Wyrok w imieniu sprawiedliwości dziejowej wydał sędzia Howard Zinn. Jaki był jego werdykt po dogłębnym rozpatrzeniu sprawy? Elity Stanów Zjednoczonych uznano za winne zarzucanych im czynów.
Taki zapewne przebieg miałaby wyimaginowana rozprawa przed trybunałem rewolucyjnym, gdyby amerykański historyk przywdział sędziowską togę i rozpatrywał sprawę z powództwa Indian, niewolników, kobiet, ofiar bombardowań z Drezna i Hiroszimy, dezerterów, więźniów, robotników, związkowców, ekologów… Kto jednak miałby zasiąść na ławie oskarżonych i o co właściwie toczyłaby się ta gra?
Pierwsze wrażenie po lekturze prawie tysiącstronicowej pracy Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych od 1492 roku do dziś” oddać można za pomocą tyleż banalnych, co adekwatnych do rangi dzieła słów: po przeczytaniu tej książki wiele rzeczy nie jest już takich samych. Zinn, za pomocą swej popularyzatorskiej opowieści i uwodzącej zręczności narracyjnej, demoluje nie tylko obraz Stanów Zjednoczonych jako światowego gwaranta wolności i swobód demokratycznych, ale także nie bierze jeńców, odnosząc się do kondycji współczesnych nauk.
Politologię określił mianem nauki, zatroskanej przede wszystkim o trwanie i dobrostan establishmentu. Cięższe zarzuty sformułował wobec historii, próbując zarazem przedefiniować to, co skłonni jesteśmy uznać za jej akademicką wersję. Dlaczego bowiem, pyta nie bez sporej dozy słuszności autor, historia zawsze ma się sprowadzać do pamięci państw? Jaki mechanizm sprawia, że skłonni jesteśmy stawiać pomniki wielkim dowódcom, a nie dezerterom? Historia jako proces dotyczy przecież głównie owych 99 procent spoza elity wojskowej czy politycznej. Rangę tej krytycznej działalności podwyższa fakt, że Zinn jest Amerykaninem, a także politologiem i historykiem. W swej książce podważa on każdą z trzech kategorii, za pomocą których mógłby opisać samego siebie. Zdefiniowanie na nowo warunków brzegowych poznania to jednak tylko przedsmak.
Autor „Ludowej historii” bezlitośnie rozprawia się z mitami, na których ufundowana jest legenda Stanów Zjednoczonych. Krzysztof Kolumb na kartach jego książki nie jest już sympatycznym, włoskim żeglarzem, tylko protoplastą polityki kolonizacyjnej, która doprowadziła do ludobójstwa na autochtonicznej ludności obu Ameryk. Konstytucja Stanów Zjednoczonych, traktowana w dominujących opowieściach historycznych niemal jako ponadczasowy akt ustanowienia wolności obywatelskich, także okazuje się być wydarzeniem o wydźwięku bynajmniej niejednoznacznym. Zinn powołał się na badania – obudowane przezeń dodatkowo materiałem źródłowym – z których wynika, że poparcie dla ustawy zasadniczej z 1787 r. pozostawało w ścisłej zależności z poziomem zamożności delegatów. Poza tym, Konstytucja w żaden sposób nie reprezentowała interesów takich dużych grup społecznych, jak niewolnicy, kontraktowi pracownicy służebni, kobiety czy ludzie nieposiadający majątku.
Szczególnie ostre oskarżenia miota Zinn przeciwko polityce Stanów Zjednoczonych w XX w. Zgodnie z jego szacunkami, to nie faszystowskie Włochy, nie Japonia cesarza Hirohito, nie Związek Radziecki, nawet nie III Rzesza, tylko właśnie Stany Zjednoczone przeprowadziły w minionym stuleciu najcięższe bombardowania w historii ludzkości, niemal równając z ziemią Tokio, Drezno, Hamburg, Hiroszimę i Nagasaki, a pokolenie później urządzając prawdziwie piekło w Wietnamie. Amerykański historyk pieczołowicie zbija argumenty, w myśl których zrzucenie bomb atomowych na japońskie miasta przyspieszyło zakończenie wojny, przyczyniając się w efekcie do ocalenia wielu tysięcy ludzi. W świetle zebranych przez Zinna materiałów Amerykanie, dzięki złamaniu japońskich szyfrów, orientowali się, że przywódcy Kraju Kwitnącej Wiśni gotowi są skapitulować. W tym kontekście, zrzucenie bomb „Little Boy” i „Fat Man” na japońskie miasta było przede wszystkim demonstracją polityczną, wymierzoną w Związek Radziecki.
