W obliczu kolejnej fali koronawirusa rusza nowy rok szkolny.
Duża część lekarzy do powrotu do szkół odnosi się co najmniej sceptycznie. Obaw nastręczają też przykłady z życia. Powrót do szkół przy malejącej liczbie zakażeń zaordynował już w maju rząd Izraela. Skutki były dość przytłaczające – od jednego zarażonego ucznia, wirusa przejęło szybko 154 uczniów i 26 nauczycieli. Szkoły stały się ogniskiem epidemii. Uczniowie w domu zakażali rodziców, którzy z kolei przychodzili z koronawirusem do pracy. Z około 800 zachorowań dziennie, liczba ta wzrosła do około 2000. W Polsce musimy wziąć także poprawkę na niedawne reformy edukacyjne: liczba uczniów w szkołach średnich znacznie wzrosła przez “dodatkowy rocznik”, a w wielu placówkach tłumy uczniów cisną się po korytarzach jak przysłowiowe sardynki w puszce. Skupiska ludzi podawane są jako jeden z istotnych czynników zapalnych epidemii.
— Chodzi przede wszystkim, by nie tworzyć skupisk ludzkich. Można przesunąć przerwy, by cała szkoła nie spotykała się jednocześnie na korytarzu, ale tylko jedna czwarta uczniów — mówi prof. Marian Czech.
Trzeba liczyć się także z faktem niemożności utrzymania rygoru i pełnej dyscypliny w szkole. Tendencje oporu wobec regulaminowych maseczek czy dezynfekcji mogą być dość znamienne w środowisku uczniowskim, tym bardziej, że społeczeństwo od dyscypliny już dawno odeszło we wszystkich innych dziedzinach życia. Ludzie przebywają w skupiskach w transporcie publicznym, galeriach handlowych, na plażach i innych punktach rekreacyjnych. Podstawowe zasady bezpieczeństwa są coraz częściej ignorowane.
Moglibyśmy pójść ścieżką Danii, ale nas na to nie stać.
Duński model powrotu do szkół postawił na skrajne ograniczenie liczby osób w klasach. Odpowiedni rozstaw biurek, inne godziny zajęć… piękne, uspokajające, ale w Polsce takie ograniczenia wydają się nierealne. Tak długo oszczędzano na szkołach i nauczyciela, że teraz nie stać nas na małe klasy. Ciężko będzie utrzymać nam nawet dystans społeczny w klasach i na korytarzach. Po pierwsze – nasza kadra nauczycielska nie jest wystarczająca do obsługi kilkukrotnie większej liczby klas, co wiązałoby się nieuchronnie z redukcją ilości uczniów na salę. Ponadto nasze szkoły są zdecydowanie bardziej zagęszczone – nie znajdziemy miejsca na zachowanie bezpiecznej odległości, a także samych sal lekcyjnych.
Ze względu na stagnację słabych zarobków w relatywnie trudnych warunkach pracy, średnia wieku kadry nauczycielskiej sięga w Polsce aż 44,1 lat. Oznacza to, że coraz większa część nauczycieli zbliża się, albo nawet już znajduje się w grupie narażonej na ciężki przebieg choroby (wynosi ona 65 lat wzwyż). Otwarcie szkół sprowadza na nich zagrożenie, tym większe, że ciągle nie wiemy wszystkiego o Covid-19 ani o skutkach zakażenia. Gdybyśmy odpowiednio wcześniej inwestowali w kadrę nauczycielską, moglibyśmy liczyć na nowych, młodych pracowników. Nie inwestowaliśmy, więc teraz musielibyśmy na szybko nadrabiać podstawy: inwestować i rozbudowywać publiczną edukację. Bo wiemy już jedno: edukacja zdalna to porażka na całej linii.
W tym roku procent uczniów ze zdaną maturą wyniósł 74 proc., w porównaniu z zeszłorocznym 87.5 proc. Odmienna forma nauki nie tylko przysparzała problemów technicznych. Stała się dla wielu uczniów zwyczajnie wykluczająca. Dostęp do internetu w Polsce posiada według Głównego urzędu Statystycznego 86,7 proc. gospodarstw domowych, a więc część uczniów mogło wcale nie mieć stałego kontaktu z siecią. A przecież sam dostęp do internetu to jedynie ułamek tego, co niezbędne do nauki. Wiele domów posiada przykładowo jeden komputer – jak ma równocześnie uczyć się kilkoro dzieci w takiej rodzinie? Niedziałający mikrofon skutecznie dyskredytuje przy odpowiedziach ustnych. To i tak mały problem w cieniu opóźnień internetu…
Szkoły nie otrzymały odgórnych ograniczeń i wskazań co do doboru platformy nauczania. Organizacja zdalnej nauki okazała się zatem dość chaotyczna. Nie zapewniono także stosownego przeszkolenia w zakresie obsługi danych programów. Rząd jako wsparcie dla uczniów zaproponował m. in. platformę z e-podręcznikami. Odnaleźć można było tam takie smaczki jak lekcja wideo o pozytywnym wpływie globalnego ocieplenia na rolnictwo i gospodarkę. Ponownie dochodzimy do rozwiązania, które mogłoby znacznie złagodzić aktualne niedogodności edukacyjne: zwiększenie nakładów na publiczną edukację. Umożliwiłoby to znacznie lepszy rozwój technologiczny szkół. Problemy związane z przestawieniem się na tryb zdalny byłyby znacznie mniejsze, gdyby nauka została już wcześniej scyfryzowana.
