Obserwacja napięcia między USA a Koreą Północną poprzez pryzmat mediów głównego nurtu skazuje nas na widzenie tego konfliktu w całkowitym oderwaniu od szerokiego kontekstu.
14 sierpnia na wyspie Guam dwie lokalne stacje radiowe zaczęły nadawać piętnastominutowy sygnał alarmowy mający uprzedzać o „natychmiastowej groźbie”. Stosuje się go rzadko, ma być właściwie ostrzeżeniem przed zamachami terrorystycznymi lub wyjątkowo silnymi tajfunami, ale wiadomo: po wojowniczych groźbach prezydenta Trumpa, Korea Północna zapowiedziała gotowość do wystrzelenia czterech rakiet, które miały wylądować w morzu, 30 km od zmilitaryzowanej amerykańskiej wyspy, jako „ostrzeżenie”, manifestacja możliwości wojskowej odpowiedzi.
Panika na Guam była krótsza niż konsekwencje słynnej audycji radiowej Orsona Wellesa z 1938 r. o ataku Marsjan, bo zaraz media wyjaśniły, że chodziło o „ludzki błąd” i że Marsjanie, tzn. Koreańczycy z północy, jednak nikogo nie atakują. Mało tego, północno-koreański rząd dał do zrozumienia, że rezygnuje z celowania w okolice Guam, przynajmniej do czasu kolejnego „idiotycznego działania Jankesów”.
Niewyluzowani
Widzenie Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej (KRLD) jako czegoś w rodzaju pozaziemskiego państwa, poprzez pryzmat wielkich pochodów w idealnych kwadratach i „zielonych ludzików”, tych oficerów z notesikami w rękach, którzy otaczają dziwnie uczesanego przywódcę „czerwonej monarchii”, tudzież różne fejki w klikalnym stylu „więźnia skazano na pożarcie żywcem przez psy!”, znacznie deformuje obraz. Dlaczego ci północni Koreańczycy nie wyluzują? – pytają internauci…
Na początek można wyjaśnić, że nie jest z tym tak źle: np. marihuanę uprawia się tam w przydomowych ogródkach od wieków jako lekarstwo na różne choroby i powszechnie pali po pracy, dla rozluźnienia bądź zastąpienia papierosów, bo nie uchodzi tam za żaden godny zakazu narkotyk. Skręty robi się z gazety o najlepiej nadającym się do tego papierze (czołowej „Rodong Sinmun”), tylko lepiej nie używać zdjęcia przywódcy. Może to narodowe przyzwyczajenie do (słabej, nie selekcjonowanej jak w Europie) trawki sprawiło, że kraj spokojnie, po konfucjańsku izolował się przez stulecia, na nikogo nie napadając. Ale problemy i tak się pojawiły, kiedy po Koreę próbowały sięgnąć różne mocarstwa.
Czynnik pamięci
Tak jak w Polsce czy innych krajach naszego kontynentu, wstrząs II wojny światowej trwa w przejawach bieżącej polityki, tak w Korei dwa dwudziestowieczne wydarzenia mocno zdeterminowały współczesny ogląd świata: japońska okupacja i kolonizacja (1905-1945) oraz koreańska wojna (1950-1953).
Japończykom Korea wydawała się kompletnie archaiczna. Był to dla nich głęboko zacofany „kraj leniwych wieśniaków”, który należy nauczyć porządku i chodzenia w para-wojskowych kolumnach, skoro już stał się „Japonią” poprzez aneksję. Była to okupacja zaznaczona wyjątkowym okrucieństwem, torturami i masowym zabijaniem, zredukowaniem całego narodu do stanu niewolnictwa. Mężczyźni służyli jako darmowa siła robocza na miejscu lub w Japonii, a młode kobiety przymusowo kierowano do wojskowych burdeli. Projekt pozbawienia Koreańczyków kraju się nie udał, choć powstania i bunty tłumiono tak brutalnie, że jeśli ktoś przeżył, by skończyć w nieludzkim obozie pracy, mógł uważać się za szczęściarza. Kto mógł, uciekał do sąsiedniej, bliskiej kulturowo Mandżurii. Tam też zrodziła się antyjapońska partyzantka, do której dołączył Kim Ir Sen. Zapisał się do koreańskiej partii komunistycznej, by „pobić imperialistów”.
