Wynik wyborów to porażka, którą musimy przyjąć. Jakbyśmy w ogóle mieli wybór… Wiemy, co ona oznacza. Liczba ofiar polityki cięć i przepełnionego nienawiścią środowiska społecznego będzie się mnożyć. Już i tak będące w opłakanym stanie społeczeństwo stanie się jeszcze drastycznie gorsze. Trudno też nie widzieć tego, że przyczyni się to do jeszcze gwałtowniejszego rasizmu i nienawiści wobec cudzoziemców, nakręcania jeszcze mocniejszej, bezkompromisowej konkurencji między grupami etnicznymi.
Siła parlamentarnego głosu Partii Pracy zmalała do poziomu niewiele lepszego niż za Eda Milibanda, ale – przez totalną porażkę na północy i zniekształcający wyniki system jednomandatowych okręgów wyborczych – jednocześnie gorszego niż za kierownictwa Michaela Foota. Jeśli chcemy, to możemy na wiele sposobów fałszywie się pocieszać. Nieco ponad 10 milionów głosów to mniej więcej to, co Tony Blair otrzymał w 2001 roku, a więcej, niż osiągnął w 2005 roku. Pomimo tego wszystkiego co zostało przeciw nam rzucone, mamy większe poparcie społeczne niż za Milibanda. Wiele miejsc przegraliśmy z torysami o włos i będzie można je w przyszłości odzyskać. Zniknęli centryści. Jo Swinson przegrała. Wygraliśmy w Putney i wielu innych niepewnych okręgach. Wygralibyśmy więcej, gdyby nie szerzący podziały liberalni demokraci i Zieloni. Zawsze też pozostają nam „ulice”.
Gdyby nasz wróg był osłabioną, goniącą centrum Partią Konserwatywną, 10 milionów głosów oddanych na Partię Pracy nie stanowiłoby tragedii. Ale naszym wrogiem jest Partia Konserwatywna prowadzona przez twardych rasistów, kumpli Nigela Farage’a, która w konsekwencji cieszy się ze swego wyborczego zmartwychwstania. A po utraceniu przez nas Szkocji w 2015 roku, dzisiejsza utrata wielu naszych bastionów to drugi przypadek straty historycznych ziem w związku z problemami narodowościowymi. Tak jak wtedy, tak teraz Partia Pracy nie umiała zmierzyć się z sytuacją. Wynikające z tego przesunięcie ma ogromne znaczenie historyczne, nawet jeśli można naprawić szkody i odzyskać wiele utraconych okręgów. W tym kontekście fakt, że polityczne centrum zostało zmiażdżone przez tego samego wroga, stanowi marne pocieszenie.
Nie jest też dobrym argumentem fakt, że liberalni demokraci i Zieloni podzielili głosy. Zawsze to robią. Wystawiają swoich kandydatów, ponieważ są oddzielnymi partiami. W tych wyborach liberałowie byli wyjątkowo kłamliwymi oponentami. Ale naszym zadaniem jest przekonanie niektórych ich wyborców do wsparcia nas. Nigdy nie jest to dobry znak, kiedy ludzie zaczynają iść drogą „taktycznego głosowania”. Jest to jeszcze gorszy objaw, jeśli na przykład spojrzymy na miejsca takie jak Blaenau Gwent i pogrozimy pięściami w kierunku liberałów. Najważniejsze jest jednak to, że co najmniej 3 miliony osób, które głosowały na Partię Pracy w 2017 r., po prostu nie głosowały w 2019 r. To była ta wielka zmiana tych wyborów. Nie stało się tak wśród zwolenników Liberalnych Demokratów, Zielonych, ani Brexit Party, których wielu wyborców skłoniłoby się, na miejscu nie głosujących naszych, ku torysom. Straciliśmy miliony wstrzymujące się od głosu.
Myśleliśmy, że „gra w terenie” będzie decydująca. Myśleliśmy, że mamy dość dobre dane, a nasza kampania była żywa do samego końca. Wierzyliśmy, że sondaże cały czas przepuszczają coś dużego przez palce. W rzeczywistości wydaje się, że ogromna operacja agitacyjna pomogła nam w Londynie oraz w pewnej liczbie okręgów niepewnych, które wygraliśmy już w 2017 r. Zachowaliśmy miejsca w Izbie takie jak Enfield Southgate, Canterbury and Bedford. Utrzymaliśmy Battersea i wygraliśmy Putney. A jednak gdzie indziej doszło do porażki. Jeśli „youthquake”, mobilizacja młodzieży, zdarzyła się w ogóle, to prawdopodobnie tylko w dużych miastach i miasteczkach uniwersyteckich. Niepokojące jest to, co mogłoby się zdarzyć nawet w tych miastach, gdyby nie działania w terenie. Tak, towarzysze, mogliśmy upaść jeszcze niżej.