Także w odniesieniu do kontekstu zimnowojennego Zinn nie stosuje żadnej taryfy ulgowej wobec polityki Stanów Zjednoczonych. W ostrych słowach i z wyraźną ironią historyk wypowiadał się na temat głównego, XX-wiecznego ideologia amerykańskiego imperializmu, Samuela Huntingtona. Zinn zacytował m.in. jego słowa na temat specyfiki urzędu amerykańskiego prezydenta, które wydają się być warte przytoczenia. Okazuje się bowiem, że w gwałtownym przypływie szczerości Huntington napisał wprost, że prezydent Stanów Zjednoczonych, a zatem „największej demokracji świata”, działa w ścisłej współpracy z „czołowymi osobistościami i grupami w obrębie władzy wykonawczej, biurokracją federalną, Kongresem oraz ważniejszymi firmami gospodarczymi, bankowymi i prawniczymi, fundacjami, jak też środkami masowego przekazu”. Zinn wskazuje, że ostatecznie rzeczą, która w toku rozwoju amerykańskiego systemu w XX w. najbardziej martwiła twórcę tezy o „zderzeniu cywilizacji” był „upadek autorytetu władzy”, powiązany z zaistnieniem w kraju pewnego „nadmiaru demokracji”.
Krytykując amerykański imperializm i militaryzm w XX w., Zinn podjął również polemikę z głównym mitem, na którym te zjawiska były ufundowane. Historyk na kartach swej książki wskazuje, że zimnowojenny wyścig zbrojeń bynajmniej nie był czymś, co przyspieszyło transformację bloku wschodniego, a wręcz mogło ją opóźniać. Upadek Związku Radzieckiego zadziwił amerykańskie przywództwo polityczne, nie był jednak impulsem do przekierowania miliardów dolarów, wydawanych dotąd na zbrojenia, na cele prospołeczne. Teoria „zderzenia cywilizacji” i podsycane od lat 90. nastroje antyarabskie pozwoliły amerykańskim elitom militarnym i politycznym utrzymać dotychczasowy kurs i prezentować się w roli światowego żandarma i obrońcy demokracji.
Nie jest to jedyny politologiczny aksjomat, z którym Zinn podjął polemikę. Szereg interesujących obserwacji poczynił on także na temat klasy średniej i jej umiejscowienia w kapitalistycznym społeczeństwie. Z kreowanej przezeń opowieści historycznej wyłania się zupełnie inny obraz klasy średniej od tego, który w latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI w., z namaszczeniem rozmaitych tuz nauk społecznych i politycznych, uchodził za umocowany empirycznie. Na kartach „Ludowej historii” nie znajdziemy zatem przykładów ilustrujących tezę, jakoby rozwinięta klasa średnia sprzyjała „ustabilizowaniu systemu demokratycznego” – sformułowanie takie, w świetle Zinnowskiej historii, uznać można co najwyżej za półprawdę. Klasa średnia rzeczywiście stabilizuje system, ale w dziejach Stanów Zjednoczonych owa stabilizacja była obliczona na potrzeby elit biznesowo-politycznych. Tym ostatnim potrzebna była po prostu zapora, na którą lud, w jego szerokim rozumieniu, mógłby kierować swój gniew. Innymi słowy, biali i czarni robotnicy czy społeczności indiańskie, formułując w istocie szereg prawdziwie demokratycznych postulatów, zmagać się musiały z roszczeniami klasy średniej. Niemniej, stwierdza profetycznie Zinn na ostatnich kartach swojej książki, lewicy w najbliższych latach zapewne przyjdzie zawalczyć o głosy klasy średniej, która w kryzysowych czasach może okazać się klasą wysoce niebezpieczną, podatną na podszepty prawicowych populistów.