Wkrótce po zakończeniu wojny z Japonią okazało się, że skrajne upokorzenie, które przyniosła japońska okupacja, to był tylko ponury wstęp. Amerykanie wykorzystali nieobecność ZSRR i Chin w Radzie Bezpieczeństwa, by pod flagą ONZ przystąpić do swojej „wojny z komunizmem” w północnej Korei, do 1949 r. okupowanej przez ZSRR jako była Japonia (południe okupowały Stany Zjednoczone). W rok po wycofaniu się wojsk radzieckich, Amerykanie uderzyli z całą siłą, wprowadzając na szeroką skalę dwie nowości: napalm i – na użytek wewnętrzny – koncept propagandowy, który mówił o „precyzyjnych bombardowaniach”. Został on potem powtórzony potem na szczeblu światowym podczas pierwszej wojny w Zatoce – w rzeczywistości tylko 6% bomb, które spadły na Irak w 1991 r. można było zakwalifikować jako „uderzenia chirurgiczne”, choć ponad połowa z nich nie trafiała w przewidziany cel.
Kartoflane płonące chipsy
Prezydent Truman mówił wtedy o „operacji policyjnej”, potem o „ograniczonych działaniach wojennych”. Żadnych drastycznych szczegółów w mediach. Wiele lat później Clay Blair wspominał w książce „Zapomniana wojna” moment, gdy samoloty omyłkowo zrzuciły bombę z napalmem na własny oddział: „Wszędzie naokoło mnie płonęli ludzie. Mężczyźni, których znałem, z którymi maszerowałem i walczyłem, błagali mnie, żeby ich zastrzelić… Kiedy napalm całkiem spalił skórę, odpadała płatami z twarzy, z ramion, z nóg… skręcona jak kartoflane chipsy.” Z koreańskich wsi i miast takie wieści nigdy nie napłynęły, wielka premiera napalmu, którego zrzucono wówczas dużo więcej (nawet do 800 ton dziennie), niż później na Wietnam, odbywała się w medialnej ciszy.
Głównodowodzący wojskami USA w Korei gen. Douglas MacArthur, widząc front przesuwający się w tę i z powrotem, świadomie podjął politykę spalonej ziemi. Naloty dywanowe na północ miały za zadanie „niszczyć wszystko”. 18 z 22 największych miejscowości spalono doszczętnie – gdy płonęła stolica Północy Pjongjang, płomienie sięgały 100 m. Również łuny innych miast i wsi były widoczne z bardzo daleka. Zabito w ten sposób prawie 4 miliony ludzi, ale po nadejściu pomocy z Chin, MacArthur popadł w szaleństwo: zaczął domagać się zastosowania najpierw 26, potem 30 i 34 bomb atomowych, by „załatwić sprawę” małego kraju, bo amerykańscy lotnicy, nie mając już niczego dostrzegalnego do zbombardowania, zrzucali bomby do morza. Truman go usunął, nie dlatego, że generał wpadł na kolejny pomysł (zrobienia szerokiego „pasa bezpieczeństwa” z ostro promieniotwórczego kobaltu 60, na granicy Korei z Chinami i Rosją, gdy sama Północ przestanie już istnieć), tylko dlatego, że MacArthur faktycznie zwariował z wściekłości na „zakopane w ziemi szczury” i przestał słuchać rozkazów. Użycia bomb atomowych Truman wcale nie wykluczał. Wojna koreańska stała się dla Koreańczyków tak silną narodową traumą, takim przejściem przez piekło, że nie potrzeba tam żadnej specjalnej propagandy, by obawiać się „amerykańskiego szaleństwa”. Ta trauma tkwi w każdej rodzinie. Krajobraz Warszawy z 1945 r. był optymistyczny, w porównaniu z wyglądem Korei Północnej, gdy w końcu nadszedł rozejm.
Dlaczego bomba?
Po wojnie Amerykanie nabierali oddechu przez 4 lata, zanim pogwałcili porozumienie rozejmowe wprowadzając (w 1957 r.) do Korei Południowej bronie nuklearne. W 1970 r. było tam już ponad 750 głowic. Do tego czasu zresztą Północ, mimo niezwykłego trudu odbudowy, rozwijała się szybciej i w sposób bardziej zrównoważony niż Południe, które USA zalewała dolarami. Od 1958 r. do początku lat 90. scenariusz każdych, tradycyjnych manewrów amerykańsko-południowokoreańskich, które co roku odbywają się na przełomie sierpnia i września, przewidywał użycie broni atomowych przeciw Północy. Kiedy widzimy w naszej prasie, że np. Rosjanie organizują „gigantyczne ćwiczenia” z udziałem 20 tys. żołnierzy, warto pamiętać, że w zeszłym roku Amerykanie i Koreańczycy z Południa wspólnie ćwiczyli desant, w którym wzięło udział 300 tys. żołnierzy. I tak rok do roku. Północnokoreańska „paranoja” wydaje się w aspekcie tych wydarzeń cokolwiek usprawiedliwiona.