Taki wynik wyborów miałby miejsce dwa i pół roku temu, gdyby nie sukces kampanii wyborczej i Manifestu. Labour była słaba w swoich historycznych centrach, gdzie przez dziesięciolecia traciła grunt. Nowa Partia Pracy nie zrobiła nic, aby powstrzymać erozję zmierzającego do upadku lokalnego przemysłu – związków zawodowych, zatrudnienia i dochodów. Głosowanie w sprawie Brexitu całkowicie ożywiło prawicę i odbudowało jej powszechne poparcie. Łączny głos Konserwatystów i UKIP-u w tzw. pasie rdzy wyniósłby wtedy ponad 50 proc. Pomimo tego, co stwierdzili niektórzy komentatorzy, wychodząc z fałszywych przesłanek, wzrost poparcia dla Jeremy’ego Corbyna w 2017 roku nie był dowodem na to, że inny lider wygrałby z 20-punktową przewagą. Tamten sukces był dużym odchyleniem od utrwalonego od 2001 r. schematu głosowania na Labour. Teraz wróciliśmy do zwykłego stanu rzeczy.
Te wybory, choć centryści nie będą się nad tym zastanawiać, nie przyniosły ożywienia politycznego centrum. Zmiażdżył je ten sam walec katastroficznego nacjonalizmu, który brutalnie zgniótł lewicę. Ci, którzy trzymają się podejścia centrowego, mają coraz mniej tematów do zagospodarowania. Nie przedstawią spójnych odpowiedzi na pytanie, jak pokonać plagę nacjonalizmu i nie zostać przy tym rozerwanym przez wojny kulturowe Brexitu. Niemniej wszyscy będą traktować te wybory jako referendum w sprawie przywództwa Corbyna, a co za tym idzie, dominacji lewicowej frakcji w Partii Pracy.
Jest absolutną prawdą, że „Corbyn”, jako figura medialna, był już na samym starcie problemem dla niektórych wyborców. To jednak oddala pytanie – dlaczego tym razem „Corbyn” był większym problemem? Co sprawia, że ludzie, którzy dwa lata temu nie przejmowali się zarzutami powiązań z IRA i trollingiem mówiącym o „kryzysie bezpieczeństwa” i którzy głosowali już na lewicowy manifest, i którzy wydają się zgadzać z większością socjaldemokratycznych haseł, nagle stanęli przeciwko Corbynowi? Co zmieniło się w szerszym kontekście politycznym? Co zmieniło się w jego przywództwie? Dlaczego niektórzy z tych wyborców nagle mieli problemy z podjęciem decyzji, za czym stoi Corbyn? Przewiduję, że nie dostaniemy przekonującej odpowiedzi od tych, którzy chcą, aby Partia skręciła w prawo. Powtórzą te same hasełka i sloganiki, które wypowiadają od 2015 roku. Niczego się nie nauczą.
A czego powinniśmy się nauczyć? Dla większości środowiska lewicowego w Partii Pracy głównym kierunkiem analizy jest to, że spieprzyliśmy w kwestii Brexitu. Wybierając drugie referendum, zbyt łatwo zostaliśmy przedstawieni jako zdrajcy demokratycznego mandatu. Kilka tygodni po kampanii zauważono, że ludzie tacy jak Grace Blakeley wysyłali ostrzeżenia o upadku wsparcia Labour na północy. Śmiem twierdzić, że kampania partii Brexit pomogła tutaj torysom. Nie poprzez odebranie wielu głosów Partii Pracy, ale w dużej mierze przez wzmocnienie komunikatów torysów – tych właśnie, że Partia Pracy zdradziła Brexit.