A co z tymi, którzy stracili niemalże dostęp do edukacji? W szkołach podstawowych i średnich możemy w jakiejś formie zaspokoić potrzebę nauczania przedmiotów ścisłych, czy języków, ale edukacja oparta na praktycznym zawodzie, została ograniczona do minimum. Prawdopodobnie bezpowrotnie.
— Praktyki aktualnie nie odbywają się. Myślę, że mogłem stracić nawet rok nauki. To co dostawaliśmy do wypełniania: testy, karty pracy – to nie wystarcza. Tu potrzeba wiedzy, którą zdobywa się przez działanie. Zostały mi dwa lata do egzaminów końcowych. Nie mam pojęcia, czy dam radę jakkolwiek to nadrobić. Jeżeli przedłuży mi się okres edukacji, oddali się perspektywa zarobku w zawodzie. Jeżeli okres zamknięcia szkół przedłuży się – szanse na nadrobienie materiału znacznie maleją. — mówi jeden z uczniów.
Nawet gdy stwierdzimy, że otwarcie szkół sprowadza na nas zbyt duże zagrożenie, warto byłoby zadbać chociaż o zapewnienie możliwości uczestnictwa w praktykach zawodowych. W tym przypadku zdecydowanie łatwiej jest zapewnić podstawowe zasady bezpieczeństwa…
Za aktualną sytuację możemy jawnie obwiniać brak wcześniejszych działań w sferze publicznej. Szukanie winnego po fakcie dokonanym być może nie jest rzeczą wybitnie stosowną, ale z błędów powinniśmy wyciągać wnioski na przyszłość. Jakie zatem są największe systemowe błędy, które odpowiadają za tak dużą eskalację problemu? To przede wszystkim wcześniej wspomniana degradacja usług publicznych. Spójrzmy, gdzie sytuacja pandemiczna została opanowana wręcz wzorowo. Jak Kuba, z ogólną liczbą zachorowań 3682, prezentuje się na tle swojego regionu (Dominikana – 91 161 przypadków, Honduras – 54 511 przypadków, Kostaryka – 33 820 przypadków)? Można powiedzieć, że co najmniej dobrze. Rząd kubański od lat stawia na kształcenie lekarzy i rozwój publicznej służby zdrowia. Znamienne jest to, że to Kuba wysłała na pomoc swoich lekarzy do Włoch podczas największej fali wirusa. W Socjalistycznej Republice Wietnamu skoordynowane działania rządu zaczęły się jeszcze przed właściwym pojawieniem się wirusa w kraju. Restrykcje, połączone z zamknięciem szkół, większych obiektów publicznych oraz szeroką, uświadamiającą kampanią społeczną, doprowadziły do tego, że problem zakażeń zniknął na prawie trzy miesiące. Ostatnio odnotowane nowe przypadki, ale wiązało się to z natychmiastowym narzuceniem restrykcji wobec obszarów zagrożonych. W ten sposób szkoły w Wietnamie mogły funkcjonować już od początku czerwca. A w Polsce… obecne działania nie dość, że zbyt chaotyczne, to nie oferują ponadto zabezpieczenia w postaci służby zdrowia. Co z tego, że pomieścimy chorych na Covid w szpitalach, jeżeli zabraknie miejsc dla wszystkich innych?
Z jednej strony grozi nam eskalacja choroby o częściowo nieznanych konsekwencjach, z drugiej natomiast mamy jasno zaznaczone szkody: zarówno dla gospodarki, jak i zdrowia psychicznego obywateli oraz ich sytuacji ekonomicznej czy edukacyjnej. Jakkolwiek trudna nie byłaby to decyzja, możemy obecnie tylko działać i obserwować efekty. Za wiele w przeszłości zostało w Polsce zaniedbane. Co jeszcze można uratować? Kryzysom możemy zapobiegać polityką propracowniczą i egalitarną – więc taką politykę wprowadźmy, zamiast pseudotarcz antykryzysowych i cięć płac. Pytanie tylko, czy ktokolwiek w Polsce, kto ma realny wpływ na władzę, w ogóle rozważa taką możliwość.
Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski
Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…