W 1985 r. Północ podpisała Traktat o Nierozprzestrzenianiu Broni Jądrowej (TNBJ) w nadziei uzyskania od Stanów układu o nieagresji, ale Stany odmówiły podpisania go. Kiedy opinia światowa pyta, co robią w regionie amerykańskie lotniskowce, propaganda odpowiada, że KRLD to państwo „zbójeckie”, które pogwałciło TNBJ. Nie. Północ w końcu straciła nadzieję i najpierw oficjalnie wycofała się z Traktatu, zanim zaczęła budowę swojej bomby. To sytuacja i tak mniej skandaliczna niż Izraela, który nie podpisał Traktatu i ma ok. 300 głowic atomowych bez krzyku Zachodu, choć jest to kraj, który okupuje i kolonizuje sąsiadów.
W kwietniu 2010 r. administracja Obamy opublikowała obowiązujące do dzisiaj założenia strategii nuklearnej Stanów, przewidujące atak atomowy na KRLD, nawet jeśli używałaby tylko broni konwencjonalnych. Wziąwszy pod uwagę, jaki był los Iraku, który nie miał żadnych broni masowego rażenia, albo Libii, która z nich zrezygnowała, oraz zasadę, według której Amerykanie atakują wyłącznie słabych, Północ przyspieszyła swój program. Rok 2017 miał być rokiem negocjacji o powszechnej denuklearyzacji, ale Stany, Rosja, Francja, Wielka Brytania i Izrael głosowały w ONZ przeciw. Z państw, które mają bombę, tylko Korea Północna głosowała za.
Krótki oddech
Dynastyczny, północno-koreański socjalizm w pewnym sensie świadomie odtwarza dawny, obronny izolacjonizm i potrzebę niezależności starej Korei. Próbuje mieć wszystko własne, bez oglądania się na świat. Ideologia „dżucze” jest dziwacznym połączeniem socjalizmu w wersji poststalinowskiej z nieco wsobną „koreańskością”, jakby przywracała do życia dzieje miejscowych królestw sprzed stuleci, co jest mało atrakcyjne dla ludzi Zachodu.
Niewielki kraj wciśnięty między wielkie mocarstwa może znowu uniknął najgorszego, ale czekają go ciężkie czasy, jeśli rzeczywiście Chiny, chcące oddalić amerykańskie zagrożenie, zechcą przestrzegać kolejnych sankcji gospodarczych. Wyspa Guam odetchnęła, lecz zbliżają się kolejne wielkie manewry amerykańskie na Południu. Na zaalarmowanej Północy ludzie raczej nie znajdą powodu, by polubić wielką Amerykę.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
„W rok po wycofaniu się wojsk radzieckich, Amerykanie uderzyli z całą siłą…” – a to nie przypadkiem Północ zaatakowała Południe 25 czerwca 1950 roku?
Świetny artykuł. Szkoda tylko że niewielu go przeczyta.
ten kto zna prawdziwą historię usa wie jak rodziło się zło które owocuje do dzisiaj
Bardzo, bardzo dobrze napisany tekst. Krótki żeby nie odstraszył czytelników ale zawiera podstawowe i najważniejsze informacje. Powielać gdzie się da.
Szacun 100%
Czekam na analogiczne teksty o Wietnamie, Libii, Iraku, Chile i paru innych ofiarach morderców z USA.
Ale to jest normalna taktyka stanów zjednoczonych w stosunku do państwa, które wyłamało się spod jego hegemonii. Sami byliśmy poddani podobnej obróbce, która doprowadziła do wyścigu zbrojeń, w wyniku którego zostaliśmy doprowadzeni do bankructwa i musieliśmy się podporządkować i porzucić mrzonki o lepszym świecie.
Państwo-buntownik jest poddawane nieustającej presji militarnej, która zmusza je do przeznaczania coraz większych środków na zbrojenia i armię, co, oczywiście, uniemożliwia rozwój innych dziedzin życia a nawet powoduje ich zwinięcie. Państwo poddawane jest również propagandowej obróbce, jego władze i mieszkańcy dehumanizacji no i oczywiście obłożone wszelkimi możliwymi sankcjami. I to sankcjami ciągnionym – kto będzie chciał pomóc ofierze – sam stanie się ofiarą.
Zresztą mechanizm ten przedstawiony jest w „Folwarku zwierzęcym”, gdzie jest przedstawiony jako główne źródło władzy dyktatorskiej świń.
Jedynym państwem, które jak dotychczas wytrzymało te praktyki jest Kuba, która mimo pogróżek nie pogrążyła się w absurdalnych zbrojeniach, tylko realizowała programy społeczne. My, przypominam, wytrzymaliśmy niecałe 4 lata.