Zadać można oczywiście pytanie, czemu właściwie służyć ma tego rodzaju narracja. Odpowiedź wydaje się prosta: jest to w dużej mierze oskarżenie wobec amerykańskich przywódców na przestrzeni wieków. Myliłby się jednak ten, kto uznałby „Ludową historię” za lewicowy odpowiednik „Czarnej księgi komunizmu”, za antykomunistyczny pamflet à rebours. Różnica tkwi w dużej mierze w umiejscowieniu obu narracji w dyskursie politycznym. Nie istnieje żaden instytucjonalnie wspierany, ani nawet statystycznie uchwytny trend negacjonizmu zbrodni, do których dochodziło przy budowie Kanału Białomorskiego czy podczas stalinowskiej Wielkiej Czystki. Mało tego – wiele z tych zjawisk zostało ujawnionych i zanalizowanych właśnie przez lewicowców: dość wspomnieć o postaci Gustawa Herlinga Grudzińskiego, który po II wojnie światowej zasilił szeregi Polskiej Partii Socjalistycznej. Tymczasem w niektórych konserwatywnych środowiskach za zabawne uchodzi dworowanie z „czerwonych, zamykanych w rezerwatach”, wszechobecny jest kult „cywilizacji białego człowieka”, a relatywizowanie zbrodni, jakimi były bombardowania niemieckich i japońskich miast u schyłku II wojny światowej, przebija się nawet do podręczników szkolnych.
Krytycy (np. Sam Wineburg) zarzucali Zinnowi brak niuansowania. Na stawiane przez siebie pytania, wskazywali recenzenci, Zinn odpowiada za każdym razem w jednakowy sposób – udzielając prostej i jedynej właściwej odpowiedzi. Co więcej, wedle tej linii argumentacji, autor „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” wyraża pewne sądy nie tylko odnośnie tej historii, która się wydarzyła, ale także tej, która nie zaistniała. Michael Kazin, zarzucając Zinnowi jednostronność i uproszczenia wskazywał, że jego opowieść w istocie odziera lud z jego kulturowego bogactwa i różnorodności. W tym sensie, wedle Kazina, każdy „zwyczajny” Amerykanin i każda „zwyczajna” Amerykanka zdają się żyć jedynie po to, by walczyć z bogatą i wyniosłą elitą, lub – to druga możliwość – by być przez tę elitę ogłupionym/-ą. Co więcej, argumentował Kazin, Zinn nie w pełni uzasadnia, dlaczego mimo istnienia wielu poziomów opresji oraz sporych obszarów biedy i wykluczenia w Stanach Zjednoczonych, żadne radykalne ruchy polityczne i ekonomiczne nie zyskały tam na tyle masowego poparcia, by na trwałe przeprogramować maszynerię amerykańskiego systemu.
Nie wchodząc w szczegóły szerokiej debaty, jaką wywołała książka Zinna, rezygnuję z referowania wszelkich dorzecznych i niedorzecznych argumentów, formułowanych przez jego czytelników i recenzentów. Niewątpliwie autorowi „Ludowej historii” przyznać trzeba, że jego styl narracyjny nie pozwala na choćby chwilę nudy podczas lektury, ale także nie ma niczego wspólnego z rygorami naukowej historiografii. Niemniej, autor nigdzie nie deklaruje, że jego książka jest czymś więcej, niźli tylko popularną narracją, obliczoną oczywiście na wywołanie w czytelniku określonego wrażenia. Zinn jest także do bólu uczciwy – już w samym tytule zdradza swoje intencje, zupełnie jakby chciał przestrzec zdeklarowanych amerykanofilów, że jego praca może obrazić ich uczucia geopolityczne.