Powinniśmy być tutaj ostrożni. W sprawie Brexitu nie było „dobrego” stanowiska. To, że znalazłeś problem, nie oznacza, że znalazłeś rozwiązanie. Ani tego, że jakieś jest pod ręką. Częścią problemu wydaje się być to, że zwycięstwa parlamentarne przeciwko Theresie May i Borisowi Johnsonowi zostały źle przyjęte przez wielu wyborców. Widzieli, jak ustrój polityczny powstrzymuje Brexit. Antyparlamentarna retoryka zapoczątkowana przez May i prowadzona przez Johnsona z hałasem nautofonu, działała na prawdziwie niezadowoleniach. Ale w jaki sposób Partia Pracy uzasadniałaby przegłosowanie umów May? Ile wsparcia mogłaby w ten sposób stracić? Ile osób byłoby całkowicie zdemoralizowanych, ile z nich wystąpiłoby przeciw Corbynowi w tym momencie? Ilu głosujących wybrałoby wówczas liberalnych demokratów lub Zielonych? Czy uratowałoby nas „taktyczne głosowanie”?
Poza tym istnieje jeszcze inna kwestia dotycząca sposobu prowadzenia narracji oraz prezentowania naszych rozwiązań. W pewnym momencie, w odniesieniu do Brexitu, konstruktywna dwuznaczność przestała być konstruktywna. Konieczne było nakreślenie określonego programu Brexitu. Partia Pracy poszła na wybory europejskie prowadząc bardzo nieśmiałą kampanię i chcąc połączyć ponownie nasz podzielony kraj. Nie taki panował jednak klimat w społeczeństwie. Następnie ruszliśmy do wyborów parlamentarnych ze stanowiskiem mówiącym o drugim referendum, na co zdecydowaliśmy się dość gwałtownie, po trzech latach sprzeciwiania się takiej idei. Wyjaśniliśmy jedynie stanowisko – że Corbyn będzie neutralny – i to w połowie kampanii. Kilku posłów odmówiło odpowiedzi na pytanie, po której stronie drugiego referendum staną, wiedząc, że każda z odpowiedzi byłaby pułapką.
Wydaje się, że nie ma oczywistego rozwiązania w sprawie Brexitu, żadnego, które nie byłoby traktowane przez kogoś jako „zdrada”. Właśnie dlatego Partia Pracy nie chciała, żeby to były wybory wokół Brexitu. I udało się do pewnego stopnia zmienić debatę publiczną. Pomimo tego, co twierdzą niektórzy, polityka cięć nie jest „zakończona”. To ciągły kryzys. I tylko taki program, dzięki któremu Partia Pracy chciała zostać wybrana, mógłby w sposób realny podważyć społeczne podstawy nacjonalizmu stojącego za Brexitem. Problem polega na tym, że wybory zostały zwołane, ponieważ parlament nie mógł podjąć decyzji w sprawie Brexitu po trzech latach, podczas których wszelkie debaty nad Brexitem uległy radykalizacji. Nacjonalizm jest już tak oczywistym scenariuszem w tym kraju, że jego abstrakcje można przeżywać jako intymne i konkretne zarazem. Podczas gdy polityka w starannie opracowanym, budżetowo dopiętym, a jednocześnie ambitnym manifeście Labour, oferującym konkretną pomoc, była tak odległa od codziennej pracy rządu, że dla wielu wyborców wydawała się abstrakcyjna i utopijna.
Katastrofa nacjonalizmu przeszłą właśnie przez bastiony Labour, i nie ma na nią oczywistej odpowiedzi. Straty naszych dawnych okręgów mogą być odwracalne; jak sugeruje Momentum w e-mailu do swoich zwolenników, margines zwycięstwa Torysów był niewielki. Aby odbudować jakąkolwiek lewicę w tych okręgach, po dziesięcioleciach zaniedbań i zerowego pożytku z lokalnych rządów Labour, potrzebujemy więcej niż sześciotygodniowego cyklu wyborczego i dynamicznej kampanii prowadzonej przez bohaterskich wolontariuszy. Nie jest pocieszeniem, że prawdopodobnie mamy przed sobą dziesięć lat zawziętego konserwatywnego rządu i to pod jego rządami będziemy to dzieło odbudowy prowadzić.
Richard Seymour jest działaczem politycznym i publicystą. Jego najnowsza książka to The Twittering Machine. Oryginalny tekst ukazał się na portalu Novara Media. Tłumaczył Wojciech Łobodziński.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
Świetna analiza. Do powtarzania w Polsce zarówno dla „lewicy” jak i tzw „centrum”. Demo-liberalne salony, tzw.wolnosciowcy itd – czytać, myśleć, wyciągać wnioski.