzysu, co może również sprawić, że to on będzie faworytem. Co więcej – mówi się, że byłby on chętnie widziany w charakterze sukcesora Mugabego przez inne państwa afrykańskie. Jest uważany za polityka przewidywalnego i zrównoważonego, a zatem takiego, który może zapewnić, że w Zimbabwe nie wydarzy się jakaś katastrofa (a przynajmniej katastrofa większa od obecnej katastrofy permanentnej). Jako nowy prezydent będzie mógł ogłosić „nowe otwarcie”, doprowadzić do złagodzenia sankcji, to i owo wyprostować – to poważne zalety w oczach tak zwanej „społeczności międzynarodowej”, nade wszystko ceniącej sobie pragmatyzm i brak niepotrzebnego zamieszania.
Mnangagwa także jednak nie jest kandydatem pewnym – całkiem głośno mówi się bowiem o potencjalnym przejęciu przywództwa przez małżonkę Mugabego, Grace – i nie są to tylko spekulacje zasadzające się na założeniu, że starzejący się prezydent postanowił na pożegnanie dopieścić swoją o czterdzieści lat młodszą małżonkę stanowiskiem głowy państwa, ewidentnie traktując je jako swoją własność. Za Grace Mugabe stoją nie tylko funkcje w aparacie władzy powierzane już wcześniej przez jej męża, ale i silne grupy nacisku – przede wszystkim młodszych kadr ZANU-PF, zniecierpliwionych uprzywilejowaną pozycją starszawych weteranów. Z kolei weterani zdecydowani są bronić swoich pozycji – do tej pory stali murem za Mugabem, ale w tym roku miało miejsce wydarzenie bez precedensu – odważyli się go skrytykować. Wprawdzie bezpośrednich konsekwencji tej krytyki nie było, ale sygnał został dany i wszyscy go zauważyli. A mówi on jednoznacznie – jak tylko prezydent zamknie oczy, rozpocznie się walka, w której nie sposób przewidzieć, kto odniesie zwycięstwo. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie to początek zmian na lepsze, cokolwiek by to miało oznaczać.
Chyba że ktoś z rywali postanowi uprzedzić fakty i sięgnąć po władzę jeszcze za życia prezydenta.
[i] Zimbabwe, dawna Rodezja Południowa, ogłosiła niepodległość w 1965 r. Wówczas jednak uczynił to rząd reprezentujący białych kolonistów i farmerów, a nie czarną ludność kraju, więc niepodległości tej nie uznało żadne inne państwo.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…