Jakkolwiek, sam mam szereg wątpliwości odnośnie użycia frazy „ludowa historia” w tytule. Autor bowiem, rekonstruując przeróżne poziomy oporu i opresji, pokazał w istocie, że nie istnieje żadna jednolita, politycznie funkcjonalna zbiorowość, która kryje się pod pojęciem „ludu”. Indianie byli wszak mordowani głównie przez białych, którzy zostali, często z przyczyn ekonomicznych, wypchnięci ze stanów, przylegających do wschodniego wybrzeża. Sprawcami opresji kobiet mogą być nie tylko biali kapitaliści, ale także czarnoskórzy niewolnicy. I tak dalej. Również wyłaniająca się między wersami, domniemana jednolitość elit wojskowych, ekonomicznych i politycznych, z którymi od 1492 r. rywalizować miałby mityczny „lud”, budzi wątpliwości. Jeśli działają one niczym doskonałe perpetuum mobile, to wszelki opór jest bezsensowny, a jedynym celem człowieka powinno być wygodne ulokowanie się w gronie klasy średniej. Jeśli jednak szeroko pojęte przywództwo krajów kapitalistycznych popełnia błędy, jeśli istnieją w jego wnętrzu pęknięcia, to zadaniem krytycznego badacza jest ich precyzyjna lokalizacja.
Po lekturze książki Zinna trudno nie zadać pytania o możliwość zastosowania jego perspektywy do analizy historii Polski. Wydaje się, że ambicja napisania tego rodzaju opowieści w rodzimym kontekście mogłaby natknąć się na jedną, istotną przeszkodę: w polskim kontekście jeszcze trudniej byłoby o uchwycenie dychotomii lud-elity, co, jak wspomniałem, już w odniesieniu do dziejów Stanów Zjednoczonych budzi szereg wątpliwości. Peryferia Europy tworzą wszak skomplikowaną mozaikę religijną, etniczną i narodowościową, na którą dodatkowo nakładają się różnice polityczne, odmienne dążenia i tradycje.
Z tej perspektywy, ludowa historia Polski w duchu Zinna mogłaby wniknąć np. w zakamarki polskiej transformacji. Jednak istotną przeszkodą w tak zakrojonym przedsięwzięciu mógłby być fakt, że w realiach procesu przechodzenia od gospodarki planowanej do rynkowej wszystko było postawione na głowie. Zamiast gwałtownej rewolucji, zmiatającej stary porządek, mieliśmy krótki okres karnawału „Solidarności”, a potem ugodę władzy z opozycją i podejmowanie wiążących decyzji nad głowami zdezorientowanego i zniechęconego społeczeństwa. Zamiast żywiołowego terroru, tej namiętności każdej rzeczywistej rewolucji, mieliśmy miękkie lądowanie czerwonej burżuazji. Ta ostatnia, nierozliczona według klucza klasowego z powodu wyczerpania entuzjazmu ruchu pracowniczego w latach 1980-1981, okazała się być chłopcem do bicia dla prawicy rozmaitych odcieni, która jednak – co oczywiste – czynność tę podlewała sosem narodowo-paranoicznym, a nie mierzalnymi empirycznie racjami społeczno-ekonomicznymi. Zamiast reakcji, karmionej żądzą odwetu i powrotem starego porządku, mieliśmy kluczący partyjny establishment, w latach 80. zainteresowany raczej szybkim uwłaszczeniem, niż walką o pozostanie przy sterach państwa. A z tego wszystkiego, zamiast prospołecznych reform, które – wprowadzane na tygodnie lub na lata – wiązały się z nadejściem każdej rewolucji, mieliśmy najpierw ustawę Wilczka, a potem brutalną, neoliberalną transformację. Jej ofiary: mieszkańcy popegeerowskich wsi, emigranci ekonomiczni, bezrobotni, przemytnicy, prostytutki – to nasz polski lud, czekający na swoją historię, która byłaby symbolicznym oskarżeniem, wygłoszonym w ich imieniu.
By nie zakończyć z mesjanistycznym posmakiem: tak rozumiany oskarżyciel nie zjawi się jak deus ex machina. By ludowa historia Polski została napisana, najpierw określona perspektywa musi, krok po kroku, wyrobić sobie miejsce w debacie historycznej. Mimo zalewu zbiorowej wyobraźni husarią i żołnierzami wyklętymi, jestem w tej kwestii umiarkowanym optymistą. Zresztą, skoro udało się nawet w Stanach Zjednoczonych, to dlaczego nie w Polsce?
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…